Początek
cz.XXIII
Z bunkra wyszli bladym świtem. Noc minęła im bez większych sensacji. Były za to te mniejsze, żołądkowe. Za cały prowiant mieli tylko chemiczne pakieciki najemników. Proteinowe, węglowodanowe, albo węglowodanowo-proteinowe żele, spłukane roztworami izotonicznymi odbijały się czkawką i przypominały o sobie potężną zgagą.
- Uh, ciężko
być stalkerem – mruknął do siebie Dent. Poprawił paski karabinów zsuwających
się z ramienia. Szedł objuczony jak cyganka. Zwierz stwierdził, że pożytecznie
będzie zabrać trofiejny sprzęt na handel. „ Zawsze to lepiej niż z pustą ręką
zajść” – powiedział. Z uwagi na to, że sam był jeszcze mocno osłabiony po postrzale,
a prawie-snork nie palił się do pomocy, to właśnie na chłopaka spadł ciężar
zapewnienia ręki niepustej. Cztery karabiny, po dwa na każde ramię i do tego
piąty, własny. „Przynajmniej kamizelkę fajną dostałem” – ucieszył się w
myślach. Kieszenie taktycznej „platformy” miał wypchane magazynkami, latarkami,
opatrunkami, elektronicznymi gadżetami i żywnościowymi pakiecikami. Na samą
myśl o tych ostatnich fala żółci wezbrała mu niebezpiecznie w przełyku.
Prawie-snork jęknął i zatrzymał się
podpierając dłońmi kolana.
- For fuck sake – mruknął. – Nie dam rady.
- Jim? –
zapytał chłopak obracając się przez ramię. Z uwagi na ciężar, musiał to zadanie
logistyczne wykonać bardzo ostrożnie, by nie stracić równowagi.
- Plecy mnie
dobijają.
Przez
ostatnią godzinę próbował iść jako tako wyprostowany, ale widać było że każdy
krok sprawia mu ból. Przygarbione, wygięte w pałąk plecy ledwie mogły utrzymać
ciężar ciała w pozycji całkiem nienaturalnej dla całkiem-snorków. Skośny
przykucnął i wygiął grzbiet w łuk. Kręgi wskoczyły na swoje miejsce z głośnym
chrupnięciem.
- Ahh, much fucking
better – westchnął z ulgą. Ruszył przed siebie szeroko rozkładając łokcie i mocno uginając nogi
kolanach. Dent aż wzdrygnął się na ten widok. Prawie-snork wyglądał jak wielki,
koszmarny pająk, albo „całkiem jak ta dziewczynka z filmu o egzorcyzmach”-
dodał w myśli. Skośnooki przekręcił głowę bokiem, żeby spojrzeć mu w oczy.
- No co się
gapisz dump cunt? – warknął. –
Ruszajmy wreszcie for fuck sake!
Chłopak
czuł, że były żołnierz znowu próbuje się maskować agresją i chamstwem. „ Tak
naprawdę, jest przerażony tym co się z nim dzieje” – pomyślał smutno i
podreptał w ślad za przyjacielem.
Pasmo pagórków, na którym zbudowano
linię umocnień zostało już dawno za nimi. Zielone łąki ustąpiły miejsca
rzadkiemu zagajnikowi brzózek i jesionów. Zwierz nawigował cały czas mniej
więcej na północno-wschodni azymut. Szedł ostrożnie, co kilka kroków
spoglądając na trzymany w dłoni PDA. W wysokiej trawie anomalie były bardzo
łatwe do zauważenia. Wygnieciony krąg karuzeli, lub sprasowaną połać
grawikoncentratu widać było z daleka. Chłopak zauważył, że każda z anomalii
zdawała się pojawiać w ściśle określonych warunkach. Właśnie wyszli na wąską,
dziurawą asfaltówkę i na pobliskim słupie elektrycznym zatańczyły
fioletowo-białe iskierki. Elektra buzowała na skrzynce starego transformatora i
łapała nitkami wyładowań za zerwane przewody, zwisające smętnie ze słupa.
Zwierz obszedł ją szerszym łukiem, po czym wskazał na pobliską wiatę
autobusowego przystanku, stojącego na skraju zrujnowanej wioski.
- No mużyki, tak pauza. Tu na chwilę
staniem.
Chłopak
przyjął to z wyraźną ulgą. Letnie słońce stało już wysoko na niebie i prażyło
niemiłosiernie. Karabiny i nadprogramowy szpej ciążyły coraz bardziej, a suche
gardło domagało się choć odrobiny wody. Wzdrygnął się na samą myśl o ciepłym
izotoniku bełtającym się w butelce przy pasie… Poczłapał za kudłaczem. Zdążył
zrobić dwa kroki.
- ZIWIRZ! OSTROŻNA! – krzyknął ktoś z ruin
pobliskiej chaty. Strzały gruchnęły niemal od razu. Chłopak przytomnie padł
plackiem na asfalt, po czym zawodowo przeturlał się do rowu. To znaczy chciał
się zawodowo przeturlać, bo niesione na plecach karabiny zablokowały ruch w
najgorszym możliwym momencie. I tak zaległ na plecach jak wywrócony brzuchem do
góry żółwik, a nad nim, z wizgiem przelatywały serie z kałasznikowa. Na
szczęście obaj strzelcy nie celowali do niego. Serie siekły po transformatorze
i odchylone przez pole magnetyczne anomalii, ulatywały na boki pod przeróżnymi
kątami.
- STAAAĆ! MUŻYKI, Nie strielać! – wydarł się
kudłacz i skoczył prosto na strumień pocisków. Rozłożył ręce blokując linię
strzału własnym ciałem. Ogień od razu umilkł. Chłopak wykorzystał okazję i
dyskretnie wyplątał się z szelek i podstępnych pasków. Zwierz tymczasem wdał
się w ożywioną dyskusję z dwoma jegomościami, ubranymi w zielone mundury,
którzy podnieśli się zza zwalonego, ceglanego murku, dzierżąc w dłoniach
automaty o dymiących lufach. Konwersacja odbywała się co prawda po rusku, ale
piętrowe, swojsko brzmiące przekleństwa, nie pozostawiały wątpliwości co do jej
kontekstu. Kudłacz zdecydowanie opierdzielał obu strzelców na czym świat stoi.
Młody prychnął rozbawiony, widząc jakie miny mają obaj zieloni stalkerzy i
dopiero po chwili dotarło do niego, że …
- Jim! –
jęknął i poderwał się na równe nogi.
Skośnooki
szedł jako ostatni, kilka metrów za pozostałą dwójką. „To do niego strzelali!”.
Przerażony rzucił się, w kierunku transformatora. Elektra rozdrażniona
pociskami burzyła się i strzelała długimi biczami wyładowań na wszystkie
strony. Prawie-snorka nigdzie nie było. Kule zostawiły białe odpryski na
asfalcie, zryły pobocze i poszczerbiły betonowy słup, ale nigdzie nie widać
było śladów krwi. Chłopak westchnął z ulgą. „Nie trafili” – pomyślał. Rozgarnął
trawę na poboczu i zobaczył wygnieciony, zygzakujący ślad, prowadzący do
pobliskiego zagajnika.
- Ej! Malczik! – Doszło do niego wołanie
Zwierza. – Tak jest okej! To nasi!
- Ta, „nasi”
– burknął chłopak pod nosem. – Jak zwykle z bratnią pomocą…
Koniec cz.
XXIII
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz