sobota, 26 grudnia 2020

Wisienka, flaki i inne przysmaki...

 

- That will be hundred eighty seven sixty. Thank you.

Wraz z przeciągnięciem plastikowej karty przez magnetyczny czytnik wreszcie rozpoczynam  Sezon. Kończę ponad trzymiesięczny rozbrat z motocyklem, przerywany jedynie kilkumilowymi przelotami na podbicie badań technicznych i przedsezonowy przegląd. Początek marca, piękna irlandzka wiosna, sobotni poranek i ja, na zatankowanym pod korek, sprawdzonym i wyregulowanym do ostatniej śruby motocyklu. Maszyneria chodzi zdecydowanie lepiej niż przed zimą. W trzewiach silnika krąży świeży olej, bateria dostrojonych gaźników wciąga powietrze przez nowy filtr, po denerwującym cykaniu napinacza łańcuszka rozrządu nie ma już śladu. Reakcja na gaz wydaje się gwałtowniejsza niż jesienią. Może to dzięki nowym świecom i akumulatorowi. A może dorabiam do tego za dużo filozofii, bo to ja skapcaniałem przez zimę i refleks mi się stępił. Dobra – „ my tu gadu-gadu, a Niemcy rowery pompują”, dość tego pierniczenia, pora ruszyć w drogę.

piątek, 25 grudnia 2020

Dziewięć


Zima

Motocyklista jest zjawiskiem sezonowym. Występuje zwykle w okresie pomiędzy połową marca, a początkiem listopada. Od tej reguły zdarzają się co prawda wyjątki z rodzaju pizzus deliverus, oraz tak zwane osobniki „zwichrowane psychicznie”, które z różnych względów jeżdżą cały rok, ale generalnie zima jest dla motocyklisty okresem martwym. No, może nie tyle martwym, co mniej aktywnym zawodowo.

wtorek, 22 grudnia 2020

1‰ . Twierdza, rozdział 11. Sam

 



1‰ . Twierdza, rozdział 10. Dworzec

 

1‰ . Twierdza, rozdział 9. Królewskie Miasto

 


1‰ . Twierdza, rozdział 8. Śnieg

 


            

1‰ . Twierdza, rozdział 7. M.M.N.G m.c.

 

1‰ . Twierdza, rozdział 6. Stacja

 



Mokra, szara wata, zamiast powietrza. Walczę o każdy oddech. Pojedyncze głosy. Ktoś krzyczy. Sufit podskakuje, a fotel na którym leżę ucieka bok. Ktoś zagląda mi w oczy. Przerażona młoda twarz. Znam ją, na pewno znam. I zaraz sobie przypomnę... Tylko chwilkę odpocznę …   

Krótka rozprawa o jeździe na maksa.



Wszystkiemu winna jest moja praca. To przez nią powoli tracę słuch. Ale najgorsze jest to, że nie tracę go symetrycznie. Nie wiedzieć czemu, bardziej cierpi prawe ucho. Dlaczego od tego zaczynam? Otóż jak powszechnie wiadomo każdy z nas ma ukryte gdzieś głęboko, w pokładach podświadomości, swoje alter ego. Właściwie składa się ono z dwóch odrębnych części – pierwszą jest głos zdrowego rozsądku, wrodzonej bojaźliwości, czy tez „pewnej takiej nieśmiałości”, zwanej czasem głosem Anioła Stróża, druga zaś, jest odpowiedzialna za te wszystkie nierozsądne wybryki, które sprawiają, że na facjacie najpierw pojawia się szeroki uśmiech, a później bardzo głębokie, a czasem bolesne, poczucie winy. W imię symetrii, nazwijmy go głosem Diabla Stróża. Każdy kto oglądał w dzieciństwie bajki o Kaczorze Donaldzie wie, że mały jegomość w białej sukience, ze skrzydełkami i aureolce nad głową, zawsze sadowi się na prawym ramieniu delikwenta, szepcząc mu do ucha rady światle i rozsądne. Podczas gdy kolo z różkami, ogonem i obliczem czerwonym jak po spożyciu „taniego owocowego”, wybiera ramie lewe. Jak widać, w moim przypadku ciemna strona mocy ma już na wstępie sporą przewagę.

Zaczęło się od tego, ze jakiś czas temu stałem się szczęśliwym posiadaczem dosyć szybkiego i dosyć nowoczesnego, mojego pierwszego „motocykla klasy szejset”.

4853 metry

  

Głuche, miarowe dudnienie próbuje wedrzeć się do wnętrza głowy pulsującymi falami. Ciężkie, gorące powietrze sprawia, że każdy ruch staje się powolny i ociężały. Zmęczenie kładzie kamienne dłonie na powiekach. Mija właśnie dziesiąta z dwunastu godzin nocnej zmiany w dwuipółmetrowym TBMie – wielkim stalowym robaku do drążenia tuneli.

 

Iskierki


To było wspaniałe lato. Lato powrotów i spełnionych marzeń. Lato ciche i spokojne, leczące jak balsam spieczoną słońcem skórę. Czas, w którym unosiłem się nad ziemia, a koła motocykla zdawały się nie dotykać asfaltu, gdy pędziłem na wyścigi z obłokami wśród falujących pól dojrzewającej pszenicy. Czułem, że jestem panem czasu i przestrzeni. Że tylko ode mnie zależy gdzie będę za godzinę czy dwie, a przepustką do tego świata były dwa dwudziestozłotowe banknoty na paliwo zmięte w tylnej kieszeni spodni. Słońce świeciło właśnie dla mnie. Wiatr tylko dla mnie śpiewał swoje piosenki, a drzewa rozpościerały nad drogą swoje opiekuńcze ramiona, aby osłonić mnie od lipcowego żaru. To wszystko było jak wydostanie się z ciemnej, zatęchłej piwnicy na jasne światło poranka. Jak łyk powietrza po długim nurkowaniu w mętnej wodzie. Oszałamiało i upajało. Okrywało rzeczywistością daleką od realności. Motocykl sprawiał, że stawałem się kimś innym niż byłem na co dzień. Chociaż tak naprawdę tylko uwalniał mnie tylko od pancerza codziennych, przyziemnych, małoznaczących spraw. Chciałem tylko jednego: jeździć, jeździć, gnać przed siebie, gonić swojego anioła stróża.

 

1‰ . Twierdza, rozdział 5. Remiza

 



Odgłos szybkich kroków za plecami i okrzyk wysokim, ale nieznoszący sprzeciwu głosem:

- Łapy w górę! Łapy w górę, pajace i broń na ziemię!

Powoli odkładam swojego niewiernego turczyna na beton.

- Co nie pojął? Na ziemię broń! – Drugi, mocniejszy, zdecydowanie męski głos dochodzący tym razem z lewej strony.

Trochę zdezorientowany zerkam przez ramię i widzę, że Brat z zaciętą miną kładzie swojego zgniłka na chodniku. No słodki borze dębowy, co za tuman! Muszę mu to zabrać, bo go w końcu ktoś zastrzeli.

1‰ . Twierdza, rozdział 4. Pociąg

 




Autostrada od punktu kontrolnego jest prawie całkiem pusta. Mijamy tylko autobus wbity w tył wojskowej ciężarówki i leżącą na boku karetkę. Poza tym na szerokiej wstędze asfaltu pomiędzy ścianami ekranów dźwiękochłonnych nie ma nic poza zbutwiałymi liśćmi i stosami kolorowych, plastikowych śmieci. Ojciec mawiał, że tylko to po nas zostanie – piramidy i foliowe torebki. Zająca zauważam w jakiejś trzeciej godzinie marszu. W ogóle się nie boi. Siedzi sobie na środkowym pasie zieleni i wsuwa młodą wiosenną trawkę. Nie mamy już nic do jedzenia. Ostatnie dwie puszki kolorowych napojów rozpiliśmy między sobą chwilę wcześniej. Szarak staje na tylnych łapkach i strzyże uszkami łupiąc na nas czarnym oczkiem. Trzydzieści kroków. Gruby śrut ze strzelby rozniesie go na kawałki. Powolnym ruchem wyjmuję zza pleców pistolet, staje lekko bokiem i na wyciągniętej ręce zgrywam muchę ze szczerbinką.

 

1‰ . Twierdza, rozdział 3. Autostrada

 




3. Autostrada

- A Pan wie, że to u nas tylko. To wszystko tak lokalnie jest.

Idziemy szpalerem pordzewiałych samochodów w kierunku zachodzącego słońca. Kobieta papla już od dobrej godziny.

- Porucznik nam mówił. Bo tam, na zachodzie to wszystko normalnie jest dalej. Tylko u nas, tak mówił, że kwarantanna. Ale już się skończyła i teraz będą wszystkich stąd zabierać.

Idzie sprężystym krokiem. Tobołek przyciśnięty ciasno ramionami do piersi, wzrok zafiksowany w jeden punkt. Niezmącona wiara, tego jej zazdroszczę.

poniedziałek, 21 grudnia 2020

Kwadrans po północy

 

Kwadrans po północy

... a ja dalej nie mogę zasnąć. Czuje obok ciepło jej ciała. Księżyc łagodnie obmywa bladą poświatą delikatny profil jej twarzy. Dalej jestem zły. Nie wiem - na nią, czy bardziej na siebie... Dziś chyba znowu powiedziałem o dwa zdania za dużo. Staram się wstać z łóżka najciszej jak tylko potrafię, chociaż wiem ze ona i tak nie śpi. Powoli podchodzę do okna i zza zasłony spoglądam na niebo. Pełnia. Nic dziwnego ze nie mogę spać. Przez kilka sekund walczę sam ze sobą. "Nie, po prostu muszę, bo zwariuje! Wiem ze będzie jeszcze bardziej zła, ale ja po prostu musze!" Odwracam się i w drzwiach chce powiedzieć cos w stylu: "niedługo wrócę", ale słowa grzęzną mi w gardle. Dziś znowu powiedziałem o dwa zdania za dużo".

 

Lato.

„To było wspaniałe lato”. Uśmiechnął się sam do siebie. Jesienny deszcze bębnił o parapet wysokiego okna, ale on wyraźnie czuł na skórze ciepło czerwcowego słońca. Westchnął i pokręcił głową. „Nie, nieprawda. Ciągle padało” – pomyślał rozbawiony. Poprawił się w fotelu i oparł wygodnie głowę na poduszce. Niebo było wtedy tak samo ołowiane jak dzisiaj, ale dzień był naprawdę wspaniały. Był taki, bo wtedy się poznali. Miała na imię Honorata. Tak naprawdę, tylko on ją tak nazywał. Wszyscy śmiali się, gdy słyszeli staromodne przezwisko, ale nie zwracał na to uwagi. Nazywał ją tak, bo była dla niego wyjątkowa. Chciał żeby wiedziała, jak bardzo docenia to, że jest jego pierwszą. W jej życiu byli inni, ale dla niego, nie liczyło się to nawet odrobinę. To lato było ich i nikogo więcej.

         

1‰ . Twierdza, rozdział 2. Las

2.       

Ręce lekko drżą po kilkuminutowym biegu przez łąki. Strzały słychać cały czas. Na chwilę milkną, by odezwać się znowu. Łapię dwa ostatnie slagi i wpycham głęboko do magazynka strzelby. W tym ładunku, zamiast koszyczka z drobnym lub grubym śrutem, jest jeden masywny, trzydziestogramowy, ołowiany walec. Taki tępo nosy, rozpędzony pocisk w momencie uderzenia rozpłaszcza się jak naleśnik. Miękki ołów gwałtownie oddaje całą energię na uderzoną powierzchnię. Widziałem kiedyś, jak Ojciec trafił dzika w przebiegu. Prawie dwustukilowy knur fiknął salto w powietrzu i padł od razu z czaszką otwartą jak skorupka jajka. Na górę ładuję cztery naboje z grubym śrutem. Dziewięć ołowianych kul, na średnim i bliskim dystansie zmiotą wszystko na swojej drodze. Ostatni, siódmy pocisk wpycham wprost do lufy… Zima się skończyła, jeżeli go wybudzili to będę potrzebował wszystkiego… Pamiętam jak Ojciec pierwszy raz dał mi pistolet do rąk. Ciężki, prawie półtora kilowy kawał czarnej stali, waży połowę tego co strzelba. Ledwie mogłem go utrzymać w wyciągniętych rękach. Teraz szybkimi ruchami, po kolei wciskam pestki dziewięć na dziewiętnaście do trzech lśniących, srebrnych magazynków. Do każdego dziewiętnaście sztuk, razem pięćdziesiąt siedem plus jeden w lufie. Odciągam kurek, zapinam bezpiecznik i wsuwam broń do kabury za paskiem na plecach. Nóż przy pasie na lewym boku. Drugi mniejszy, w kieszeni na udzie. Do plecaka butelka wody, suchary i zestaw opatrunków. Do Lasu mam kawałek, dojdę już po zmroku. Szkoda, że ostatnia latarka przestała działać jeszcze jesienią. No nic, będzie ciekawiej. 

1‰ . Twierdza, rozdział 1. Most

 


Huk wystrzału płoszy cale stado. Odbijam się rękami od mokrej trawy i pędzę w kierunku kłębowiska czarnych piór. Pierwszy kruk jeszcze na dobre nie odrywał się od ziemi. W trzech susach dopadam tego, któremu śrut pogruchotał skrzydło. Przydeptuję mu głowę nawet nie zwalniając biegu. Wątły kręgosłupek chrupie po obcasem buta. Jeszcze jeden ptak podrywa się do lotu, ale oszołomiony wpada mi prosto w ręce. Łapię za ogon i uderzam łbem o kolbę strzelby. Pozostałe uciekły miedzy drzewa sadu. Koniec. Jeden strzał – pięć trafionych. Tego, który był w centrum pola rażenia nie liczę. Zebrał większość z dwudziestu ośmiu gramów drobnego śrutu. Nogą zagarniam krwawą miazgę pod kwadrat gęstej siatki ogrodzeniowej. Przywalona w rogach czterema pustakami zakrywa dołek z truchłem dzikiego kota, który wpadł we wnyki dwa dni temu. Nowy ochłap mięsa posłuży za świeżą przynętę. Ścierwojady są bardzo ostrożne, minie kilka dni zanim znowu odważą się podejść do pułapki. Ale to nic, cztery kruki wystarczą mi na długo. Poza tym w okolicy mam jeszcze kilka innych zabawek. Nie ma czasu do stracenia. Szybko pakuje zdobycz do jutowego worka. Wyrepetowuję strzelbę, ale czółenko blokuje się w połowie drogi.

– Turecki szajs! – klnę pod nosem.

Rosół

 Rosół


    Maleńką kuchnię z wielkiej płyty wypełniało dzwonienie pokrywek. Rosół w pękatym garze raźno bulgotał na największym palniku starej, gazowej kuchenki. Ziemniaki i zasmażana kapusta dzielnie sekundowały mu z mniejszych. Natalia nachyliła się nad głębokim, emaliowanym zlewem. Z opuchniętych oczu ciekły łzy.

- Musze przestać brać wszystko dosłownie – załkała sama do siebie. 

Odkręciła kurek. Podstawiła złożone dłonie pod  zimny, chlorowany strumień. Delikatnie przemyła twarz. Najpierw szczypało i piekło. Chemikalia rozpuszczone w wodzie dodatkowo podrażniły i tak już opuchnięte oczy. W końcu chłód przyniósł nieco ukojenia. 

Trzymając mokrą twarz nad zlewem, po omacku sięgnęła po prawie czystą ścierkę wiszącą na oparciu krzesła. Gruba książka, nieopatrznie trącona łokciem, zachwiała się na krawędzi paździerzowego stolika i poleciała w dół. Ciężkie tomiszcze huknęło o wypłowiałe linoleum. Natalia, aż podskoczyła ze strachu.

- Nie wyrabiam – wymamrotała. – To mnie przerasta.

Zrezygnowana stała ze wzrokiem wbitym w leżącą u jej stóp książkę. Dopiero po dłuższej chwili zebrała się w sobie na tyle, by niemalże nadludzkim wysiłkiem, podnieść i położyć ją znowu na stoliku. Drżącym placem przebiegła po stronnicy tekstu, szukając miejsca, w którym przerwała. 

„… pieprzu i soli dać na oko.”