Początek
cz.XXIV
Baza zielonych była ... orginalna. Postsowiecki kompleks trzech niskich, pudełkowatych biurowców znajdował się na wschodnim końcu zrujnowanej wsi. Gdy wreszcie wyłonił się zza wysokich drzew zrobił na chłopaku dziwne wrażenie. Już z daleka słychać było puszczaną z głośników, skoczną melodię w rytmie reagge. Ślepą, boczną ścianę najwyższego, czterokondygnacyjnego budynku zdobił wielki, kolorowy mural przedstawiający zieloną głowę psa. Poniżej, wiła się fantazyjnie szarfa z wykaligrafowanym cyrylicą napisem „BOAR”. Tak przynajmniej odczytał go Dent. Choć w rozmowie ze zwiadowcami, którą po rusku prowadził Zwierz, częściej pojawiało się słowo „Sloboda”. „BOAR, czyli dzik. W herbie mają psa, a nazywają się Swoboda. Dziwne,” – pomyślał chłopak. Poprawił zsuwające się z ramienia pasy karabinów i podbiegł kilka kroków, żeby dogonić pozostałą trójkę. Prawie-snork nie przejawił chęci, żeby im towarzyszyć. Młody do spółki z ze Zwierzem, próbowali nakłonić go do wspólnej wizyty w bazie, ale skośny ich wysiłki kwitował to tylko soczystym „fuck you” i kategorycznie odmówił wyjścia z gęstwiny. „Może to i lepiej”- pomyślał młody. „Ciężko by było wytłumaczyć kim jest i czemu tak wygląda. Skośnooki Szkot, to przecież niecodzienność.”
Dalsze rozmyślania przerwał mu
dowódca warty przy bramie bazy - wysoki,
szczupły jak tyka dżentelmen w rozchełstanej na piersi, hawajskiej koszuli,
gustownie kontrastującej z wojskowymi spodniami w zielonym kamuflażu. Zagadnął
do chłopaka przyjacielsko, mrużąc jedno oko podrażnione dymem z papierosa
trzymanego w kąciku ust. Papieros pachniał dziwnie, a słowa brzmiały równie
osobliwie.
„To chyba
nie rosyjski” – pomyślał chłopak i wydukał:
- Izwienicie, ja nie poniemajec po esperanto.
Skrzywił się
przepraszająco. Pozostali popatrzyli na niego przez moment, po czym gruchnęli
gromkim, serdecznym śmiechem.
- Eh mołodiec! – Dowódca warty klepnął go
w ramię po przyjacielsku i popchnął delikatnie w stronę otwartych wrót.
Przewodnicy, ciągle zaśmiewając się pod nosem ruszyli przodem. Zwierz złapał
chłopaka za łokieć i szepnął mu do ucha łamaną angielszczyzną:
- Chlopczyk, ty tu po rusku nie mów. Tu
lepiej po ukraińsku.
Chłopak
kiwną głową, ale w duchu pomyślał „ a to jest w ogóle taki język?”.
Przewodnicy prowadzili do
najwyższego biurowca, wciąż zwróconego ku nim upiększonym bokiem. Okazało się,
że za tą wspaniałą fasadą, kryje się zwykła, szara rzeczywistość Zony. Od
szerszej strony budynek był po części spalony, a po części zwalony, zapewne na
skutek działania jakiejś anomalii. Wejście podparto skleconą byle jak,
drewnianą konstrukcją daszka, która w zamyśle pewnie miała chronić wchodzących
przed odłamkami gruzu i cegieł sypiących się z góry. Dent miał pewne obawy,
odnośnie skuteczności rzeczonej w konfrontacji z wiszącym na włosku, dobre
sześć metrów wyżej, kawałem tynku, ale zarówno przewodnicy, jak i kursujący
przez wejście w obie strony inni stalkerzy, zdawali się ich nie podzielać.
Mieszkańcy bazy generalnie zdawali się nie podzielać żadnych obaw. Wszędzie panowała
atmosfera luźnego rozprzężenia. Byle jak ubrani, roześmiani, weseli jegomoście
przechadzali się tam i na zad, zajmując czas głównie pogawędkami, lub żartami.
To, co jednak nie pasowało i odzywało się dysonansem w tym całym obrazku, to sprzęt. Każdy zielony był
naprawdę solidnie oszpejowany. Nowiutkie, nowoczesne karabinki szturmowe,
niczym nie ustępujące tym, które zdobyli na najemnikach. Czujniki podczerwieni
i kamery termowizyjne zamontowano na wieżach strażniczych. Przy wartownikach
leżały pancerne kamizelki, chociaż rzucone niedbale na rozkładane, ogrodowe
krzesełka i leżaki, z uwagi na upał. Chłopak stanął jak wryty, bo z bocznego
budynku wyszedł właśnie człek ubrany od stóp do głowy, w ryczący, warczący i
trzeszczący serwomotorami egzo-szkielet. „ A co on jest kurde, robocop?”-
przemknęło mu przez myśl. Tak się zapatrzył, że o mało nie wywinął orła przed
wejściem. Na szczęście chyba nikt nie zauważył, a przewodnicy poprowadzili ich
do piwnicy.
Serce bazy znajdowało się pod
ziemią. Podwójny ciąg schodów kończył się metalową bramą dwa na dwa metry,
solidnie osadzoną na szerokiej framudze. Odrzwia były otwarte do środka.
Wnętrze oświetlały elektryczne lampy w metalowych koszach, przykręcone do
sufitu, oraz … no cóż Dent po raz drugi stanął z rozdziawioną gębą. Na wprost
wejścia wisiał spory, kolorowy neon, głoszący wściekłą zielenią i fioletem:
„PUB RADIATION”
Pod neonem
rozciągał się szeroko bar, z blatem wykonanym z błyszczącej blachy ryflowanej.
Dwóch barmanów uwijało się serwując gościom talerze z parującymi wiktuałami. „
Widać pora lunchu” – pomyślał chłopak. Gwarne, roześmiane i skore do żartów
towarzystwo w locie rozchwytywało naczynia i lokowało się za stolikami
rozrzuconymi bezładnie po pomieszczeniu. Meble wykonano ze szpul po kablach,
palet, albo po prostu zbitych byle jak desek, podpartych na rogach pustakami.
Całości wystroju dopełniały rozwieszone po kątach siatki maskujące, plakaty z
czasopism, kolorowe lampki choinkowe, skrzynki po amunicji i tym podobne
bibeloty. Chłopak poczuł się jak w domu. Bo uczelnia, to dla każdego studenta
dom pierwszy. „Świniarnia” – pomyślał oczarowany. Pub przywiódł mu na myśl
jeden z najznamienitszych klubów na wesołym miasteczku akademickim.
Gruby,
szeroki w barach barman machnął przyjacielsko na Zwierza. Ze względu na dość
nikczemny wzrost musiał stanąć na palcach i mocno wyciągnąć głowę ponad
kotłujący się przy kontuarze kilkunastoosobowy tłumek głodnych. Przez gwar
głosów i przygrywające z kąta reagge nie dosłyszeli, co zawołał, ale wyraźnie
dawał przyjacielskie sygnały. Kudłacz podziękował obu przewodnikom za
przewodzenie, a ci w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, skwapliwie skoczyli
zająć swoje miejsce przy paśniku. Dent, wciąż stojący w drzwiach starał się nie
przeszkadzać ani wchodzącym, ani wychodzącym. Niestety i co i rusz, albo jedni,
albo drudzy potrącali, go chcąc wejść lub wyjść. W końcu chłopak przysiadł na
jakiejś skrzynce w ciemnym kącie, wciąż trzymając kurczowo w rękach paski
trofiejnych karabinów. Zwierz przepchał się przez ciżbę i doszlusował aż do
kontuaru. Po chwili rozmowy z grubym barmanem, wrócił z półmiskiem parującej
kaszy ze skwarkami i dwoma ciemnymi butelkami jasnego piwa.
- Nu, tak odpoczniemy – sapnął siadając
ciężko na zydelku, zrobionym z krzywo uciętego pniaczka. Podał chłopakowi piwo
i łyżkę, sam uzbroił się w drugą, po czym pokazał na trzymany na kolanach
talerz.
Zaczęli na
zmianę nabierać kaszę, popijając do drugi kęs piwem. Chłopak przyglądał się
ukradkiem reszcie menażerii przelewającej się przez duszne, zadymione wnętrze
pubu. Prawie każdy był pod bronią. Zielone mundury, noszone w przeróżnych
konfiguracjach. Bluzy ubrane do kwiecistych bermudów i klapek, lub spodnie z
taktycznym pasem i kaburą udową - do jaskrawej koszulki z rysunkiem liścia
marihuany. Jak komu wygodnie.
- Po
jedzeniu ty i ja pojedziemy pogadać z barmanem – mruknął Zwierz z pełnymi
ustami. – To przyjaciel dla mnie. Ja tu z nimi kiedyś był.
Pokazał
łyżką na salę.
- FRIDOM – dodał po chwili. – Wolność,
wielka rzecz.
- Co to jest
ta cała „Wolność”? – zapytał ciekawie chłopak. – To jakaś zorganizowana akcja?
- Wolność
to… wolność – mruknął filozoficznie Zwierz, na moment przestając przeżuwać. –
Chcesz artefakty szukać? Wolno. Chcesz handlować? Wolno. Chcesz w szachy grać?
Wolno.
Wzruszył
ramionami i wrócił do pałaszowania kaszy.
- Ty nie
przejmuj się, tak teraz wszystko dobrze będzie. Oni pomogą. Barbera, Afgana i
resztę my uwolnimy. Tak, na pewno … - dodał po chwili.
Koniec cz.
XXIV
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz