Początek cz.
XVI
Chmura pyłu
rozpełzła się po pomieszczeniu. Stara, niedrożna wentylacja nie nadążała
wymieniać powietrza wypełnionego drobinkami cementu, kurzu i środków
pirotechnicznych. Wszystko przybrało szaro-siną barwę. Wystrzały zlewały się z
echem w jeden huk. Dent próbował zorientować się w sytuacji. Wystawił głowę
znad skrzynek, ale od razu padł plackiem na ziemię. Seria z automatu zadzwoniła
nad nim o metalowe tregry podtrzymujące sufit. Wlokąc karabin w pyle podłogi
pogalopował na czworakach kilkanaście metrów w głąb ciemnego magazynu i
przypadł za dużym metalowym kontenerem. Reszta oddziału z rzadka odpowiadała
ogniem próbując powstrzymać napastników przed wdarciem się do środka. Jedyna
ocalała po wybuchu lampa kołysała się na kablu, zamieniając zadymione wnętrze w
teatr światłocieni. Dziadek ostrzeliwał się oszczędnie. Jego akm pluł krótkimi
seriami z prawej strony. Zwierz przebiegł kuśtykając na lewo i władował w
zadymione wejście kilka strzałów z pistoletu. Od strony drzwi błyskały lasery
wskaźników celu. Kilka wiązek latało po całym pomieszczeniu, a w ślad za nimi
do środka wpadały kule napastników, siekąc bezlitośnie po skrzyniach, ścianach
i suficie.
Chłopak
rozpłaszczył się na betonie i złożył do broni. „Jak się uruchamia to pieprzone
ustrojstwo?” – załkał nerwowo, mocując się z przyciskami modułu celowania.
Próbował przetrzeć szkła lunety, ale tylko rozmazał palcem szary pył. W końcu
trafił kciukiem na odpowiedni przycisk i w powietrzu zatańczyła długa smuga
czerwonego lasera. Młody zebrał się w sobie, naprowadził ją w punkt z którego
wybiegały wiązki napastników i szarpnął za spust. Karabin zawibrował lekko w
jego ramionach i wypluł z siebie krótką serię. Pociski skrzesały iskry,
uderzając o metalową framugę pancernych drzwi. Lasery przeciwników zakołysały
się nerwowo. Cześć zgasła. Chłopak nie czekał dalej, tylko zaczął obrabiać
wejście kolejnymi seriami. Oszczędnie, biorąc przykład ze starego stalkera – po
pięć, sześć pocisków. To wystarczyło, żeby ich trzymać w szachu.
- Malcziiiik! – krzyknął dziadek. – Ty strelaaaj, my uchdzim to tiebia!
Poderwali
się razem ze Zwierzem i kryjąc się za skrzynkami zaczęli wycofywać się w głąb
magazynu. Prawie-snorka jak zwykle nie było nigdzie widać. Za to przeciwnicy
całkiem umilkli. Chłopak wstrzymał ogień i w skupieniu obserwował ciemny
prostokąt wejścia. Dym rozwiał się już na tyle, by rozróżniać kontury, ale
szary pył maskował kształty cienkim całunem. Barber i Zwierz przypadli w mroku,
za skrzyniami, po obu stronach przejścia, jakieś dziesięć metrów od chłopaka.
Wszyscy wpatrywali się w napięciu w wejście oświetlone lampą, kołyszącą się
lekko u sufitu.
- Może
odeszli? – szepnął niepewnie młody.
W tym samym
momencie do środka wpadło coś małego i metalicznie szczęknęło o podłogę. Nagły
błysk i huk eksplozji zupełnie oślepił chłopaka. Od razu zacisnął oczy i zakrył
je dłońmi. Fioletowy powidok wypalił się plamą na rogówce. Do tego w uszy
wwiercał się wysoki piiiiiisk, na wpół rozerwanych bębenków. Przez kakofonię
dźwięków, usłyszał jeszcze stłumiony odgłos strzałów z kałasza, po czym poczuł
jak jakaś silna dłoń łapie go za ramię i ciągnie do tyłu. W mrok.
…
Chłopak
próbował przebierać nogami. Co chwilę gubił krok, ale towarzysz podtrzymywał go
pewnie ramieniem. W korytarzu panowała ciemność. Mała latarka wyciągała kręgiem
drgającego światła urywane kontury rur, kabli i metalowych uchwytów. Młody tak
naprawdę mógł się tego tylko domyślać, bo plamy po eksplozji granatu
błyskowo-hukowego nadal zasłaniały mu cześć wizji. Fonia natomiast wracała do
siebie i bez trudu rozpoznał ciężkie charczenie Zwierza. Wielki stalker
kuśtykał najszybciej jak mógł, ale wyraźnie zaczynało mu już brakować tchu.
Chłopak podparł go, na tyle ile dał radę i starał się przynajmniej nie zawadzać
w tym świńskim truchcie. Dotarli do pierwszego rozwidlenia w kształcie litery
„T”. Zwierz poświecił niepewnie najpierw w jedną, potem w drugą stronę.
Korytarze wyglądały identycznie. Plątanina rur i kabli na suficie. Rząd
nieczynnych lamp na każdej ze ścian. Szary beton. Chłopak z trudem łapał
powietrze, ale z ulgą stwierdzi, że wzrok mu wraca.
- Siuda … - wycharczał Zwierz i pociągnął
go w prawo. – Tam, na powierzchnię idziom…
- Co z nimi?
– zapytał chłopak próbując nadążyć.
- Barber ranion, mutanta ja nie uwidział – rzucił
kudłacz patrząc tępo przed siebie i nie zwalniając kroku. – My wydostać się musim i po pomoc iść.
- Czekaj… -
Chłopak złapał go za ramię - … trzeba wrócić. Po nich.
- Niet! – warknął na niego kudłacz. –
Barber kazał ciebie wyprowadzić. Tak wyprowadzę. Idziom!
Chwycił
młodego za kołnierz i powlókł za sobą.
Zatrzymali
się dopiero po kilkuset metrach. Korytarz nagle rozwarł się wysoko i szeroko.
Słaba latareczka stalkera wychwytywała z ciemności sterty stalowych kratownic,
drutu zbrojeniowego, rur i kabli rozrzuconych na podłodze. Weszli ostrożnie do
hali. Zwierz omiótł wnętrze światłem szukając wyjścia, ale w promieniu
najbliższych dwudziestu metrów nie było widać żadnych drzwi. Warknął coś do
siebie po rusku i wskazał głową na prawo. Dent posłusznie poczłapał za nim
ciamkając butami po mokrej posadzce. Chłopak próbował rozejrzeć się po wysokiej
hali, ale egipskie ciemność zazdrośnie strzegły swoich sekretów. Dopiero po
chwili dotarło do niego, że przecież ma latarkę zamontowaną na broni. Przez
chwilę szamotał się z obudową małego modułu przyczepionego z boku lufy. Palce
ślizgały się po wodoodpornej obudowie i dopiero zupełnie przypadkiem namacał placem
wskazującym właściwy przycisk, z boku urządzenia. Aż podskoczył w miejscu. „To
nie latarka tylko pieprzony halogen!” – podniósł broń i poświecił do przodu.
Zaskoczony Zwierz odwrócił się do niego i natychmiast zasłonił oczy przed
palącym blaskiem. Na przeciwległej, oddalonej od dobre sto metrów ścianie,
rozłożył się jego ogromny cień.
- Uh malczik, no szto ty…? – warknął trąc
twarz.
Chłopak
bąknął jakieś przeprosiny i wyminął go, by oświetlić drogą. Dopiero teraz
dotarło do niego jak ogromna jest hala. Jak urzeczony przejechał światłem po
wysokim na dobre dwadzieścia metrów sklepieniu. Długie legary kratownic były
powyginane, a w niektórych miejscach konstrukcje żeber całkiem się zerwały. Z
betonowej powały zwieszały się dziwne nitki, przy ścianach było ich jeszcze
więcej. „Korzenie” – pomyślał chłopak, ale zaraz wrócił na ziemię. Ta część
pomieszczenia była zawalona gruzem i ułomkami metalu, ale to co przykuło jego
uwagę to masywna wieża wznosząca się na środku hali i łącząca się z dachem.
- Gruzownyj lift! – krzyknął radośnie
Zwierz, klepnął chłopaka w ramię i potruchtał w tamtym kierunku rozchlapując
wodę z coraz głębszych kałuż.
- Przecież i
tak nie ma prądu. Co nam po windzie?
Kudłacz
odwrócił się, nie zwalniając kroku i zrobił dłońmi gest wychodzenia po
drabinie:
- Lader, lader, do góry – oznajmił z
uśmiechem, a młody chcąc nie chcąc, podążył jego śladem. Szerokie, stalowe
drzwi były otwarte na oścież. Zwierz zanurkował do środka, ale zaraz cofnął się
jak oparzony.
- Malczik ostrożna… - wskazał na
ciemnozielone nitki zwieszające się ze ścian i stalowej kratownicy szybu. – Not gud. Rzawyj wołos.
Młody
przejechał światłem po wnętrzu konstrukcji. Nitki wyciągnęły się w jego
kierunku, jak poruszone wiatrem. Jednak to co przykuło jego uwagę to para błyszczących
oczu spoglądająca na niego z ujścia szybu wentylacyjnego kilkanaście metrów
wyżej. Po chwili dołączyła do niej kolejna, patrząca z dźwigara nieco niżej.
Chłopak już miał zapytać Zwierza co to za zwierza. Tyle, że nie zdążył. Ściany
szybu zakotłowały się nagle, w dół zaczęła spływać cała masa par oczu a
powietrze wypełnił pisk setek małych gardeł.
- Malczik, ubiegaj! – rozdarł się kudłacz
i pociągnął go za sobą. – Bystra!
Koniec
cz.XVI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz