sobota, 20 marca 2021

Szpony i Stal: Prolog - krótkie opowiadanie mechaniczno-demoniczno-wojenne

 

Młodszy lejtnant Dimitr Gaznicow wył ze strachu w ciasnej kabinie. Poharatany BM-7 pędził przez gęsty las, co rusz potykając się i gubiąc rytm. Lewa łapa utknęła w wykrocie. Mech zaczepił bokiem o smukłą sosnę. Pień trzasnął jak zapałka, ale odbił go z powrotem na właściwy kurs. Dima skontrował, pozwolił maszynie odzyskać równowagę i wydusił z silnika ostatnie rezerwy mocy. Pojazd wypadł spomiędzy drzew i pognał w dół zbocza, byle szybciej, byle dalej od lasu. Byle dalej od… nich.

środa, 17 marca 2021

Kowal. Szabla Marszałka cz. XVIII ostatnia

 


18.

            Ciepłe, wiosenne słońce zalewało blaskiem płytę Stadionu. Przodownik Antoni Kocur wstąpił na najwyższy stopień podium. Przenośne podwyższenie, ustawione na samym środku dawnego boiska piłkarskiego, a obecnie pastwiska krowiego, otaczał tłum, wiwatujący na cześć bohatera. Orkiestra dęta, składająca się z dwóch gitarzystów i dobosza, grała hymn państwowy. Nikomu raczej nie przeszkadzało, że przypomina bardziej weselną polkę, a najmniej Towarzyszowi Naczelnemu. Przywódca społeczności i inkarnacja władzy państwowej z namaszczeniem sunął ku podium pomiędzy krowimi plackami, trzymając w wyciągniętych rękach medal.

            Przełożył złoconą szarfę przez głowę Kocura, odwrócił się do zgromadzonych i rozpoczął płomienną mowę pochwalną, w której wysławiał męstwo, odwagę, piędź i chwałę.

            Srajo muchy, bedzie słonko – mruknął pod nosem Kowal, kwitując całe to zamieszanie. Razem z Arią i Marcelem siedzieli sobie w cieniu trybuny i świętowali po swojemu - zimnym browarem.

            – Nie żal panu, panie Heniu? – spytała dziewczyna. – W końcu to pan odwalił całą robotę.

            Były kosynier, a obecnie… całkiem szczęśliwy piwosz, podniósł tylko brew znad krawędzi obitego kufla.

            – Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, cudna ptaszynko… – spojrzał wymownie na jej nowy, czarny mundur – …ale ty, to się będziesz umiała w siodle utrzymać. Dobrze mówię, gwardzisto Balcerek?

            Marcel z uśmiechem zasalutował butelką jasnego mętnego. 

            Zanim celebracja na murawie dobiegła końca, Kowal zdążył załadować swój dobytek na mały ręczny wózek i ruszyć w drogę do warsztatu. Miał roboty w huk. Trzeba było zrobić miejsce dla szlifierki, spawarki…

            „…i gdzie ja ten agregat wstawię niech-to-krótki-śpic?”    

 

 

 

1) Swobodna parafraza za: Dziennik Rozkazów, 1921, R. 4, nr 14 poz.280. Ustalenie typu szabli dla oficerów i szeregowych wszystkich broni W.P.

2) cyt. ze szlagieru „Spalam się” wyk. Kazik Staszewski

3) cyt. ze szlagieru „Czarne oczy” wyk. Ivan i Delfin

4) cyt. Piotr Bałtroczyk „Skecz o rurze”.

5) w org.Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie skurwysynem, ale kto na starość socjalistą pozostał, ten jest po prostu głupi." – Otto von Bismarck.

6) Swobodna parafraza z: „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie.” – J.Cyrankiewicz

7) cyt. ze szlagieru „Celina” wyk. Kult

 


Kowal. Szabla Marszałka cz. XVII

 



17.

            Lokomotywa pędziła przez zakład. Kocur poganiał palaczy, ale i bez tego rozgrzane do czerwoności drzwiczki paleniska żarzyły się nie zgorzej niż węgle w środku. Przodownik szarpnął dźwignię jazdy i parowóz zwolnił nieco na ostatniej zwrotnicy. Maszyną szarpnęło, ale zaraz odzyskała równowagę i pomknęła dalej.

            – Cysterny!!! – wydarł się Kocur, pokazując przed siebie. – Druga drużyna, przygotować się!

            Trzech gwardzistów w pełnym rynsztunku bojowym stanęło na bocznym pomoście. Wymierzyli lufy karabinów w trupy wałęsające się przy wagonach.

Kowal. Szabla Marszałka cz. XVI

 



16.

            Nad Fabryką podniosło się wycie. Tłumy umarłych wyległy na drogi technologiczne, place załadunkowe, parkingi. Sztywni, rozdrażnieni światłem ulicznych latarni, oświetlenia alarmowego i zwykłych lamp w budynkach, miotali się wściekle i rzucali na każdą, nawet najmniejszą żarówkę. Co bardziej wyrywni włazili na estakady przenośników i rurociągi, by zrywać stamtąd migające na czerwono sygnałówki.

Kowal. Szabla Marszałka cz. XV

 


15.

            Po kilkuset metrach oraz paru zakrętach tunel rozwarł się szeroko i trójka dywersantów, po kolei, zeskoczyła na betonową posadzkę sporego pomieszczenia. W świetle słabiutkiego płomyka zapalniczki można było się rozeznać jedynie w najbliższym otoczeniu. Reszta podziemi Głównej Stacji Trafo tonęła w mroku.

            Pęki kabli i rur biegły we wszystkich kierunkach. Część niknęła po przeciwległej stronie pomieszczenia, w takim samym tunelu, jak ten z którego wyszli. Pozostałe wyginały się kolanami peszli i pozrywanych otulin ku stropowi. Na podłodze stały ciężkie szafy rozdzielni elektrycznych, opisane dawno wyblakłymi tabliczkami.

            Kowal sięgnął do swojego chlebaka i wyjął metalową puszkę zawiniętą w folię. Wyjął zwinięty w rulon plik notatek Kocura i powoli rozpakował uważając, by nie rozedrzeć wodoodpornego materiału.

            – Taaa… – mruknął pod nosem i przekartkował kilka stron. Sprawdził oznaczenia na pierwszej szafie. Ciężko było odczytać na wpół zatarty napis, ale po chwili pokręcił głową i ruszył ku następnej.

            – No, to będzie chyba tutaj… – powiedział sam do siebie i wyjął z torby dwa śrubokręty. Przez chwilkę majstrował przy zamku blaszanych drzwi. Blokada puściła i oczom całej trójki ukazała się tablica sterowników z migającymi na czerwono diodami.

Były kosynier, a obecnie elektryk przeleciał opuszkami palców po oznaczeniach, weryfikując je z tymi w notatkach. Przerzucił dwa pierwsze przełączniki, a potem jeszcze jeden. Lampa na suficie zabuczała i pomieszczenie zalało zimne światło.

– To… już? –  spytała Aria.

– Co „już”?

– No, robota. Tyle naszego? – uściśliła z nadzieją w głosie.

Kowal spojrzał na nią i uśmiechnął się pod wąsem.

– Tak.

Młodzi popatrzyli na siebie z triumfem…

– Tyle, że jest jeden problem.

…który zgasł, jak zdmuchnięty.

– Jak to tak zostawimy, to te gazowniki, co siedzą na EC-2 się zorientują, przyjdą tu i wyłączą. Musimy to utrzymać przez trzydzieści minut.  

            Schody wiodły na parter biurowca elektrowni. Świetlówki w kasetonach na suficie migały i buczały, próbując przetrawić pierwszą od niepamiętnych czasów dawkę prądu. Większość rozjarzała się na moment, po czym gasła zupełnie. Te nieliczne, które świeciły, zalewały wąski korytarz zimną, pulsującą poświatą.

            – No, to jaki jest plan? –  Marcel zatrzymał się przy wylocie klatki schodowej. Przywarł do odrapanej ściany z nożem w ręku i czujnie lustrował długi korytarz. Kowal popatrzył na niego i uśmiechnął się pod wąsem z pobłażaniem.

            – Plan jest prosty, Baleron. Trzeba tu zostać i upewnić się, że nikt nie zechce wyłączyć tej rozdzielni, przynajmniej przez następne dwadzieścia pięć minut.

            – A jak zechce? – zapytała Aria.

Najsamprzód użyjemy siły argumentów… – Kowal wyjął z chlebaka półlitrową butelkę z lekko zielonkawą zawartością – …a potem argumentów siły.

Przodownik Kocur pędził wzdłuż torów bocznicy, jakby go goniło sto diabłów. Kilka sekund wcześniej lampy trakcyjne rozbłysły mocnym światłem. Stare żarniki nie wytrzymywały przeciążenia i szklane klosze strzelały z hukiem, sypiąc jeden po drugim kaskadami iskier.

Ale gwardzista nie zważał na nic. Dopadł wreszcie budki nastawni. Szarpnął klamkę i wpadł do środka, prawie obalając na ziemię dwa razy większego od siebie strażnika.

– Przełączaj, kurrrwa! Na co czekasz!? – wydarł się tępemu wieprzowi prosto w twarz, ale nie dał mu nawet szansy na reakcję i sam pociągnął za hebel sterownika.

Świeżo naoliwione mechanizmy zabuczały i z chrzęstem przestawiły rozjazd na tor wiodący do odległej o niecałe trzysta metrów wschodniej bramy fabryki. Zdezorientowany, zaspany strażnik spojrzał na dowódcę.  

Ale Antoni Kocur - przodownik Gwardii - już wypadł przez drzwi i pędził z powrotem wzdłuż torowiska. Gdyby strażnik mógł za nim nadążyć, to może usłyszałby jak w biegu rechocze do siebie podekscytowany:

– Zrobił to! Ten sukinsyn to zrobił!

Zabytkowa lokomotywa stała na bocznicy, tuż przed rozjazdem. Towarzysz Naczelny osobiście pofatygował się, aby pożegnać doborowy oddział. Pół tuzina gwardzistów, a każdy jak jeden mąż wyprężony w postawie zasadniczej, stało karnie w dwuszeregu przed parowozem buchającym kłębami dymu.

Kocur wpadł na zbiórkę jako ostatni.

– O ja pierdole… – sapnął, wziął się pod boki i spojrzał na Naczelnego z uśmiechem. – …nie chcę mówić „a nie mówiłem…” – złapał drugi oddech – …ale Heniowi chyba się udało, nie?! – dokończył, ale zaraz zamilkł pod ostrym spojrzeniem Towarzysza.

– Jakie „udało”? – syknął tamten. – Jakiemu „Heniowi”? Czy wyście się na łby z kozią trąbą pozamieniali?

 Przodownik poczuł, że już za późno żeby się ugryźć w język, więc tylko zagryzł wargi. Naczelny tymczasem powiódł wzrokiem po nadal wyprężonych gwardzistach i ryknął:

– Wszyscy mordy w kubeł! Ani pary z gęby o żadnym Kowalu i przybłędach! To jest sukces wypracowany przez władzę ludową! Ofiarny trud, który przyniósł wreszcie wymierne efekty! Jasne?

– Taa-jest, Towa-rzsz Na-czeln!!! – krzyknęli gromkim chórem gwardziści, fachowo zjadając końcówki.

Towarzysz pochylił się do Kocura i syknął:

– A wy przodowniku, dopilnujecie żeby nie został nikt, kto by śmiał twierdzić inaczej. 

Kowal. Szabla Marszałka cz. XIV

 


14.

            Wszystkie okna budyneczku były zasłonięte solidnymi, pionowymi kratami. Trupy na placu coraz żwawiej wstawały na nogi, a co bardziej wyrywne nawet próbowały kulawić w ślad za dwojgiem żywych. Aria wyszarpnęła szablę i cięła płasko w czerep szczególnie namolnego jegomościa, który wytoczył się zza krzaczka po prawej. Ostrze przeszło przez zgniły łeb tak gładko, że wytrąciło dziewczynę z równowagi. Potknęła się o własne nogi i walnęła na beton jak długa. Kowal złapał ją za ramię i postawił do pionu. Drugą ręką dźgnął kosą sztywniaka wstającego właśnie z ziemi. Ostrze przeszyło z chrzęstem zasuszoną czaszkę niby chrząszcza w trzcinach.

               – Studzienka techniczna! Tam! – Kosynier wskazał Arii metalowy właz przy podstawie budynku. Sam zabrał się do młócenia coraz żwawiej dokazujących umarlaków. Ostrze kosy tańczyło krótkimi łukami, a każdemu cięciu towarzyszył mokry odgłos rozłupywanego czerepu.

            Aria złapała krawędź ciężkiej pokrywy i szarpnęła z całej siły. Palce ślizgały się po zardzewiałej, pokrytej mchem stali. Dziewczyna zdrapała porosty i desperacko wbiła paznokcie w szczelinę. Pociągnęła do siebie i poczuła jak pokrywa unosi się nieco, ale po chwili znowu opada na miejsce.

            – Nieee mogę – sapnęła. – Coś trzyma z dołu!

Kowal zdzielił kolejnego trupa przez łeb. Kosa, oblepiona krwią i kawałkami zgnilizny zablokowała się między kośćmi. Szarpnął z całej siły, przyciągnął sztywnego do siebie i kopniakiem wyrwał ostrze.

            – Pewnie zdechlak – warknął, wykorzystując chwilkę przerwy miedzy jedną falą sztywnych, a drugą. – Szablą go zmacaj!

            Aria jedną ręką złapała krawędź, a drugą wycelowała sztych prosto w miejsce, gdzie miała otworzyć się szczelina. Wzięła głęboki oddech i… pokrywa sama odskoczyła na bok!

            Dziewczyna wzięta z zaskoczenia klapnęła na tyłek, a z kanału wynurzyła się brudna, pokryta krwią i pyłem twarz.

            – Aria, to ty? – zapytała zjawa. 

            Kowal zablokował właz nad głową. Przez uchwyty przełożył kawałek metalowej rurki. Słychać było, jak martwi drapią po stali z drugiej strony, bezsilnie próbując dostać się do kanału.

Ze złością uderzył pięścią w ścianę. Kosa została na zewnątrz, przygnieciona truchłem szczególnie opasłego sztywniaka. Pewnie i tak by tylko zawadzała w ciasnym tunelu…

„…mówi się sejalwju i żyje się dalej” – pomyślał sobie były już kosynier, bo przecież i tak nic nie mógł już z tym zrobić.

            – Panie Heniu, to jest Marcel – powiedziała łagodnie dziewczyna. Ona i kocmołuch, jak w myślach nazwał go Kowal, siedzieli zgarbieni po obu stronach betonowej rury. Ciemność rozświetlał tylko wątły płomyk zapalniczki.

Chłopak niespecjalnie przypadł mu do gustu. Drobny, chudy blondyn, mniej więcej w tym samym wieku co Aria. Ubrany w panterkowate wdzianko, mające pewnie udawać mundur polowy groźnych specjalsów, ale zamiast tego wyglądał bardziej jak…

            „…jakiś taki miętkoseksualny” – pomyślał kosynier, lecz przemógł się i wyciągnął prawicę do młodego.

            – Kowal jestem – mruknął, patrząc mu prosto w oczy.

Chłopak, co prawda ledwie, ale wytrzymał spojrzenie. Tyle, że rękę podał już całkiem jak śledzia.

            – Berserker, miło mi – odpowiedział.

            – Bez czego?

            – Znaczy się, Marcel – bąknął chłopak z zakłopotaniem. –  Berserker, to taka ksywka. Wszyscy mnie tak nazywali…

            – Czemu? – zapytał Kowal, próbując przywrócić tym porządek rzeczy.

            – No, bo to tak, wie pan… – plątał się w zeznaniach Marcel.

Na szczęście Aria wybawiła go z opresji, bo chłopak spalił taką cegłę, że jeszcze chwila i odpadłyby mu uszy.

            – Gdzie reszta naszych? – spytała, zupełnie ignorując kowalowe podśmiechujki podwąsne.

            Berserker niemal z ulgą zwrócił się ku niej, ale zaraz posmutniał.

            – Nie wiem. Jak się rozdzieliliśmy za bramą, żeby podejść od wschodu, to byłem w grupie z Rambo, Komando, Kapitanem, Sową… – urwał i ciężko westchnął. – Jak to możliwe? Martwi się tak nie zachowują. Oni biegali, skakali z budynków, wyłazili z kryjówek. Zamaskowanych kryjówek! Przecież to bez sensu, prawda? – Patrzył na zmianę w oczy Arii i Kowala, szukając w nich zrozumienia. Na jego brudnej, pokrytej kurzem i zaschniętą krwią twarzy widać było nadal żywe przerażenie.

            – Nie gadali wam nic, nie ostrzegli na Stadionie? – spytał łagodnie Kowal. Zrobiło mu się żal tego dzieciaka.

            Młody tylko pokręcił głową i oparł czoło o podkurczone kolana.  

            Mosz synek, golnij se. – Kosynier klepnął go w ramię i podał metalową piersióweczkę.

            Chłopak podniósł zmęczone oblicze i popatrzył najpierw na Kowala, a potem na Arię. Dziewczyna kiwnęła głową z bladym uśmiechem. Marcel odrzucił głowę w tył i szarpnął solidny łyk. Lico pobladło mu jak wosk(7), oczy wyszyły na wierzch jak kotu przy zatwardzeniu, ale go nie udusiło. Oddał butelkę i podziękował samym skinieniem głowy. Dopiero po dłuższej chwili parsknął, czknął i nabrał powietrza.

            – Dobre? – zainteresował się Kowal. – Łokowitka „góra-cy”. Sam pędziłem – dodał z dumą, poklepując chlebak.    

            Już dobry kwadrans przeciskali się na czworakach przez wąski tunel. Odnoga kanału, którą Kowal miał nadzieję dotrzeć prosto do Elektrociepłowni, była jak na złość zablokowana gruzem i ziemią. Zawał wyglądał na efekt celowego działania. Kolejny przyczynek do tego, żeby rezydentów EC-2 brać na serio.

            Były kosynier poświecił zapalniczką, próbując rozeznać się, w którą stronę należało pójść na skrzyżowaniu. W końcu szepnął do pełznącej za nim młodzieży:

            – Te, Zbereźnik!

Aria klepnęła go w udo wierzchem dłoni i syknęła z naganą:

            – Berserker!

            – No, a jak ja żem powiedział? – spytał niewinnie i szepnął znowu: – Młody, którędy tyś się tu wtranżolił?

            Chłopak podczołgał się do przodu i rozejrzał na boki.

            – Chyba tamtędy – pokazał w prawo. – Bo woda po dnie spływała w tym kierunku. Tak myślałem, że do odpływu gdzieś dojdę i na…

            – No, dobre – przerwał mu Kowal. – A jakeś tam był, to co żeś widział.

            – No, trupy, przecież mówiłem, że…

Stary cmoknął z irytacją i wymownie spojrzał mu w oczy.

            – …kontenery! – dokończył myśl chłopak. – Kontenery tam były. Takie duże, prostokątne, metalowe. W jednym się schowałem i czekałem, aż trupy odejdą.

            – No, to dobre. Chyba wiem, gdzie jesteśmy – mruknął były kosynier i ruszył dalej prosto.


przypisy:

7) cyt. ze szlagieru „Celina” wyk. Kult

Kowal. Szabla Marszałka cz. XIII

 


13.

            Podest techniczny kończył się metalowymi drzwiami, wmurowanymi w ceglaną ścianę budynku na wysokości trzeciego piętra. Kowal już miał sięgnąć do klamki. Zamarł jednak, nasłuchując dźwięków dochodzących z wewnątrz. Nagle złapał Arię za rękę i pociągnął na mur, przyciskając obok framugi.

Starych zawiasy zaskrzypiały, a ze środka wylała się słaba, żółtawa i ewidentnie elektryczna poświata. Ktoś wyszedł dwa kroki na podest. Aria i Kowal, ukryci za uchylonymi odrzwiami, wstrzymali oddechy. Mocny promień halogenowej latarki zatańczył w powietrzu i pomknął ku grupie truposzy, kłębiących się w dole, przy podstawie rurociągu.

            – Co tam? – zapytał szorstkim głosem ktoś z głębi pomieszczenia.        

            Ten przy drzwiach bez słowa wodził latarką po placu. Umarlaki po kolei zwracały ku niemu przegniłe twarze i z warczeniem zaczynały coraz bardziej interesować się źródłem mocnego światła.

            – No co tam, pytom się!? – powtórzył ten sam głos.

– Nie męczże ich, niech se łażą jeszcze. Zaroz i tak do pieca trza bydzie podłożyć – powiedział inny.

            – Musi kota, abo tego, no, zajca dorwały – odpowiedział ten przy drzwiach. – Cza sprawdzić. Może atak kto szykuje.

            – E tam, atak. Tak jak i wczoraj. Napuści się inhalację, to ich trupy zjedzo – zarechotał ktoś ze środka i dodał zniecierpliwiony: – Właźże wreszcie! Zimno wlata.   

            W końcu człowiek przy drzwiach zgasił latarkę i wszedł do środka. Zanim zatrzasnął drzwi, po podłodze zazgrzytały przesuwane krzesła, a zaraz po tym odezwały się przytłumione głosy. Słów nie dało się rozróżnić, ale w pomieszczeniu za drzwiami na pewno było kilka osób. 

            Kowal pokazał na migi „tędy nie wejdziemy” i skinął w kierunku metalowej drabinki, prowadzącej na dół. Dziewczyna energiczne pokręciła głową. Ewidentnie nie miała ochoty schodzić na plac. Pomiędzy trupy.

            Kosynier wzruszył ramionami i nie zważając na jej protesty raźno podreptał ku pordzewiałym szczebelkom. Drabina kończyła się zgodnie ze standardową procedurą przemysłowego BHP dla miejsc potencjalnie niebezpiecznych, czyli dobre dwa metry nad ziemią. To była zdecydowanie droga w jedną stronę.

            Kowal zatrzymał się na ostatnim szczebelku. Mała latareczka, która zajmowała sztywnych do tej pory, całkiem zgasła. Trupy zaczynały rozchodzić się na nowo po placu.

„Trza zagęścić ruchy” – pomyślał i zeskoczył lekko na ziemię. Aria, chcąc nie chcąc, poszła w jego ślady. Oboje zgodnie przypadli do podstawy ceglanej ściany elektrowni.

            Trupy ruszały się niemrawo, ale Kowal wiedział, że to tylko pozory. Jeśli usłyszą jeden nieostrożny dźwięk, lub zarejestrują ruch, rzucą się na nich w mgnieniu oka. Dlatego sunął powoli, krok za krokiem, bacząc by nie nastąpić na ukryty w trawie kawałek metalu, albo suchy patyk. Zarośla rosnące kępkami tu i tam, dawały nieco osłony, ale i tak…

            Zza rogu budynku dało się słychać głośny szczęk metalu. Po chwili dołączyło niemalże potępieńcze wycie zardzewiałych zawiasów.

              – Ktoś wyłazi głównymi wrotami – szepnął Kowal i pociągnął Arię do ziemi. Przypadli za rozłożystym krzakiem.

            Trupy od razu rzuciły się do źródła dźwięku. Z wyciem i warczeniem ruszyły sprintem, wymachując łapskami i kłapiąc zębiskami. Nagle całą połać placu zalało białe światło mocnych reflektorów. Ułamek sekundy później zza rogu wyjechał nieduży pojazd. Klockowata, kanciasta kabina, niskoburtowa skrzynia ładunkowa, z gęsto żebrowaną, wysoką klatką i migającym na żółto kogutem na dachu. Kowal zmrużył oczy próbując dojrzeć coś jeszcze, ale ostre światło zupełnie oślepiało przywykłe do mroku oczy. Po chwili dotarło do niego to, czego nie zarejestrował na początku. Pojazd poruszał się zupełnie bezgłośnie.

Drzwi na podeście otwarły się na oścież i na kładce technicznej rurociągu znowu zadudniły ciężkie kroki. W mroku zatańczyło światło latarki, które po chwili padło centrum placu. Kosynier dopiero teraz rozpoznał, że pojazd to jeden z małych, akumulatorowych wózków technicznych, które były w użyciu w fabryce przez kilkadziesiąt ostatnich lat.

Samochodzik zaczął kręcić niespieszne kółka na samym środku dawnego składu węgla. Sztywni biegali za nim całym peletonem, jęczeli w niebogłosy i czepiali się klatki. W świetle latarki, Kowal zobaczył, że w środku siedział jakiś człowiek w żółtym, ochronnym kombinezonie. Wyglądało, że zupełnie nie ruszała go krwiożercza zgraja na zewnątrz. Majstrował przy cylindrycznych pojemnikach, które leżały na dnie paki ładunkowej. Po chwili otwarł właz w dachu klatki i cisnął kilkulitrowy, metalowy zbiornik prosto w tłum sztywniaków. Z otwartego zaworu butli wytrysnął pióropusz jasnego dymu. Część umarlaków od razu skoczyła w stronę syczącej zabawki. Reszta, która nadal biegła za pojazdem, została uraczona kolejną butlą.

Jasny dym ścielił się tuż przy samej ziemi ciężkim oparem. Trupy miotały się w nim, wyrywając sobie zbiorniki z łapsk. Kowal zmrużył oczy, próbując zobaczyć coś w kalejdoskopie ostrych świateł reflektorów i żółtej karuzeli koguta. Po chwili mruknął zdziwiony:

Wykolibiają się.

Rzeczywiście, trupy stojące w najgęstszym dymie chwiały się na nogach i padały na ziemię zupełnie bezwładne. Z tymi biegnącymi dalej za pojazdem, człowiek w kombinezonie poradził sobie wystawiając dyszę ostatniej butli przez kraty i gazując na bieżąco. Sztywni zwalniali, robili dwa - trzy kroczki i padali na pysk.

„Jak po mojej łokowitce ” – pomyślał Kowal i parsknął pod nosem.

Niemal wszystkie trupy leżały pokotem. Te ostatnie, jeszcze trzymające się na nogach, wskazywał promieniem latarki człowiek na podeście technicznym. Załoga samochodu zakończyła pierwszy etap zadania. Zatrzymali pojazd na uboczu i najwyraźniej przystąpili do kolejnej fazy.

– Te, Fenol! Z lewy mosz onego! – wydarł się obserwator z podestu.

Kierowca w takim samym kombinezonie przeciwchemicznym, jak pasażer klatki, uniósł rękę w geście podziękowania. Podszedł do sztywniaka, który ledwie trzymał się na nogach i huknął go w łeb krótką pałką. Trup padł na beton jak worek kartofli. Człowiek zdzielił jeszcze raz, a potem to samo zrobił z kilkunastoma ciałami, leżącymi najbliżej pojazdu.

Drugi załogant tymczasem rozwinął łańcuchy, zakończone pokaźnymi hakami. Jeden koniec zapiął do wózka, a haki…

Aria skrzywiła się i odwróciła wzrok.

– Co on wyprawia? – szepnęła z obrzydzeniem.

Kowal nie miał problemu z patrzeniem na całą scenę, ale też musiał przyznać, że takie bezczeszczenie zwłok średnio mu się podobało.

Kierowca tymczasem ruszył na pomoc koledze i razem, metodycznie wbijali haki w nieruchome ciała leżące na ziemi. Poszło im szybko i sprawnie. Widać, że nie robili tego pierwszy raz.

Wskoczyli do kabiny i ruszyli z kopyta. Za pojazdem wlekli kilkanaście bezwładnych ciał. Upiorny kulig zawinął za budynek, a po chwili dało się słyszeć znajomy skrzek zawiasów bramy technicznej.

Kowal odczekał jeszcze, aż obserwator z podestu rurociągu wróci do środka, a plac znowu spowije mrok nocy.

– Eee, panie Heniu, bo nam się sztywni budzą. – Dziewczyna wskazała na rozrzucone ciała na placu, których nie zabrali ludzie z fabryki.

Kolejne sylwetki podnosiły się z ziemi do siadu prostego i cokolwiek niemrawo, ale coraz bardziej zdecydowanie zaczynały łapać pion.

– Ruchy! – szepnął Kowal i pociągnął dziewczynę do budynku napędu przenośnika taśmowego po drugiej stronie placu. Dobre sto metrów sprintu…

„…pomiędzy umarłymi wracającymi do życia!” – pomyślała nerwowo Aria i wyciągnęła mocniej nogi.


Kowal. Szabla Marszałka cz.XII

 


12.

Budynek Elektrociepłowni Nr 2 stał na samym obrzeżu fabryki. Kowal nie zamierzał popełniać tego samego błędu, co grupa Arii i nie pchał się przez cały zakład. Wolał wybrać drogę, która akurat prowadziła przez szczególnie piękne okoliczności przyrody - bagna i rozlewiska.

Rzeka, opływająca kompleks przemysłowy od zachodniej strony, zalewała jego przedmurze regularnie i obficie. Wały przeciwpowodziowe nigdy nie były w najlepszym stanie, a teraz, po apokalipsie, zupełnie się zapadły. Nikt, kto miałby choć odrobinę rozumu, nie próbowałby przedzierać się przez moczary pełne zdradliwych głębi, zatopionych pni i hałd wszelakiego śmiecia, naniesionego nurtem przy wiosennych roztopach.

I dokładnie dlatego Kowal zdecydował się pójść właśnie tamtędy.

            – Znasz pan tu wszystkie ścieżki i wykroty, co panie Heniu? – szepnęła Aria z przekąsem, wyciągając nogi z głębokiego błocka. Szli akurat przez wyjątkowo urokliwy zakątek. Głęboki rów melioracyjny biegł równolegle do koryta rzeki. Gałązki wierzb porastających brzegi sięgały aż do samej tafli zamulonej, pokrytej gęstą rzęsą wody. Chłodna noc ścieliła strzępki mgieł tuż nad powierzchnią łąk i moczarów. Całość, doprawiona teatralnym blaskiem księżyca, sprawiała dość osobliwe wrażenie.

            Kowal złapał ją za kołnierz kurtki i wskazał styliskiem kosy  zarośla po drugiej stronie wąskiego kanału. Przy samym brzegu siedział sobie zanurzony po uszy trup. Ponad powierzchnię ciemnej brei wystawało tylko czoło i żółte ślepia. Aria jęknęła zaskoczona:

            – Jak ty go…?

Nie dokończyła, bo martwy odbił się od dna i skoczył! Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Szponiaste łapy mignęły jej przed twarzą. Tafla czarnej wody zamknęła się nad głową. Błoto wdarło do ust. Chciała wypłynąć, ale muł trzymał ją, wciągał coraz głębiej. Poczuła, żelazny uścisk na kostce. Coś ją złapało! Fala przerażenia wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem. Oczyma wyobraźni zobaczyła tuziny martwych rąk wynurzających się z mroku dna. Aria kopała i wierzgała, próbując desperacko uwolnić się z błotnistych więzów. Poczuła jak coś ciągnie ja za ubranie. Nie mogła uwolnić dłoni! Wciąż zapadały się w muliste dno. Nie mogła sięgnąć szabli…!

Wyskoczyła na powietrznię jak korek z butelki. Od razu wykręciła się na brzuch, szukając rozpaczliwie oparcia dla nóg. Błoto dusiło, dławiło gardło od środka, zalepiało oczy grubym, oślizgłym kożuchem. Prychnęła przez zatkany nos i po omacku rzuciła się na brzeg. Byle dalej od mułu, czarnej wody i szponów na dnie.  

Coś złapało ja w pasie. Odruchowo uderzyła łokciem w tył. Cios trafił w pustkę. Głowa tamtego musiała być niżej. Nie miała czasu na drugie uderzenie! Zaraz poczuje jak ostre zęby wgryzą się w jej ciało!

– Ej, cudna ptaszynko – syknął jej Kowal wprost do ucha. – Przestańże się tak ciskać, bo tu zara wszystkie sztywne zlezom.

Aria przetarła wreszcie oczy, zamrugała i spojrzała na niego roztrzęsiona.

            – My-myślałam, że mnie dopadli – wyjąkała. – Te łapy. N-na dnie.

            – Jakie łapy? – Kowal ze zdziwieniem rzucił okiem w stronę kanału, po czym spojrzał znowu na dziewczynę. – Tyś się na korzeniu wykopyrtła. Tam żadnych łap na dnie nie ma.

            – J-jak nie ma! – syknęła z irytacją. – Przecież czułam wyraźnie.

            – Tu był ino ten szuwarek. – Wskazał kosą na sztywnego z przebitą czaszką, leżącego grzecznie na brzegu.

Aria przełknęła ślinę, westchnęła, oparła dłonie na kolanach i wypuściła powietrze.

„Nie mogę tu ocipieć do reszty. Jest robota do skończenia” – ochrzaniła się w myślach.

Kowal wcisnął jej w rękę szablę i klepnął w ramię. 

– Tylko nie śpij, bo topielce na dnie będą w następnym kanale.

               – Teraz cichaj – mruknął Kowal i wskazał przed siebie. – Tam idzie rurociąg po estakadzie. Ciągnie wodę z ujęcia i zapodaje na EC-2. Podejdziemy od wody i wleziemy na górę.

            Aria spojrzała za jego wyciągniętym palcem. Zmarszczyła brwi. Coś jej ewidentnie nie pasowało w tym obrazku.

            – Z tej rury woda kapie. Na łączeniach, sam popatrz. Jakby cały czas pompowali?

            Kosynier spojrzał na nią wymownie.

            – Jak chcesz mieć prąd, to musisz zrobić parę. A żeby zrobić parę to musisz mieć…? – Zawiesił głos, czekając na odpowiedź. Dziewczyna jednak tylko potrząsnęła głową i warknęła:

            – Ale jak? Jak sztywni mogą operować całym tym ustrojstwem? Przecież…

            – I tu jest cały sęk w psie pogrzebany – odpowiedział z pobłażliwym uśmiechem. – Nikt tego nie wie.    

Czołgali się powolutku po dubeltowym rurociągu, rozpiętym na stalowych podporach, dobre dziesięć metrów ponad powierzchnią terenu. Szerokie, grubościenne rury, spięte na szczycie kładką techniczną, pozwalały po japońsku ukryć się przed wzrokiem sztywnych dreptających na dole.

Minęli już wysoki, betonowy płot i ich oczom ukazała się panorama placu magazynowego miału i koksu, używanego do zasilania elektrowni. Ogromne połacie żelbetowych płyt, o powierzchni kilkudziesięciu boisk piłkarskich, było prawie puste. W rogu pozostała jedynie żałośnie niewielka pryzma, stanowiąca ledwie ułamek dawnego zapasu.

– Węgiel im się kończy – szepnął Kowal. – Ale i tak ubywa wolniej niż dawniej. Muszą czym innym palić, bo to niemożliwe, że tak długo by na tych wyskrobkach opędzili.

– Ale jak oni to robią? – syknęła niecierpliwie Aria, lecz zaraz przywarła do zimnej kratownicy podestu. Dwóch sztywnych przechadzających się po placu, nagle podniosło głowy i z powarkiwaniem ruszyło ku ich kryjówce. Kowal sięgnął do kieszeni i krótkim ruchem cisnął coś w krzaki, wyrastające z pęknięcia pomiędzy płytami placu. Małe, słabiutkie światełko kieszonkowej latareczki zatańczyło pomiędzy listkami.

Oba trupy wpadły w chaszcze, pochwyciły gadżet i zaczęły wyrywać go sobie z łapsk, a warczały i jęczały przy tym coraz głośniej. Pozostałe umarlaki, kręcące się w pobliżu, poszły za ich przewodem. Wkrótce wokół latarki miotało się kilkanaście postaci. Za to droga do fabryki była wolna. 

Kowal. Szabla Marszałka cz.XI

 


11.

            Wyprowadzili ich bocznym wyjściem. Cały Stadion tonął w mroku pochmurnej nocy. Strażnicy na koronie wału, bramie i wieżach oświetleniowych nie rozpalili lamp naftowych, za to pilnie wsłuchiwali się ciszę panującą w parku i okolicznych uliczkach. System potykaczy, obwieszonych puszkami, słoikami i metalowymi dzwonkami, zawczasu ostrzegał przed niechcianymi gośćmi.

            – Pańska broń – mruknął Naczelny i skinął na podwładnego. Prosiak w mundurze podszedł kilka kroków i podał Kowalowi kosę, maczetę i torbę z towarem.

            – Szablę oddajcie – warknął kosynier.

Towarzysz przełknął ciężko ślinę, ale nie pozbył się tym guli złości, która nagle skoczyła mu do gardła.

            – Szablę? – wycharczał zduszonym szeptem. – A to niby czemu? Prezent to był, panie Kowal. Wszyscy słyszeli. A kto daje i odbiera…

            – Jako gwarancję – przerwał mu w pół słowa. – Jak wrócę i amnestia będzie, to oddam.

            Naczelny wbił w niego palące spojrzenie. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. W końcu Towarzysz odchylił połę płaszcza i rozpiął rapcie trzymające nagą klingę przy pasie. Chwycił rękojeść i… ze świstem przystawił sztych do grdyki kosyniera.

            – Gówno dostaniesz, a nie moją szablę gnido! Tobie słuchać, a nie warunki stawiać! I lepiej żebyś nie próbował czmychnąć – ostrzegł lodowatym głosem. – Ty wiesz, że władza ludowa ma ręce długie, oj długie… 

            Kowal spojrzał na niego z pogardą i mruknął:

            – Ja robotę zawsze kończę.

            Po czym złapał kosę, skinął głową Kocurowi i ruszył w drogę, ciągnąc Arię za rękę.

            Do warsztatu dotarli po trzech kwadransach. Musieli iść ostrożnie, kluczyć od domu do domu, gdy tylko w polu widzenia pokazywały się sylwetki martwych.

Noc należała do umarłych. Sztywni wychodzili ze swych dziennych leży i kryjówek. Na szczęście księżyc wyjrzał zza chmur i oświetlał krajobraz na tyle, że można było ich zawczasu zobaczyć.

Przemknęli chyłkiem przez sad. Kowal wydobył klucz, ukryty w dziupli rachitycznej jabłonki, po czym skinął na Arię i ruszył do bramki palisady.

Dziewczyna była dobrym kompanem. Widać było, że na taki spacer wyszła nie pierwszy i nie drugi raz. Trzymała się tuż za plecami Kowala, powtarzała wszystkie jego ruchy i bezbłędnie reagowała na każdy gest ręki, jakim oznajmiał kolejne manewry. A co najważniejsze:

„Na całą drogę schowała ozór za zębami” – pomyślał z zadowoleniem.

Gdy weszli na podwórze, nie mogła jednak odmówić sobie cichego gwizdnięcia podziwu:

  – Fiu-fiuu, sam to postawiłeś? – Wskazała na niewielką, otwartą kuźnię, przycupniętą pod daszkiem, przy tylnej ścianie warsztatu. – Czym ty się właściwie zajmujesz, panie Heniu?

– Kozy kuję – mruknął półgębkiem i ruszył przed siebie.

Gdy wyszli za róg, Aria złapała rękojeść miecza. Kowal od razu zgromił ją wzrokiem:

– Ani mi się waż! – syknął, po czym zwrócił się cichym głosem do sąsiada: – Panie Bolku, wieczór dobry. Gościa mamy.

Trup odwrócił się powolutku, przekrzywił głowę i ruszył do siatki powarkując groźnie.

– Sami swoi, se pan nie przeszkadza, my tylko na chwilkę. –  Próbował uspokoić kosynier. – Idź, pokaż mu miecz. Lubi błyskotki. Tylko krzywdy mu nie zrób, jasne? – mruknął zachęcająco do Arii, a sam zaczął majstrować przy linkach rozpostartych na drzwiach warsztatu.

Dziewczyna podeszła do ogrodzenia, ale zatrzymała się dobre dwa metry od siatki. Trup złapał druty i potrząsnął nimi gniewnie. Charczał i warczał przy tym na tyle wymownie, że dziewczyna niejako odruchowo wyciągnęła miecz z pochwy.

Pan Bolek od razu wbił wzrok w klingę. Jego oblicze wygładziło się, a z gardła wydobył jęk podziwu i niemal dziecięcej fascynacji.

Aria mimowolnie parsknęła śmiechem. Ten truposz był zupełnie inny niż wszystkie, które do tej pory widziała. To znaczy, na pewno rozszarpałby ją na strzępy, gdyby tylko miał po temu okazję, ale było w nim coś…

„…ludzkiego?” – pomyślała dziewczyna.

            Zawinęła mieczem powolnego młynka nad głową, pozwoliła by srebrna poświata księżyca zatańczyła na krawędzi ostrza, po czym złożyła się do zastawy. Pan Bolek stał z opuszczonymi rękoma, przekrzywioną głową i przyglądał się jej jak urzeczony. Zasuszone, niemal bezwargie usta rozciągnął w czymś, co przy dużej dozie wyobraźni, można było uznać za błogi uśmiech.

            – Trzymaj ptaszynko! – Z zamyślenia wyrwał ją ostry szept Kowala. Wcisnął jej w rękę… szablę.

            – Ale ja przecież… – Próbowała zaprotestować. Broń na pierwszy rzut oka wyglądała, jakby była niedokończona. Matowoszara klinga, ani śladu polerowania, poza wąziutkim pasem przy samej krawędzi ostrza, prosty jelec bez kabłąka i szorstki, nieszlifowany chwyt.

            – …mam już miecz – skończyła przenosząc na niego zdumione spojrzenie.  

            Melepete masz, nie miecz. A to jest kulturalna batorówka. Pincet razy lepsza niż to twoje gówienko na miękko.

            – A to jest profesjonalna katana! Wykuta w Kioto, z rudy Tamahagane. Ryszard własnoręcznie przywiózł ją z Japonii, jeszcze przed apokalipsą i… – przerwała oburzona, bo Kowala aż złożyło ze śmiechu. Spojrzał na nią i otarł łzę z kącika oka, wciąż rechocząc.

            – Taa, madafakane. To cepelia, cudna ptaszynko, zwykły pic z gównolitu, pociągnięty niklem. Długo tym się bijesz?

            – No… – zawahała się – …tak na serio, to drugi tydzień. Ryszard mi dał, jak tu mieliśmy…

            Kowal spojrzał na nią wymownie.

            – Bierz. Jak mamy zrobić robotę, to trza mieć narzędzie.

Zabrał jej miecz, a w zamian wcisnął pochwę do szabli, a na szyję zarzucił pasek niedużej, zielonej torby.

            – A to co? – spytała.

            – Chlebak.

            – A po co mi chlebak?

            – Chlebak cudna ptaszynko, jak sama nazwa wskazuje, służy do noszenia granatów – odpowiedział ze szczerym uśmiechem i zarzucił sobie taką samą torbę na ramię.


Kowal. Szabla Marszałka cz.X



10. 

Słońce zaszło za koroną wału i ciemną celę rozświetlała tylko mała latareczka Kocura. Przodownik oparł się barkiem o ścianę i słuchał.

Kowal próbował na wszystkie sposoby wytłumaczyć, że to pomyłka, że przecież nie chciał, że to nie tak:

– Tosiek, ja szablę przecież dla niego, żeby do maszyn dopuścił, żeby… – urwał, bo już nie wiedział, co jeszcze można powiedzieć.

niedziela, 7 marca 2021

Kowal. Szabla Marszałka cz.IX

 


9.

Słońce zachodziło już nad Stadionem, gdy drzwi do piwnicy z otworzyły się z takim impetem, że aż trzasnęły o ścianę. Kowal podniósł głowę. Już od dłuższej chwili słyszał wrzaski i odgłosy szamotaniny na zewnątrz, więc nie zdziwił się, gdy na posadzce celi wylądował nowy więzień. A właściwie więźniarka.

 – Jak będzie-ta fikała, to-ta po ryju znowu dostanie-ta i ten… no! – powiedział do niej klawisz w mundurze straży zakładowej i dla lepszego zaakcentowania myśli przewodniej, kopnął z całej siły w żebra.