13.
Podest
techniczny kończył się metalowymi drzwiami, wmurowanymi w ceglaną ścianę
budynku na wysokości trzeciego piętra. Kowal już miał sięgnąć do klamki. Zamarł
jednak, nasłuchując dźwięków dochodzących z wewnątrz. Nagle złapał Arię za rękę
i pociągnął na mur, przyciskając obok framugi.
Starych zawiasy zaskrzypiały,
a ze środka wylała się słaba, żółtawa i ewidentnie elektryczna poświata. Ktoś
wyszedł dwa kroki na podest. Aria i Kowal, ukryci za uchylonymi odrzwiami,
wstrzymali oddechy. Mocny promień halogenowej latarki zatańczył w powietrzu i
pomknął ku grupie truposzy, kłębiących się w dole, przy podstawie rurociągu.
– Co
tam? – zapytał szorstkim głosem ktoś z głębi pomieszczenia.
Ten przy
drzwiach bez słowa wodził latarką po placu. Umarlaki po kolei zwracały ku niemu
przegniłe twarze i z warczeniem zaczynały coraz bardziej interesować się
źródłem mocnego światła.
– No co
tam, pytom się!? – powtórzył ten sam
głos.
– Nie męczże ich, niech se łażą jeszcze. Zaroz i tak do pieca trza
bydzie podłożyć – powiedział inny.
– Musi
kota, abo tego, no, zajca dorwały – odpowiedział ten przy
drzwiach. – Cza sprawdzić. Może atak
kto szykuje.
– E tam,
atak. Tak jak i wczoraj. Napuści się inhalację, to ich trupy zjedzo – zarechotał ktoś ze środka i
dodał zniecierpliwiony: – Właźże wreszcie! Zimno wlata.
W końcu
człowiek przy drzwiach zgasił latarkę i wszedł do środka. Zanim zatrzasnął
drzwi, po podłodze zazgrzytały przesuwane krzesła, a zaraz po tym odezwały się
przytłumione głosy. Słów nie dało się rozróżnić, ale w pomieszczeniu za
drzwiami na pewno było kilka osób.
Kowal
pokazał na migi „tędy nie wejdziemy” i skinął w kierunku metalowej drabinki,
prowadzącej na dół. Dziewczyna energiczne pokręciła głową. Ewidentnie nie miała
ochoty schodzić na plac. Pomiędzy trupy.
Kosynier
wzruszył ramionami i nie zważając na jej protesty raźno podreptał ku
pordzewiałym szczebelkom. Drabina kończyła się zgodnie ze standardową procedurą
przemysłowego BHP dla miejsc potencjalnie niebezpiecznych, czyli dobre dwa
metry nad ziemią. To była zdecydowanie droga w jedną stronę.
Kowal
zatrzymał się na ostatnim szczebelku. Mała latareczka, która zajmowała
sztywnych do tej pory, całkiem zgasła. Trupy zaczynały rozchodzić się na nowo po
placu.
„Trza zagęścić ruchy” –
pomyślał i zeskoczył lekko na ziemię. Aria, chcąc nie chcąc, poszła w jego
ślady. Oboje zgodnie przypadli do podstawy ceglanej ściany elektrowni.
Trupy
ruszały się niemrawo, ale Kowal wiedział, że to tylko pozory. Jeśli usłyszą jeden
nieostrożny dźwięk, lub zarejestrują ruch, rzucą się na nich w mgnieniu oka.
Dlatego sunął powoli, krok za krokiem, bacząc by nie nastąpić na ukryty w
trawie kawałek metalu, albo suchy patyk. Zarośla rosnące kępkami tu i tam,
dawały nieco osłony, ale i tak…
Zza rogu
budynku dało się słychać głośny szczęk metalu. Po chwili dołączyło niemalże
potępieńcze wycie zardzewiałych zawiasów.
– Ktoś wyłazi głównymi wrotami – szepnął
Kowal i pociągnął Arię do ziemi. Przypadli za rozłożystym krzakiem.
Trupy od
razu rzuciły się do źródła dźwięku. Z wyciem i warczeniem ruszyły sprintem,
wymachując łapskami i kłapiąc zębiskami. Nagle całą połać placu zalało białe
światło mocnych reflektorów. Ułamek sekundy później zza rogu wyjechał nieduży
pojazd. Klockowata, kanciasta kabina, niskoburtowa skrzynia ładunkowa, z gęsto
żebrowaną, wysoką klatką i migającym na żółto kogutem na dachu. Kowal zmrużył
oczy próbując dojrzeć coś jeszcze, ale ostre światło zupełnie oślepiało przywykłe
do mroku oczy. Po chwili dotarło do niego to, czego nie zarejestrował na
początku. Pojazd poruszał się zupełnie bezgłośnie.
Drzwi na podeście otwarły
się na oścież i na kładce technicznej rurociągu znowu zadudniły ciężkie kroki.
W mroku zatańczyło światło latarki, które po chwili padło centrum placu.
Kosynier dopiero teraz rozpoznał, że pojazd to jeden z małych, akumulatorowych
wózków technicznych, które były w użyciu w fabryce przez kilkadziesiąt ostatnich
lat.
Samochodzik zaczął kręcić
niespieszne kółka na samym środku dawnego składu węgla. Sztywni biegali za nim
całym peletonem, jęczeli w niebogłosy i czepiali się klatki. W świetle latarki,
Kowal zobaczył, że w środku siedział jakiś człowiek w żółtym, ochronnym
kombinezonie. Wyglądało, że zupełnie nie ruszała go krwiożercza zgraja na
zewnątrz. Majstrował przy cylindrycznych pojemnikach, które leżały na dnie paki
ładunkowej. Po chwili otwarł właz w dachu klatki i cisnął kilkulitrowy,
metalowy zbiornik prosto w tłum sztywniaków. Z otwartego zaworu butli wytrysnął
pióropusz jasnego dymu. Część umarlaków od razu skoczyła w stronę syczącej
zabawki. Reszta, która nadal biegła za pojazdem, została uraczona kolejną
butlą.
Jasny dym ścielił się tuż
przy samej ziemi ciężkim oparem. Trupy miotały się w nim, wyrywając sobie
zbiorniki z łapsk. Kowal zmrużył oczy, próbując zobaczyć coś w kalejdoskopie ostrych
świateł reflektorów i żółtej karuzeli koguta. Po chwili mruknął zdziwiony:
– Wykolibiają się.
Rzeczywiście, trupy stojące
w najgęstszym dymie chwiały się na nogach i padały na ziemię zupełnie
bezwładne. Z tymi biegnącymi dalej za pojazdem, człowiek w kombinezonie
poradził sobie wystawiając dyszę ostatniej butli przez kraty i gazując na bieżąco.
Sztywni zwalniali, robili dwa - trzy kroczki i padali na pysk.
„Jak po mojej łokowitce ” – pomyślał Kowal i parsknął
pod nosem.
Niemal wszystkie trupy
leżały pokotem. Te ostatnie, jeszcze trzymające się na nogach, wskazywał promieniem
latarki człowiek na podeście technicznym. Załoga samochodu zakończyła pierwszy
etap zadania. Zatrzymali pojazd na uboczu i najwyraźniej przystąpili do
kolejnej fazy.
– Te, Fenol! Z lewy mosz onego!
– wydarł się obserwator z podestu.
Kierowca w takim samym
kombinezonie przeciwchemicznym, jak pasażer klatki, uniósł rękę w geście
podziękowania. Podszedł do sztywniaka, który ledwie trzymał się na nogach i huknął
go w łeb krótką pałką. Trup padł na beton jak worek kartofli. Człowiek zdzielił
jeszcze raz, a potem to samo zrobił z kilkunastoma ciałami, leżącymi najbliżej
pojazdu.
Drugi załogant tymczasem
rozwinął łańcuchy, zakończone pokaźnymi hakami. Jeden koniec zapiął do wózka, a
haki…
Aria skrzywiła się i
odwróciła wzrok.
– Co on wyprawia? – szepnęła
z obrzydzeniem.
Kowal nie miał problemu z
patrzeniem na całą scenę, ale też musiał przyznać, że takie bezczeszczenie
zwłok średnio mu się podobało.
Kierowca tymczasem ruszył na
pomoc koledze i razem, metodycznie wbijali haki w nieruchome ciała leżące na
ziemi. Poszło im szybko i sprawnie. Widać, że nie robili tego pierwszy raz.
Wskoczyli do kabiny i
ruszyli z kopyta. Za pojazdem wlekli kilkanaście bezwładnych ciał. Upiorny
kulig zawinął za budynek, a po chwili dało się słyszeć znajomy skrzek zawiasów
bramy technicznej.
Kowal odczekał jeszcze, aż
obserwator z podestu rurociągu wróci do środka, a plac znowu spowije mrok nocy.
– Eee, panie Heniu, bo nam
się sztywni budzą. – Dziewczyna wskazała na rozrzucone ciała na placu, których nie
zabrali ludzie z fabryki.
Kolejne sylwetki podnosiły
się z ziemi do siadu prostego i cokolwiek niemrawo, ale coraz bardziej
zdecydowanie zaczynały łapać pion.
– Ruchy! – szepnął Kowal i
pociągnął dziewczynę do budynku napędu przenośnika taśmowego po drugiej stronie
placu. Dobre sto metrów sprintu…
„…pomiędzy umarłymi
wracającymi do życia!” – pomyślała nerwowo Aria i wyciągnęła mocniej nogi.