sobota, 23 stycznia 2021

Meksyk, San Luis Potosi

 

Meksyk udało mi się odwiedzić zaraz przed ogólną paniką pandemiczną początku 2020 roku. Luty, to podobno dobry czas na zwiedzanie. Szkoda, że nie dla mnie. Firma ma ogólnie lekkiego bzika na punkcie bezpieczeństwa, dlatego niespecjalnie zdziwił mnie wymóg odhaczenia szkolenia online dla procedur w razie sytuacji kryzysowych. Musiałem z góry określić z kim, gdzie i kiedy się spotykam, postępowanie na wypadek porwania, aktualizacja danych osobowych i numerów telefonów ICE itd. Obowiązywał absolutny zakaz prowadzenia samochodu, a nawet wynajmowania taksówek. Wydawało mi się, że takie środki ostrożności są dość grubą przesadą. W końcu jadę kraju cywilizowanego, a nie do strefy wojny w Afryce Środkowej. O święta naiwności…

piątek, 22 stycznia 2021

W poprzek Irlandii.

 


Ballada o prawie-snorku cz. XXV

 

Początek cz. XXV

 

Karmiący sprawnie rozładowali kolejkę głodnych. W ciągu kwadransa okolice lady opustoszały, a całe wnętrze baru wypełnił gwar rozmów, dzwonienie butelek oraz stukanie aluminiowych sztućców o plastikowe miski i talerze. Gruby, niski barman na swych krótkich, krzywych nóżkach przetoczył się przez salę i zaparkował z sapnięciem na zydlu przy ich stoliku.

- Priwiet! – zakrzyknął i wyciągnął rękę do młodego. – Ja Paszka. Ty Dent jesteś, tak? – dodał w połamanym angielskim.

- Da! – wymamrotał młody, z gębą pełną kaszy. – Myło my cie pozaś – dodał z trudem, próbując się nie zakrztusić.

Ballada o prawie-snorku, cz.XXIV

 

Początek cz.XXIV

 

Baza zielonych była ... orginalna. Postsowiecki kompleks trzech niskich, pudełkowatych biurowców znajdował się na wschodnim końcu zrujnowanej wsi. Gdy wreszcie wyłonił się zza wysokich drzew zrobił na chłopaku dziwne wrażenie. Już z daleka słychać było puszczaną z głośników, skoczną melodię w rytmie reagge. Ślepą, boczną ścianę najwyższego, czterokondygnacyjnego budynku zdobił wielki, kolorowy mural przedstawiający zieloną głowę psa. Poniżej, wiła się fantazyjnie szarfa z wykaligrafowanym cyrylicą napisem „BOAR”. Tak przynajmniej odczytał go Dent. Choć w rozmowie ze zwiadowcami, którą po rusku prowadził Zwierz, częściej pojawiało się słowo „Sloboda”. „BOAR, czyli dzik. W herbie mają psa, a nazywają się Swoboda. Dziwne,” – pomyślał chłopak. Poprawił zsuwające się z ramienia pasy karabinów i podbiegł kilka kroków, żeby dogonić pozostałą trójkę. Prawie-snork nie przejawił chęci, żeby im towarzyszyć. Młody do spółki z ze Zwierzem, próbowali nakłonić go do wspólnej wizyty w bazie, ale skośny ich wysiłki kwitował to tylko soczystym „fuck you” i kategorycznie odmówił wyjścia z gęstwiny. „Może to i lepiej”- pomyślał młody. „Ciężko by było wytłumaczyć kim jest i czemu tak wygląda. Skośnooki Szkot, to przecież niecodzienność.”

Ballada o prawie-snorku, cz.XXIII

 

Początek cz.XXIII

 

Z bunkra wyszli bladym świtem. Noc minęła im bez większych sensacji. Były za to te mniejsze, żołądkowe. Za cały prowiant mieli tylko chemiczne pakieciki najemników. Proteinowe, węglowodanowe, albo węglowodanowo-proteinowe żele, spłukane roztworami izotonicznymi odbijały się czkawką i przypominały o sobie potężną zgagą.

Ballada o prawie-snorku, cz.XXII

 

Początek cz.XXII

 

Weszli ostrożnie do szybu windy. Pnącza nadal były pochłonięte pochłanianiem Włocha. Nitki uczepione całej konstrukcji wyciągały się w jedno miejsce. Ciasny, pulsujący kokon oplatał ciało, a to powoli kurczyło się coraz bardziej i zapadało w sobie.

- Ruchy, zanim to fucking zielsko znowu zgłodnieje – warknął prawie-snork i jednym susem wskoczył na dźwigar zamocowany na wysokości pierwszego piętra. Przykucnął na belce i od razu zrzucił na dół koniec stalowej liny.

- No dalej for fuck sake, nie mamy całego dnia – uprzejmie zaprosił pierwszego pasażera.

Ballada o prawie-snorku, cz.XXI

 

Początek cz.XXI

 

Zwierz usiadł zrezygnowany pod ścianą. Wpił palce w gęste kudły i stuknął głową o zakurzony beton.

- Ehh cziort! – powtórzył po raz nie wiadomo który.

Chłopak starał się nie zwracać na niego uwagi. Skupił się całkiem na badaniu zablokowanego tunelu. Ściany, sufit i podłoga nie były zbyt fascynujące, ale to co zajmowało go najbardziej to działanie anomalii. Elektra buzowała cicho na samym środku chodnika. Jej epicentrum unosiło się dokładnie w połowie wysokości pustej, metalowej framugi drzwi pancernych. Drgające nitki elektrycznej sieci rozciągały się na niej jak pajęczyna. Chłopak kilka razy aktywował pułapkę rzucając w jej objęcia drobinki gruzu. Miał nadzieję, że może uda mu się ją osłabić i wyładować, tak jak żarnik, który pokazał mu Barber. Elektra jednak niewrażliwa na jego zabiegi i reagowała na kolejne pociski z taką samą zaciekłością, eksplodując łukami elektrycznymi na wszystkie strony. „Kamyki są za małe, w tym tempie nigdy się nie wyładuje” – pomyślał.

Ballada o prawie-snorku, cz. XX

 

Początek cz. XX

Wąski tunel ewakuacyjny biegł równolegle do głównej pochylni. Proste, szalowane, betonowe ściany, łukowaty sufit i nic poza tym. „Widać nie zdążyli dokończyć” – pomyślał chłopak. Jedyne co, łamało monotonię powierzchni to strzałki i namalowane od szablonu napisy odmierzające odległość od wyjścia. 500 м…400 м…300 м. Mimowolnie przyspieszyli kroku. Stara latarka wyciągała z mroku słabnącym światłem tylko dwa, trzy metry chodnika. Ale to nie było już ważne. Minęli właśnie znak 200 м. Już prawie byli na zewnątrz. Chłopak niemalże czuł jak maleje napór skał i ziemi zalegających im nad głowami. Z każdym metrem warstwa pod którą byli pogrzebani stawała się coraz cieńsza i cieńsza… 100 м… Nawet światło latarki wyciągało się coraz dalej. Teraz to było już dobre dziesięć metrów i z każdym krokiem widzieli coraz dłuższy odcinek korytarza.

Ballada o prawie-snorku, Początek cz.XIX

 

Początek cz.XIX

 

W hali panował chaos. Płonące beczki rozrzucone przez wybuch, rozlana nafta, miotające się w płomieniach, oszalałe z bólu mutanty. Do tego gęsty, tłusty dym, zalegający coraz niżej przy ziemi. Najemnicy wpadli do środka zaraz przed pierwszą eksplozją. Natychmiast cofnęli się z powrotem do korytarza i to uratowało im życie. Pociski zmagazynowane w skrzyniach odpaliły po sekundzie. Napędzane rakietowo granaty poleciały we wszystkie strony, eksplodując na ścianach, suficie i wyrzucając w powietrze sterty śmieci i gruzu zalegającego posadzkę. Kałuże płonącej nafty rozświetlały wnętrze migoczącymi, żółtymi płomieniami. Przez chwilę patrzyli na miotające się w panice, płonące pochodnie, biegające zygzakami po hali.

Ballada o prawie-snorku, cz. XVIII

 

Początek cz. XVIII

 

Gnali na złamanie karku. Mutanty nie przebiły się jeszcze przez ścianą płonącej nafty, ale nie to było ich zmartwieniem. Dent przebierał nogami prawie w powietrzu, próbując podtrzymać Zwierza. Pochylnia transportowa była wystarczająco szeroka, by do podziemnego bunkra mogły wjeżdżać ciężarówki, a to znaczyło że do wyjścia na powierzchnie nie mogło być daleko.  Metalowe, żebrowane tubingi obudowy tunelu niknęły w mroku przed nimi. Latarka młodego zaczęła ostrzegawczo migać. Maleńka bateria nie dawała rady dłużej podtrzymać pełnej mocy. Ciemności rozpraszała już tylko stara lampka stalkera i płomienie przeświecające przez dziurę w bramie. Pierwszy granat eksplodował, gdy byli niecałe pięćdziesiąt metrów od hali. Podmuch prawie zwalił ich z nóg. Kolejne wybuchy, a potem następne. Reakcja łańcuchowa nakładających się fal ciśnieniowych przetoczyła się przez szeroki tunel. Brama zapadła się z trzaskiem, a połamane, stalowe listwy poleciały na boki jak ostrza gilotyn. Zdążyli tylko paść płasko na ziemię za stertą  metalowych skrzynek. Sufit jęknął i metalowe żebra złożyły się do środka, ustępując pod naporem masy ziemi i skał.

Ballada o prawie-snorku, cz.XVII

 

Początek cz.XVII

 

Wybuch rzucił nim na boczną ścianę magazynu. Po drodze zawadził jeszcze o stos drewnianych skrzyń, który zawalił się z łoskotem. Próbował wycharczeć pył rzężący mu w krtani i przy okazji zorientować gdzie dół, gdzie góra. W końcu wyplątał się z ze sterty szmat i kłębowiska wyposażenia. Dookoła huczała kanonada. Strzały, wizg rykoszetów, głuche odgłosy kul uderzających o beton, drewno… ludzkie ciało. Zamknął oczy i przebił się przez kurtynę ostrych dźwięków, by uchwycić te bardziej ulotne. Oddech. Bicie serca. Krzyk. Już wiedział. Napastników było dwunastu. W przejściu tłoczyła się drużyna szturmowa, pozostałych sześciu czekało w odwodzie w głębi korytarza. Nawet przez dym prochowy, kurz i pleśń, czuł ich zapach. Pot, metaliczna woń broni, plastik i impregnowana tkanina wyposażenia. Wiedział o nich, widział ich, czuł. Otworzył oczy i wszystko zniknęło. Fala mdłego, rozmazanego światła lampy, błyski wystrzałów, promienie laserów, zalały mu umysł i natychmiast stłumiły pozostałe bodźce. Warknął ze złością. Zacisnął na powrót powieki. „Tak, tak lepiej” – pomyślał. Dłonią namacał kawałek materiału, zwinął w opaskę i przewiązał sobie oczy.

- Ok, you fucking twats – mruknął do siebie. – Pobawmy się.

 

Ballada o prawie-snorku, cz. XVI

 

Początek cz. XVI

 

Chmura pyłu rozpełzła się po pomieszczeniu. Stara, niedrożna wentylacja nie nadążała wymieniać powietrza wypełnionego drobinkami cementu, kurzu i środków pirotechnicznych. Wszystko przybrało szaro-siną barwę. Wystrzały zlewały się z echem w jeden huk. Dent próbował zorientować się w sytuacji. Wystawił głowę znad skrzynek, ale od razu padł plackiem na ziemię. Seria z automatu zadzwoniła nad nim o metalowe tregry podtrzymujące sufit. Wlokąc karabin w pyle podłogi pogalopował na czworakach kilkanaście metrów w głąb ciemnego magazynu i przypadł za dużym metalowym kontenerem. Reszta oddziału z rzadka odpowiadała ogniem próbując powstrzymać napastników przed wdarciem się do środka. Jedyna ocalała po wybuchu lampa kołysała się na kablu, zamieniając zadymione wnętrze w teatr światłocieni. Dziadek ostrzeliwał się oszczędnie. Jego akm pluł krótkimi seriami z prawej strony. Zwierz przebiegł kuśtykając na lewo i władował w zadymione wejście kilka strzałów z pistoletu. Od strony drzwi błyskały lasery wskaźników celu. Kilka wiązek latało po całym pomieszczeniu, a w ślad za nimi do środka wpadały kule napastników, siekąc bezlitośnie po skrzyniach, ścianach i suficie.

 

Ballada o prawie-snorku, cz.XV

 

Początek cz.XV

 

- Dzimi, Dent, sytuacja zmieniona – powiedział Barber, gdy znaleźli sobie trochę miejsca w kącie i wszyscy usiedli na skrzyniach.

- Ci tam… - pokazał kciukiem w górę - …to ochrona jednego z polowych laboratoriów. Dziś rano zgarnęli naszych.

Zwierz dorzucił dwa szybkie zdania po rosyjsku. Stary kiwną głową i przetłumaczył:

- Królik i Bies poszli rano sprawdzić pole anomalii na zachodzie. Jak wracali to ich patrol na otwartym terenie zaskoczył. Afgan ze Zwierzem w bunkrze siedzieli, jak tamtych na plac pod bronią przyprowadzili.

Zwierz poderwał się na nogi i rzucił cos w gniewie i zaczął przechadzać się w kręgu słabego światła sodowej, kuśtykając z lekka. Młody z całego monologu zrozumiał tylko kilka soczystych bladinsynów i suk.

Ballada o prawie-snorku, cz. XIV

 

Początek cz. XIV

 

Pył po wybuchu granatu już osiadł i we wnętrzu starego bunkra dało się swobodnie oddychać. Barber posadził przyjaciela na ławce przykręconej do wschodniej ściany. To był jedyny mebel, który w jako takim stanie przetrwał wybuch obronnej F jedynki. Promieniste szramy po odłamkach, rozbiegały się na wszystkie strony od kręgu po detonacji ładunku wypalonego na środku podłogi. Beton murów i wyposażenie posiekało na drobny mak. Tak samo sufit i wszystkie lampy.

- Закрыть дверь! – chrypnął ranny pokazując na wejście.

- Malczik, ty drzwi zamknij – przetłumaczył spokojnie stalker, oglądając ramię towarzysza.

- Ale Jim, tam… - nieśmiało chciał zaprotestować chłopak.

Ballada o prawie-snorku, cz. XIII

 Początek cz.XIII

 

Młodego zostawili przy wraku. Prawie-snork podsadził go na górę, a chłopak rozpłaszczył się na zardzewiałym dachu wystawiając lufę karabinu w kierunku bunkrów.

- Nu Dżimi, ja z lewa, ty w prawo – zakomenderował Barber. – Tam uważaj, w rowie galareta. – Wskazał miejsce w połowie stoku. – Takoj kwas, ty znasz?

- Tak, paps. Nie bój się, nie wpadnę – mruknął skośny zaciskając dłonie na strzelbie.

- Nu, tak idzom. – Stary ruszył zgarbiony, z bronią przy ramieniu w kierunku przewróconego na bok uaza. Wrak leżał jakieś pięćdziesiąt metrów w dół zielonego zbocza. Prawie snork, przypadł do ziemi i chowając się w trawie potruchtał łukiem w prawo, do rowu melioracyjnego.

 

Ballada o prawie-snorku, cz.XII

 Początek cz.XII.

 

Prawie-snork zrzucił ciała bandytów i zastrzelonych psów na stertę desek z zawalonej szopy, przykrył to żywicznymi gałązkami sosny, skrawkami folii i podpalił. Płomienie buchnęły od raz i objęły cały stos.

- Nu charoszej wódki szkoda – mruknął Barber. – Ale cóż…

- Trochę to brak szacunku – powiedział młody nie odrywając wzroku od ognia. – Żeby tak ludzi z psami, razem…

- Nu, da – zgodził się stary. – Będą nam musiały psiaki wybaczyć. Lepiej nie zostawiać tak, przy habarze. Inny mutant krew poczuje, przyjdzie i zostanie, a jutro kurier będzie po towar.

wtorek, 19 stycznia 2021

Ballada o prawie-snorku, cz.XI

 

Początek cz.XI

 

Zamordowanego kuriera pochowali pod wierzbą, nad brzegiem strumienia, na skraju  woski. Chłopak wykopał głęboki rób, w którym złożyli ciało zawinięte we wzorzysty obrus znaleziony w jednym z domów. Na wierzchu ułożyli równo panele eternitu, a dopiero potem przysypali ziemią.

- Nu charoszo – mruknął Barber. – Teraz psy nie wykopią.

Siekierką ociosał trzy gałązki i zardzewiałymi gwoździami zbił z nich krzyż. Prawosławny z pierwszą porzeczką poziomą, a drugą pod kątem. Na górze przybił prostą klepkę z boazerii z wyrytym cyrylicą imieniem zabitego.

- Turek – powiedział cicho, gdy zamocowali krzyż u wezgłowia grobu. – Niech ci zona lekką budiet.

Ballada o prawie-snorku, cz. X

 

Początek cz. X

Zdecydowali, że najlepiej będzie wrócić na bezpieczną platformę strychu. Dopiero stamtąd upewnili się, czy po okolicy nie kręcą się już żadne mutanty. Akcja ratunkowa mocno osłabiła rannego, więc musieli mu pomóc wspiąć się po drabinie. Za nic nie chciał, żeby prawie-snork znowu go wnosił.

Ballada o prawie-snorku, cz.IX

 

Początek cz. IX

 

Noc nie minęła im spokojnie. Wbrew zapewnieniom prawie-snorka postrzelony mężczyzna wcale nie obudził się po godzinie. Po północy zaczęła trawić go gorączka. Majaczył i rzucał się tak mocno, że Dent musiał przytrzymywać go na deskach, żeby nie zrobił sobie krzywdy. Dopiero nad ranem jego oddech wyrównał się na tyle, że chłopak odważył się samemu położyć. Nie zasnął jednak, tylko czuwał cały czas spoglądając jednym okiem na rannego. Nieznajomy spał spokojnie, przykryty skórzaną kurtką bandyty, który wczoraj chciał go zabić. „Ironia losu”- parsknął do siebie chłopak.

Ballada o prawie-snorku, cz.VIII

 Początek cz.VIII

Dłuższa chwila musiała upłynąć zanim nieznajomy uspokoił się na tyle, że przestał wrzeszczeć ze strachu. Prawie-snork nie zwracał na niego uwagi. Zebrał z ziemi broń bandytów oraz pistolet ich niedoszłej ofiary i rzucił wszystko młodemu pod nogi.

- Masz – warknął. – Pilnuj żeby ten shitty panikarz do mnie nie strzelił.

Ballada o prawie-snorku, cz. VII

 

Początek cz. VII

Dent popędził sprintem w kierunku zabudowań. Wtulił głowę w ramiona, bo wydawało mu się, że kolejny wystrzał ze strzelby poniósł się echem tuż obok. „Ojapierdole” – zdążyło mu zakołatać w głowie zanim wpadł na ceglaną ścianę. Ostrożnie wyjrzał za róg. Nikt do niego nie strzelał, ale obaj bandyci co chwila dawali ognia w kierunku kurnika stojącego po prawej stronie zabudowań. Zza drewnianych drzwi wychyliła się ręka w zielonej bluzie maskującej, uzbrojona w pistolet. Jej właściciel rozpaczliwie wywalił kilka strzałów na ślepo. Kule uderzyły w dom, za którym ukrywał się chłopak. Brzęk tłuczonego szkła i wiązanka piętrowych przekleństw znaczyły, że ofiara zasadzki musiała nieco pokrzyżować plany bandziorów.

Ballada o prawie-snorku, cz.VI

 Początek cz. VI

- Tam kto zdiesć. – Teatralny szept dobiegał od strony parterowego, murowanego domu. Zza węgła, ostrożnie wychyliła się nieogolona, nalana morda. Człowiek podniósł broń i zlustrował lasek znad luf dubeltówki. Otarł spocone czoło, obrócił się i rzucił w kierunku kompana:

- Możet eto on

Tego drugiego nie było widać. Musiał ukrywać się głębiej w zabudowaniach.

- Niet, on priszelby od zony.

Pierwszy zniknął z powrotem za rogiem, ale słychać było jeszcze jak mówi:

- Dawaj, sprieczim sie. On skoro budiet.

Ballada o prawie-snorku cz.V

 

Początek cz.V

 

Strzały umilkły po godzinie. Likwidatorzy skończyli z usuwaniem aktywów nie-do-końca ożywionych i przystąpili do upłynniania nieruchomości. Niebo ponad lasem zasnuło się, ciężkim dymem płonącego plastiku, brezentu i wszystkiego, czego ekipa sprzątająca nie była w stanie szybko wywieźć. Dent i prawie-snork większość poranka przesiedzieli w kryjówce. Żaden nie miał specjalnej ochoty na spotkanie ze smutnymi panami z dużymi karabinami. Dopiero, gdy nad lasem poniosło się echo odpalanych silników wozów pancernych zdecydowali się opuścić bezpieczną kryjówkę wraku, ukrytego w gęstwinie.

 

            Obóz wyglądał jak pobojowisko, co niespecjalnie dziwiło, biorąc pod uwagę, że przed chwilą przeorała go kompania żołnierzy z ciężkim sprzętem i miotaczami ognia. Po pawilonie naukowców prawie nie było śladu. Jedynym świadectwem jego lokalizacji, było kwadratowe klepisko ugniecione przez polimerową, szczelną podłogę. Z wojskowymi namiotami nikt się nie pieścił. Dzielni wojacy zgarnęli je ciężkim sprzętem na jedną stertę i podpalili. Góra zgliszczy tliła się jeszcze i kopciła czarnym, tłustym dymem. A obok, na mniejszej stercie…

- Spalili ciała? – Dent zatrzymał się przed stosem, zakrył usta i nos. Smrodu spalenizny prawie nie dało się wytrzymać, ale nie mógł oderwać wzroku do wątłych płomyków tańczących pomiędzy bezkształtnymi tłumokami zawiniętymi w szmaty.

- Tylko fucking więźniów – mruknął prawie-snork nie zaszczycając go nawet przelotnym spojrzeniem. – Żołnierzyki i wojskowi naukowcy poszli jako fucking „Gruz-200”. Dostaną pośmiertne medale, a rodzinki rentę. A tu się nic nie stało. – Kopnął ze złością kawałek nadpalonego drewna.

- Nie ma człowieka, nie ma problemu – mruknął pod nosem.    

- I co teraz? -  Młody odwrócił się do niego.

- Tu nie zostaniemy. Nie wiadomo kiedy przyjdzie następna fucking emisja. – Skośny pokręcił głową. – Dla mnie to bez większej różnicy, ale dla ciebie może nie być tak fucking pięknie.

- Przecież wziąłem tą całą pigułkę i … 

- I co ty dump cunt? Masz teraz abonament wykupiony? – warknął ze złością. – Nie masz! – wyrzucił z siebie i ruszył przez zgliszcza obozu.

-  Ale skąd wiesz? – zapytał młody płaczliwym głosem. Próbował podbiec kilka kroków, ale szelki plecaka spadły mu z ramion i splątały się z pasem nośnym karabinu. Podstępna plątanina prawie podcięła mu nogi. Złapał w końcu jedno i drugie w ręce i zarzuciwszy sobie na plecy rzucił się sprintem za towarzyszem. Niby-snork przystanął na skraju ścieżki. Na błotnisto-żwirowej nawierzchni wiły się ślady transporterów opancerzonych oddziału likwidacyjnego. Ciężki sprzęt wyraźnie miał problemy z poruszaniem się po rozmiękłej ziemi. To zupełnie tak samo jak Dent, który obciążony zapasami i bronią nie dał rady wyhamować na czas. Chłopak stracił równowagę, a buty rozjechały mu się na błocie. Już miał wylądować płasko na ziemi, gdy prawie-snork wyrzucił nagle rękę i złapał go za kombinezon na klacie.

- Dź-dzięki! – uśmiechnął się do niego młody. Skośny tylko skrzywił się w odpowiedzi i pociągnął chłopaka do pionu.

- Nie jesteś mutantem useless cunt – mruknął do niego niechętnie.

- No nie jestem? – zapytał chłopak podejrzliwie. – Dlaczego miałbym być?

Prawie-snork westchnął i wzniósł oczy ku niebu:

- Oi sweet Jesus, Mary and all saints. Co za dump cunt. – Zwrócił się do młodego i odpowiedział wyraźnie akcentując zgłoski:

- Nie jesteś MUTANTEM, dlatego nie przetrwasz kolejnej motherfucking EMISJI, jasne? – Popatrzył młodemu prosto w oczy szukając w nich choć odrobiny zrozumienia.

- A-a ta pigułka? – zapytał chłopak cichutko.

- No cóż – mruknął skośny i uśmiechnął się do niego blado. – Wychodzi na to, że fucking jajogłowi zrobili coś wreszcie rękami i głowami, a nie przy użyciu swych motherfucking arses. Pigułka działa i nawet nie ma skutków ubocznych w postaci mutacji. Fucking podwójny jackpot. – Klepnął chłopaka w ramię i ruszył na przełaj przez łąkę, w przeciwnym kierunku, niż prowadziły ślady.

- Ale skąd wiesz? – Młody ruszył za nim posłusznie, ale nie odpuszczał z pytaniami.

- Twoja krew. – odparł zdawkowo prawie-snork.

- Co „moja krew”? – zapytał chłopak.

- A to ty dump cunt, że nie śmierdzi mutantem. – Skośnooki przystanął na chwilę i przyjrzał się ścianie lasu, która rozciągała się przed nimi poszarpaną linią. Z tego przyglądania się widocznie niewiele wyszło, bo wtrącił zaraz, zanim jeszcze młody zdążył wyrzucić z siebie kolejne denerwujące pytanie:

- Oi laddie, jak daleko mamy do ty drzew? – Pokazał ręką przed siebie.

Chłopak przełknął to co miał już na końcu języka i zbity z tropu przez chwilę patrzył w tamtym kierunku.

- Jaaakieś sto pięćdziesiąt, może dwieście metrów, a co?

- Jaki kolor ma trawa, tam przy samym fucking brzegu polany?

- Nooo, taki trochę brunatny, może bardziej orzechowo-migdałowo, no sam nie… - przerwał bo prawie-snork wbił w niego spojrzenie ociekające czystą morderczą furią.  

- Brązowy! – zakrzyknął entuzjastycznie. – Ta trawa ma kolor brązowy! Zdecydowanie.

Skośnooki patrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym wycedził:

- No to wyobraź sobie, ty dump cunt, że ta twoja migdałowo-orzechowa trawa nie reaguje zupełnie na fucking mutanty. Mogą sobie po niej biegać tam i z powrotem i nic. – Prawie-snork zrobił tu efektowną pauzę, po czym dodał:

- A wczoraj, gdy tylko zostałeś sam to… - zrobił zachęcającą minę i spojrzał na chłopaka.

- Mało mnie nie posiekała na kawałki. – mruknął chłopak.

- Bingo motherfucker! – zakrzyknął skośnooki. – A to znaczy, że …

- Nie jestem mutantem?       

- Geniusz. Fuck me,  moterfucking geniusz – odpowiedział prawie-snork z prawie nieudawanym podziwem. – Więc jeśli nie jesteś fucking mutantem to znaczy, że następna emisja usmaży ci ten twój cuntish mózg na skwarkę, tak jak tamtym tam. – Pokazał za siebie kciukiem, po czym ruszył skosem przez polankę. Chłopak przez chwilę wahał się, zanim postąpił pierwszy krok w wysoką trawę, ale po chwili, tylko zacisnął z całej siły powieki i wyszczerzył zęby w grymasie oczekiwania na ból i niewysłowione cierpienie. Uchylił lekko jedno oko i upewnił się, że ma wszystkie członki na miejscu, a trawa nie zamieniła się w morderczą sieczkarnię, po czym pobiegł w podskokach za oddalającym się towarzyszem.   

            Do wioski dotarli około południa. Słońce nie dokuczało im się za bardzo. Gęsty las osłaniał od letniego żaru, ale ciężar plecaka i karabinu dawał się chłopakowi we znaki. Prawie-snork szedł na lekko, zrzucając dźwiganie zapasów na młodszego towarzysza. „W końcu musiał mieć swobodę ruchów, na wypadek niebezpieczeństwa”. Młody bardzo szybko sobie to wytłumaczył, jeszcze na samym początku wędrówki. Prawie-snork nie zaprzątał sobie głowy żadnymi tłumaczeniami.

            Domy wyglądały na opuszczone od niedawna. W większości okien utrzymały się szyby. Dachy, tylko gdzieniegdzie zapadły się pod ciężarem zalegających na nich gałęzi, a część podwórek zarosło perzyną i barszczem Sosnowskiego. Poza tym obejścia wyglądały jakby gospodarze mieli niedługo wrócić.

- A teraz cicho – syknął skośny przystając na skraju gęstwiny. – Ja idę do fucking wioski, a ty zostajesz tutaj ty dump cunt. Rozumiesz?

Chłopak tylko z ulgą zrzucił plecak na ziemię i przytaknął. Prawie-snork skrzywił się na dźwięk brzęczących puszek i innych metalowych przedmiotów, który poniósł się echem po lesie i zabudowaniach. Już zbierał się żeby wyrzucić z siebie zwyczajową wiązankę piętrowych epitetów, gdy zamarł i zadarł głowę nasłuchując. Chłopak zaczął mamrotać swoje zwyczajowe przeprosiny, ale skośny złapał go łapskiem za usta i pociągnął w dół.

- Ktoś jest w wiosce – wyszeptał tuż przy uchu przerażonego chłopaka.       

 

Koniec cz. V    

Bajki Popromienne : Śnieżka i siedmiu

 

Śnieżka i siedmiu

 

– F1 na C4, saturacja w normie – mruknął Aspiro. – Szewski mat? Oj panie kolego, tego bym się po panu nie spodziewał, oj nie spo-dzie-wał.

Kardio wiedział, że jest w tarapatach.

– No dopszsze… to ja poproszę E7 na E6, tętno 10 – wymamrotał siląc się na nonszalancję.

– D2 na D4, obniżam poziom O2 do 20,05% .

– D7 na D5, ciśnienie rozkurczowe 45, można obniżać.

– Kolega próbuje wariantu Winawera! No, no, no, ambitnie, nie powiem. B1 na C3.

„Co za d*pek” – pomyślał Kardio. „Prawie jak ten bufon Encefal”. Całą uwagę skupił na szachownicy, próbując wykombinować kolejny ruch.

– No i cóż kolega na to? – ponaglił Aspiro głosikiem słodkim jak miód.

– To ja na to…

– W CO GRAJETA!?

„Taaa…Ten, to zawsze w porę” – jęknął w duchu Kardio.

– W makao, nie widzisz? – odpowiedział na głos.

– O, ZA*EBIOZA! MOGEM ZAGRAĆ?

– A szanowny kolega to przypadkiem nie ma czegoś do zrobienia? – zapytał Aspiro z wyższością.

– EEE TAM, ZAWSZE BYDZIE CÓŚ DO ROBOTY, NIE?

Kardio odliczył w myślach, czekając na niezawodną myśl przewodnią, swoiste motto życiowe ich towarzysza –  „Trzy…, dwa…, jeden…”

– PRZECA MIŁOŚĆ I SRACKA DOPADA Z NIENACZKA, NIE?

„…Bingo!”.

– Kolego Koprofa… – zaczął protekcjonalnym tonem Aspiro – … czy mógłby kolega łaskawie zająć się… hmmm… swoją pracą? Każdy z nas ma odpowiedzialne zadanie, a usuwanie produktów przemiany materii ma znaczenie kapitalne…

– EEE, ALE ŻE CO?

– G*wno! – podsunął usłużnie Kardio. – G*wno odpompuj, imbecylu!   

– AAA, NO TAAA. ZARA WACAM. INO NIE ZACZYNAJTA BEZE MNIE, DOBRE? – Koprofa, przerzucił zawory, włączył ssanie i rozdrabniarkę. Maszyna posłusznie zabuczała, zabrzęczała i zabulgotała. Kardio poczekał jeszcze chwilkę i gdy miał pewność, że cały proces od strony technicznej zmierzał ku końcowi, zupełnie przypadkiem uruchomił reset i automatyczną diagnostykę systemu.

– Dobra, mamy go z głowy. Zanim się zrebootuje minie piętnaście minut.

– A kolega jest pewien, że to nie zaszkodzi?

– W czym zaszkodzi? Przecież to matoł.

Aspiro aż cmoknął ze zniecierpliwienia.

– A, chodzi ci o nią? – mruknął Kardio. – Nie, nie powinno…

– Który z was debile, znowu włączył diagnostykę?! – Encefal wparował do środka, nawet nie siląc się na uprzejmość.

– No również dzień dobry koledze. Jak się spało? – Aspiro udał niewiniątko.

– Jak tam nasza faza REM? – uzupełnił przymilnie Kardio.

Gdyby Encefal mógł na niego spojrzeć, to pewnie przepaliłby go wzrokiem na wylot. Powiedzieć, że był wściekły to nic nie powiedzieć.

– Czy wy półmózgi niedorobione, zdajecie sobie sprawę z tego, jaki wpływ na stabilność systemu mają takie wahania napięcia?

– Tak.

– Nie.

Odpowiedzieli zgodnie z prawdą. Szczerość zawsze był najlepszą obroną przed logiką. Chłodną, wyrachowaną, cyniczną logiką.

– Zdajecie sobie sprawę durnie – podjął zimnym, pozornie wypranym z emocji  głosem – że ciało ludzkie tak naprawdę was nie potrzebuje?

„To was zaakcentował jakby z niemiecka” – pomyślał nie wiedzieć czemu Kardio i parsknął śmiechem.

– Ciebie to bawi tumanie?! – Encefal za to, nie bawił się w konwenanse tylko od razu przeszedł do sedna:

– Człowiek to mózg! – perorował natchniony. – Mózg to istota świadomości, pamięć, jestestwo…

– Przepraszam, prze-pra-szam! – Gastro wjechał mu w słowo swoim bufetem. – No proszę nie przeszkadzać w czynnościach! Pora karmienia jest, tak?

„To tak zaakcentował jakby z warszawska” –  pomyślał nie wiedzieć czemu Kardio i parsknął śmiechem.

– Oj bi-du-linka moja, chu-dzie-linka moja – rozpoczął swoją zwyczajową litanię karmiciel. – Za-mamusia, za-tatusię…

„Za-pie*dolęsiezaraz” – jęknął w duchu Kardio. „Dwóch takich samych debili i to na obu krańcach metabolizmu. Jak ta dziewczyna ma być później normalna?”.

– Jak już mówiłem – podjął urwany wątek Encefal – to mózg sprawuje funkcję nadrzędną i sprawczą zarazem…

Pozostali co prawda już go nie słuchali, ale to mu w niczym nie przeszkadzało. Czasem musiał porozmawiać z kimś, w jego mniemaniu inteligentnym, a to oznaczało, że często mówił sam do siebie. Gastro skończył karmić, Kardio i Aspiro zajęli się szachami, przy okazji podtrzymując funkcje życiowe. Koprofa…, no cóż, można powiedzieć, że był zarobiony po uszy.

Ale… wystarczyło, że Afectu tylko zajrzał od środka, a wszyscy zamarli. Szósty przepłynął przez próg tym swoim powłóczystym krokiem i uśmiechnął się czarująco.

– CzeŚĆ!

Echo nawet nie zdążyło przebrzmieć, a komputery zawyły alarmami. Kardio i Aspiro rzucili się na konsoletę, próbując opanować szalejące wskaźniki.

– Tętno przyspiesza! 120 i skacze! – jęknął pierwszy.

– Hiperwentylacja, podaję dożylnie węglan wapnia! – wykrzyknał drugi.

– Mam już 180! Zaraz będzie migotanie!

– Jak nie uspokoisz u siebie, to mnie też zaraz szlag trafi!

„Aspiro w obliczu stresu nie potrafi zachować zimnej krwi” –  pomyślał, nie wiedzieć czemu Kardio. Tym razem się nie uśmiechnął, ale zrobiło mu się przez to troszkę cieplej na sercu.

– Prezes! – zawył do Encefala. – Może byś go tak stąd kulturalnie wypie*dolił?! – Wskazał głową rozanielonego Afectu, który rozglądał się dookoła z malinowym uśmiechem.

– A…ale – jęknął głównodowodzący.

„To ale zabrzmiało jakby z francuska”.

– Tak alle-alle, wypie*dalej! – ryknął Kardio.

Afektu spojrzał na niego z wyrzutem, westchnął ciężko, prawie z bólem i zabeczał:

– Nikt mieee tu nie rozumieee!

Po czym wybiegł dramatycznie. Gdyby miał ręce to pewnie teatralnie trzasnąłby drzwiami. O ile gdyby były tam też i drzwi.

– Encefal, czy ty mógłbyś choć raz - jeden, jedyny raz, nie położyć uszu po sobie, kiedy ten żigolo nam się wpie*dziela w robotę?

– Właśnie, właśnie, panie kolego! Takie wahania nastroju mogą się negatywnie odbić na nas wszystkich. Depresja, bulimia …

            Komputer migał diodami kontrolnymi. Półmrok mienił się ich zielono-czerwoną poświatą. W pomieszczeniu panowała prawie niezmącona cisza, przerywana jedynie cichym buczeniem automatów medycznych. Sześć programów sterowało poszczególnymi modułami w pełnej harmonii i porządku. W szklanym sarkofagu komory hibernacyjnej spała dziewczyna. Ukryta bezpiecznie przed światem; przed wojną i pożogą. Trwała, zawieszona w bańce tylko swojej rzeczywistości.

            Spiriti popatrzył na jej oblicze i uśmiechnął się lekko. Wyglądała tak spokojnie.  Pozostałych sześciu dobrze sobie radziło. Nie potrzebowali go…

 

… i może właśnie dlatego go tam nie było.         

Ballada o prawie-snorku, c.IV

 

Początek cz.IV

Echo strzałów przetoczyło się kaskadą po lesie. Dźwięki odbite od drzew odskakiwały we wszystkich kierunkach, jak rykoszety. Prawie-snork zadarł głowę i zaczął nasłuchiwać.

- Co się dzieje? – zapytał młody.

- Ci arselickers czyszczą swój fucking shitpile – odparł skośny, nie odwracając wzroku.

- Kolejne motherfucking ofiary na cuntish ołtarzu nauki – mruknął wracając z powrotem do wnętrza śmigłowca.

- Czy oni …? – Młody swoim zwyczajem próbował zadać kolejne oczywiste pytanie, ale zdążył się ugryźć w język. Prawie-snork i tak nie zaprzątał sobie nim głowy, tylko ruszył w głąb ładowni.

piątek, 15 stycznia 2021

Ballada o prawie-snorku, cz.III

 

 

Początek części III.

Powolutku wstał na kolana. Świtało księżyca grało na krawędziach ostrych jak skalpele. Kolejne źdźbła zwracały ku niemu swe ostrza. Kilka kropel krwi spadło na zdeptaną trawę. W miejscu jeszcze przed chwilą leżał przygięte do ziemi rośliny gwałtownie wyprężyły łodygi do pionu, ze świstem tnąc powietrze. Młody wrzasnął w przestrachu i rzucił się w tył. Ostrza prawie dosięgły nogawek ufloganego kombinezonu. Przycisnął zranioną dłoń do piersi drugą ręką i zaczął powolutku wycofywać się z powrotem pomiędzy drzewa. 

- STOP! – rozległo się zaraz nad nim. Zaskoczony Dent, aż podskoczył w miejscu i kolejne kilka kropelek poleciało między źdźbła. Tam, gdzie dotknęły powierzchni liści, rośliny w okamgnieniu prostowały się ze świstem.

Ballada o prawie-snorku cz.II

  

Początek cz.II

 - Fuck me! – zakrzyknął prawie-snork. – Fuck meee! – powtórzył rozeźlony nie na żarty. Brezentowa ściana namiotu była rozerwana na całej wysokości. Porozrzucane wszędzie paczki z żywnością, drewniane skrzynki, butelki z wodą i inne zapasy zaścielały drewniany pokład. W smugach czerwonego (chyba truskawkowego ) dżemu, wyraźnie można było rozpoznać ślady butów. Zygzakami prowadziły na zewnątrz. Przez dziurę. W las. „O w mordę!” – pomyślał młody.  

Ballada o prawie-snorku cz. I

 

Początek cz.I

Pierwsza kropla spadła zupełnie niespodziewanie. Zarejestrowała ją pojedyncza synapsa, dryfująca gdzieś daleko na pograniczu świadomości. Odrobinka wody spływała łaskoczącą smużką po piekącej skórze. Zatrzymała się po drodze, by chwycić w objęcia jeden z włosków porastających łuk brwiowy. Po chwili jednak zebrała się w sobie i ruszyła w dalszą  drogę. Śmiało zjechała po ostrym stoku nosa i wylądował zgrabnie w samym kąciku oka. Bracia i siostry ośmielone jej odwagą podążyły za nią. Niektóre upadały nieopodal, wybijając nierówny rytm na zakończeniach nerwowych umęczonego ciała. Ciężkie, stalowe niebo płakało miłosierdziem, niosąc ukojenie ziemi, trawie i leżącemu na niej człowiekowi.

 

Ballada o prawie-snorku, Zamiast prologu

 

    Chłopak wbił palce głęboko w uszy, ale to nie pomogło nawet odrobinę. Huk narastał z każdą sekundą. Rzucił się wprost na suchą trawę i próbował wdusić twarz w ziemię. Filetowy blask przepalał na wylot zaciśnięte kurczowo powieki. Skulił się w pozycję embrionalną, jak mają w zwyczaju czynić wszystkie prymitywne ssaki, gdy bezradne czekają na ostateczny cios. Huk z wściekłością szalał wokoło. Zagarnął dla siebie i zawładnął każdą cząsteczką powietrza, każdą grudką ziemi i każdą kroplą krwi w żyłach. Chciał krzyczeć ze strachu. Otworzył usta, a huk wtargnął do środka, dusząc w zarodku jego wątły i żałosny głosik. Organy wewnętrzne zamieniły się w bulgoczącą, wzburzoną masę, która gorzką falą wzbierała wyżej i wyżej szukając ujścia przez nos i usta. Wcisnął palce jeszcze głębiej i poczuł jak miękkie kości czaszki ustępują z chrupnięciem, a paznokcie zatapiają się w czymś lepkim i pulsującym. Huk przelewał się nad nim, przenikał do wnętrza, szarpał i wciąż narastał, coraz mocniejszy, coraz głośniejszy! Targane konwulsjami ciało trzęsło się w rytm drgań synchronicznych fal anormalnej energii. Wtem, huk przeszedł w potężny, krótki ryk. Świat zalała jasność… która zgasła nagle…  


Bajka popromienna: Dorotka i blaszany D.R.W.4L

Dorotka i blaszany D.R.W.4L

 


Deniwelacyjny Robot Wyburzeniowy sunął z chrzęstem gąsienic przez ruiny martwego miasta. Dwustutonowa maszyna o numerze bocznym 4L z mozołem przepychała wielką pryzmę radioaktywnego gruzu. Maleńki, elektroniczny mózg, ukryty bezpiecznie w samym sercu kolosa, prowadził stalowe cielsko zgodnie z zadanym programem. Cel był prosty i klarowny: usunąć warstwę skażoną i dostać się do życiodajnej, czystej gleby poniżej. D.R.W 4L nie potrzebował niczego więcej. Godzina za godziną, spychał, zrywał i plantował popioły martwej metropolii. To wystarczało za cały sens i istotę  egzystencji. Nawet gdy ciężkie chmury zasnuwały szare niebo, rosząc spaloną ziemię radioaktywnymi łzami, nie narzekał na swój los. Cierpliwie badał czujnikami głębokość skażenia i brał się od nowa do pracy. Kwartał za kwartałem, dzielnica za dzielnicą, napędzany tą samą siłą, która przed laty zmiotła miasto z powierzchni ziemi. Nuklearny reaktor fuzyjny obdarzył go nieśmiertelnością. Choć z wiekiem poszczególne systemy pracowały coraz mniej wydajnie, a kolejne moduły i komponenty odmawiały posłuszeństwa, D.R.W 4L trwał. Pracował. Bo do tego powołali go jego stwórcy. Miał przygotować dla nich nowy, czysty, piękny świat. Zamienić morze ruin w żyzne pola uprawne by mogli się wyżywić, zasadzić drzewa, zbudować nowe domy.

środa, 13 stycznia 2021

Bajka popromienna : Czerwony Kapturek

 

Czerwony Kapturek

 

– Obiecaj mi, że nie wyłączysz respiratora, póki nie wejdziesz do lasu.

Mama z wprawą dociągała paski mocujące kompozytową płytę napierśnika. Pancerz okrywał dziewczynkę aż po samą szyję. Ponad krawędź wystawała tylko, krótko ostrzyżona, głowa. 

– Masz anty-rad i dezaktywator, w razie czego?

– Tak mamuś, nie martw się. – Czerwony Kapturek spojrzała ciepło i ujęła jej dłoń w swoje drobne paluszki. Serwomotory mruknęły cichutko. Zimny dotyk twardych, pancernych rękawic, zupełnie nie pasował do dziecięcej twarzyczki.

– Przecież to nie pierwszy raz, kiedy idę sama do Babci, poradzę sobie. Jestem już duża!

Mama popatrzyła na nią smutno.

– Ja wiem – westchnęła. – Tak szybko rośniesz.

Objęła córkę i przytuliła mocno. Bardzo mocno. Dziewczynka ucałowała ją w policzek. Trochę z zakłopotaniem, bo przecież dzieciaki z bunkra widzą. Powolutku wyplątała się z matczynych objęć i stanęła wyprostowana z szerokim uśmiechem na bladej buzi.

– Poradzę sobie mamuś – powtórzyła, dobitnie akcentując początek zdania.   

– Masz wszystko? Zapasową baterię do detektora, krótkofalówkę…? – urwała, pod karcącym spojrzeniem córki – …no dobrze już, dobrze. Tylko obiecaj mi, słyszysz? Obiecaj! Jeśli tylko zauważysz jeden, jedyny, malusieńki ślad jakiegokolwiek mutanta, to wracasz od razu do domu, jasne?

Mała wcisnęła na głowę pękaty hełm i zasalutowała do uchylonej przyłbicy.

– Tak jest dowódco-mamo! – Wyszczerzyła białe ząbki w szerokim uśmiechu.

            Matka długo stała w uchylonych wrotach śluzy. Pogoda była nienajgorsza, ale śnieg padał gęsto. Wielkie płatki spływały w ciszy na ziemię, okrywając wszystko grubą, zimną pierzyną. Dziewczynki nie było już widać. Ślady drobnych stóp, osłoniętych pancernymi buciorami, niknęły w oddali. Jeszcze przed momentem widziała między krzewami rąbek peleryny ochronnej, którą sama narzuciła jej na ramiona. Pancerz i tak doskonale izolował środowiskowo od wszelkiego skażenia, chłodu, a nawet ognia i radiacji, ale nie mogła się powstrzymać.

             – Mam złe przeczucia – mruknęła i pociągnęła dźwignię zamka.

Wrota syknęły siłownikami i stalowa pokrywa powoli nasunęła się na miejsce.

            Czerwony Kapturek dotarła do lasu później niż zakładała. Niebo bezlitośnie więziło słońce w okowach ołowianych chmur. Żeby określić azymut marszu, musiała polegać tylko na komputerze wbudowanym w kombinezon. Przejechała pancerną rękawicą po panelu sterowania na lewym nadgarstku. Wizjer hełmu rozjarzył się zielono i wyświetlił mapę najbliżej okolicy. Czerwona kreska prowadziła zakosami z rodzinnego bunkra do schronu w głębi lasu. Koraliki kolejnych punktów nawigacyjnych podskakiwały nerwowo, a linia, na którą były nawleczone, falowała w rytmie pracy procesora. Komputer rozpaczliwie próbował triangulować pozycję na podstawie siatki, coraz mniej licznych, satelitów telekomunikacyjnych. Od lat nikt nie zastępował uszkodzonych jednostek nowymi, przez co nawigacja i łączność działały coraz gorzej.

            Dziewczynka już miała ruszyć dalej, gdy jej uwagę przykuła mała ikona alarmowa, migająca w samym centrum mapy. Żółty trójkąt z czerwonym wykrzyknikiem pojawił się nagle, niecałe dwa kilometry od jej aktualnej pozycji. Wywołała okienko nadawcy i zmarszczyła brwi. Sygnał został nadany automatycznie, przez pancerz jednego z łowców leśnego schronu – Gajowego. Czerwony Kapturek dobrze go znała. Miał swoją celę na tym samym poziomie, co Babcia i dziewczynka widywała go często. Wielki, silny człek, z sumiastymi wąsami i wiecznie roześmianymi, bystrymi oczyma. Uwielbiała jego żarty, zresztą jak wszystkie dzieciaki. „Pewnie jakiś błąd czujnika” – pomyślała, ale dla pewności wywołała go na ogólnym kanale. Przez chwilę czekała na zgłoszenie. Dopiero po kilku sekundach sfatygowany komputer odrzucił połączenie i wyświetlił wiadomość zwrotną : ***ZAGROŻENIE ŻYCIA, KONIECZNA NATYCHMIASTOWA POMOC MEDYCZNA*** .

            Czerwony Kapturek biegła co tchu. Pękaty pojemnik z zaopatrzeniem i częściami zamiennymi kołysał się na plecach, wybijając z rytmu. Wspomagane serwomotorami buty grzęzły w głębokim śniegu. Na wizjerze hełmu wyświetliła się informacja o podwyższonym pulsie i ostrzeżenie o spadającej saturacji krwi. Elektryczny respirator pracował na pełnych obrotach, mimo to przed oczami latały jej ciemne plamy, a ręce i nogi zaczynały drżeć z niedotlenienia. Nie mogła teraz zwolnić! Sygnał alarmowy był coraz wyraźniejszy. Komputer wskazywał niecałe sto metrów do celu. Dziewczynka przystanęła dopiero przy ostatnich drzewach, na skraju polany. Na środku, przysłonięta przez padający śnieg, majaczyła wysoka, żylasta postać. Istota pochylała się nad czymś, co leżało na ziemi, a w ciszę wdzierał się chrzęst i suchy trzask łamanego plastiku. Nagle, stworzenie poderwało łeb i spojrzało prosto na dziewczynkę. Warknęło głucho, po czym skoczyło w bok, pod osłonę gęstych, iglastych zarośli. Kapturek, wyplątała się z czerwonej peleryny i walnęła pięścią w klamrę uprzęży. Pojemnik transportowy opadł z jej pleców. Pozbywszy się ciężaru, skoczyła prosto przed siebie, w kierunku leżącego na polanie ciała. Z daleka rozpoznała zielony pancerz Gajowego. Człowiek leżał z twarzą wciśniętą w śnieg. Poprzeczne, łuskowate płytki chroniące plecy, były porozrywane, a z głębokich ran ciekła parująca na zimnie krew. Dziewczynka przypadła do rannego, jeszcze w biegu uruchamiając program medyczny. Komputer zapiszczał cicho, gdy udało mu się nawiązać połączenie z jednostką w kombinezonie mężczyzny. Na wizjerze hełmu zaczęły wyświetlać się instrukcje postępowania w przypadku konieczności udzielenia pierwszej pomocy przy ciężkim urazie.  Kapturek stuknęła w panel udowy, z którego wysunęła się apteczka z opatrunkami piankowymi i klejem tkankowym. Już miała zabrać się za tamowanie krwotoku, gdy komputer pisnął ostrzeżeniem zbliżeniowym. ***UWAGA! INTRUZ***. Dziewczynka zamarła, z otwartą apteczką w dłoniach.

             – Jakie ja mam wielkie uszy! – ryknął gardłowo głos ukryty za zasłoną padającego śniegu. – Wszystko słyszę!

Dziewczynka gorączkowo próbowała zlokalizować źródło dźwięku, lecz komputer wyświetlał tylko ostrzeżenia o obecności intruza, jednak nie mogąc namierzyć jego pozycji.

            – Jakie ja mam wielkie oczy! –  Głos odezwał się gdzieś za jej plecami. – Wszystko widzę!

Zwróciła bransoletę komputera detektorem podczernieni w tamtą stronę.  

– A jakie ja mam wielkie łapska! Na strzępy cię rozerwę!

Stwór krążył dookoła polany, wyraźnie ubawiony upiorną grą, napawając się strachem swojej przyszłej ofiary.

– Ale oprócz tego mam jeszcze coś wielkiego. – Mlasnął obleśnie na samą myśl. – I najpierw wsadzę ci to głęboko, baaardzo, bardzo głęboko, prosto w…

Huk poniósł się echem, odbitym od ośnieżonych drzew. Kapturek wyrepetowała krótką strzelbę. Gorąca łuska upadła z sykiem na biały śnieg u jej stóp. Podeszła wolnym krokiem do ścierwa rozciągniętego na ziemi. Przez chwilę patrzyła, na krwawą miazgę mózgu, wypływająca z roztrzaskanej czaszki mutanta.

– Taaa, chyba w koszyczek szmato… – mruknęła. 

 

 

 

 

poniedziałek, 11 stycznia 2021

1‰ , tom I Twierdza rozdział 24. Konsekwencje

 

Podrywam głowę i rozglądam się zdezorientowany. Chwilę zajmuje mi dojście do tego, gdzie jestem i co robię. Drzewa migają za oknem. Samochód mknie Ekspresówką na północ. Uspokojony, przecieram zaspane oczy i sięgam po butelkę wody kiwającą się na desce rozdzielczej.

– Ej, to jak? – Konstancja, wyraźnie zirytowana, rzuca mi groźne spojrzenie.

Podnoszę pytająco brwi, pociągając solidnego łyka z butelki.

– Twoja armata! Masz coś jeszcze, czy się całkiem wypstrykałeś?

– Khe- khee C-coo? – Walczę desperacko o oddech. Dopiero po dłużej chwili wycieram dłonią mokry podbródek i zwracam ku niej pytające spojrzenie.

Konstancja przewraca oczami, po czym sprzedaje mi solidnego kuksańca w ramię. Na szczęście lewe, trochę bardziej zdrowe.

– O rewolwer się pytam, erotomanie niewyżyty! Masz jeszcze jakąś amunicję?

niedziela, 10 stycznia 2021

Bajka Popromienna: Stumilowy Las

 Stumilowy Las


Nad Stumilowym Lasem zapadał radioaktywny zmierzch. Spalone, martwe kikuty drzew pochylały się, jakby zastygłe w bólu i resztkami szponiastych konarów próbowały przykryć maleńką polankę, ukrytą w sercu, niegdyś potężnej, puszczy. W wykrocie, pomiędzy korzeniami, osłonięte przed zimnym wichrem, migotało ognisko. Anemiczne płomyki pełgały po wilgotnych węgielkach, przynosząc więcej dymu niż ciepła.

poniedziałek, 4 stycznia 2021

1‰ , tom I Twierdza rozdział 23. Kombinat

 

Deszcz. Krople bębnią miarowo w wysoki dach Stadionu. Plastikowe panele przeciekają w kilku miejscach, przepuszczają strumyczki wody na zrujnowane trybuny. Nie bardzo kojarzę jak się tu znalazłem. Pamiętam Tarana i Rybę. Podnosili mnie z ziemi. Ktoś prowadził mnie pod ręce. Chomika zabrali samochodem. A potem… To tak się czuje człowiek, który przeżył własną egzekucję? Teraz siedzę sobie przykryty kocem po sam czubek głowy i patrzę na deszcz. Dwa rzędy siedzeń niżej kopci palenisko, z mięsem skwierczącym na ruszcie. Gryzący dym wciska się do oczu. Wstaję z trudem i utykając, zgięty w pół, obchodzę kopciucha od nawietrznej. Jak człowieka nie chcą spalić, to go chcą udusić. Po chwili dołącza do mnie Ryba i szczodrze nalewa okowity ze swojego nieśmiertelnego termosu. Śpiewak podaje kawałek świeżej tuszonki, to znaczy świeżo otwartej konserwy. Dziękuję skinieniem głowy i wpuszczam płyn w ustrój, zagryzając od razu solidnym kęsem tłustej papki.

niedziela, 3 stycznia 2021

1‰ , tom I Twierdza rozdział 22. Gaudeamus

 

Gnamy na zachód pomiędzy wysokimi kamienicami, wąską, brukowaną uliczką. „Gnamy” to może za dużo powiedziane, bo zdezelowany silnik pracuje na trzech cylindrach i co chwilę gubi rytm. Gdyby ktoś się bardzo postarał, to by nas dogonił na rowerze. Z tym większym zdziwieniem obserwuję grupę obdartusów, która pogoniła nas z rynku. Zatrzymali się u wlotu ulicy i teraz tylko obserwują jak w chmurze spalin, majestatycznie wytaczamy się ze starówki. Góral przytomnieje jako pierwszy.

– Uwaga, są na górze!

Podrzuca lufę i zaczyna strzelać. O kabinę uderzają z łoskotem kamienie i kawałki bruku. Biorę na cel drugą stronę ulicy. Staram się wyłuskiwać napastników pojedynczymi strzałami. Pomiędzy łachmaniarzami na dachach, migają co jakiś czas zielone kurtki. Podnoszę wzrok znad celownika. Postać w wojskowej bluzie, wychyla się z okna na poddaszu i ciska w nas butelką. Szkło roztrzaskuje się o przednią szybę. W nos uderza charakterystyczny zapach, wyczuwalny nawet przez smród spalin.

1‰ , tom I Twierdza rozdział 21. Nie ma nas

 

Ciemne, burzowe chmury przesłaniają horyzont. Motocykl z rykiem tnie gęste, naelektryzowane powietrze. Wciskam klatę w bak i czuję jak kilka centymetrów poniżej bije mechaniczne serce maszyny. Wiatr szarpie nami w gwałtownych podmuchach, a błyskawice przecinają horyzont na południu. Zjeżdżam z Autostrady przy starym Klasztorze i zatrzymuje się pod wiaduktem. O ziemię zaczynają bębnić pierwsze, ciężkie krople deszczu. Motocykl gaśnie i łagodnie przekrzywia łeb, gdy podpieram go na bocznym podnóżku. Przekładam nogę nad bakiem i na miękkich kolanach powoli zsuwam się na ziemię. Ręce jeszcze mi się trzęsą od pulsującej w żyłach adrenaliny. „Tak, to może uzależnić” –uśmiecham się w myślach sam do siebie.

sobota, 2 stycznia 2021

1‰ , tom I Twierdza rozdział 20. Żywi

 


Zarazę przetrwał mniej niż jeden promil populacji. „Matematyka jest jednoznaczna”. „Liczby nie kłamią”. „Śmierć jednostki to tragedia…”, „…istnieją trzy rodzaje kłamstwa, z których statystyka jest największym”… i tak dalej. Wszystkie mądre cytaty, wszystkich mądrych ludzi nie oddadzą tej pustki. Jeden żywy, na każdy tysiąc umarłych… Trzydzieści osiem milionów zredukowane do trzydziestu ośmiu tysięcy… Mniej, więcej…

piątek, 1 stycznia 2021

1‰ , tom I Twierdza rozdział 19 Ołów

 

    W drogę ruszyliśmy dwa kwadranse później. Ołowiani Ludzie zwinęli obóz z podziwu godną sprawnością. Wszystko działo się równolegle, prostopadle i w tym samym czasie. Łowcy przytargali z lasu, oskórowane i wybebeszone sarny,  zrzucili je koło ogniska, po czym ruszyli do pakowania sprzętu i namiotów. Kolejnych czterech wojowników przyniosło wodę ze studni i zabrało się do przygotowania posiłku. Namioty znikały jeden po drugim, a sprzęt lądował na samochodach, powiązany w zgrabne pakunki. Podczas, gdy jedna grupa zajmowała się robotą, druga, licząca co najmniej pół tuzina, zawsze trzymała broń na podorędziu pilnując każdego podejścia do obozu. Pracowali w swobodnej gwarze rozmów i śmiechów, ale wszystko tu działo się samo. Bez żadnego nadzorcy, dowódcy, czy dyrygenta. Taran zasuwał równo ze wszystkimi, a cały oddział i każdy z osobna dokładnie wiedział co ma robić. Stałem pośród tej sprawnie działającej maszyny jak niedopasowana, zupełnie zbędna część. Nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. No, może poza kilkoma szturchnięciami żebym odsunął się z drogi, gdy przeszkadzałem w wynoszeniu sprzętu ze stodoły.