W drogę ruszyliśmy dwa kwadranse później. Ołowiani Ludzie zwinęli obóz z podziwu godną sprawnością. Wszystko działo się równolegle, prostopadle i w tym samym czasie. Łowcy przytargali z lasu, oskórowane i wybebeszone sarny, zrzucili je koło ogniska, po czym ruszyli do pakowania sprzętu i namiotów. Kolejnych czterech wojowników przyniosło wodę ze studni i zabrało się do przygotowania posiłku. Namioty znikały jeden po drugim, a sprzęt lądował na samochodach, powiązany w zgrabne pakunki. Podczas, gdy jedna grupa zajmowała się robotą, druga, licząca co najmniej pół tuzina, zawsze trzymała broń na podorędziu pilnując każdego podejścia do obozu. Pracowali w swobodnej gwarze rozmów i śmiechów, ale wszystko tu działo się samo. Bez żadnego nadzorcy, dowódcy, czy dyrygenta. Taran zasuwał równo ze wszystkimi, a cały oddział i każdy z osobna dokładnie wiedział co ma robić. Stałem pośród tej sprawnie działającej maszyny jak niedopasowana, zupełnie zbędna część. Nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. No, może poza kilkoma szturchnięciami żebym odsunął się z drogi, gdy przeszkadzałem w wynoszeniu sprzętu ze stodoły.
Korzystając ze swojej swobody, posadziłem wciąż związanego Holeczka
pod ścianą i nie pytając nikogo o zdanie przeciąłem mu więzy. Chłopak nawet nie
jęknął, ale ręce, wykręcone przez całą noc, chrupnęły głucho stawami. Siłą zmusiłem go do wykonania kilku wymachów i
rozciągnięć. Jirzi cały czas pozostawał milczący i wyłączony. Wydarzenia
ostatnich kilku dni musiały nieźle mu się dać w kość. Wyrok śmierci, własna egzekucja
i ucieczka ze stryczka, do tego strzelanie do niedawnych towarzyszy broni i na
koniec pojmanie przez wrogów, którymi straszono go od wielu lat. Nie dziwię
się, że teraz uciekł umysłem w najdalszy kącik jaźni, a całą resztę po prostu
wyłączył. Wyglądał jakby wpadł w stupor. Jedzenie, które przyniósł Ryba,
musiałem podać mu łyżką do ust jak małemu dziecku. Z pomocą wojownika udało mi
się go wpakować na skrzynię pickupa, gdzie zwinął się od razu w kącie i
przykrył głowę dziurawym kocem. Pierwsze samochody już odjeżdżały, a ja jako człowiek,
co prawda wolny, ale bezbronny i bez jakiegokolwiek wyposażenia, nie miałem
innego wyjścia niż wskoczyć na auto razem z moim towarzyszem. Kilka
niezadowolonych mruknięć ze strony pozostałych pasażerów zostało na szczęście
uspokojonych przez Rybę i Graba, którzy ku mojej uldze usadowili się zaraz obok
nas.
Droga na odkrytej pace terenówki nie
należy może do najprzyjemniejszych, ale lepiej kiepsko jechać niż dobrze iść.
Zimny wiatr goni po ciemnym niebie skłębione, gęste deszczowe chmury, z których
w każdej chwili może spaść ulewa. Mam cichą nadzieję, że wtedy zatrzymamy się
litościwie pod jakimś dachem. Widząc jednak, jak wojownicy spoglądają w niebo i
opatulają się w koce, kawałki foli i plandek przerobionych na pałatki, nie
trzymam się tej nadziei kurczowo. Podciągam tylko nogi pod siebie i wciskam
głowę w kołnierz polarowej bluzy kuląc się za kabiną samochodu.
Lać zaczyna zaraz po wjeździe na
Ekspresówkę. Cała kolumna wyraźnie przyspiesza. Bryzgi wody, wzbijane w
powietrze przez koła, osiadają na nas mokrą rosą . Zamykający kolumnę
transporter pruję wodną kurzawę jak okręt wzburzone morze. Wojownicy na pace
naszego pickupa zaczynają się przepychać w kierunku względnie suchego miejsca,
osłoniętego przez kabinę. Zostaję bezceremonialnie wypchnięty z mojego kąta,
razem z dalej nieobecnym Holeczkiem. Miejsca oczywiście nie wystarcza dla
wszystkich, więc po chwili wybucha awantura, a w powietrzu zaczynają latać
przekleństwa. Zaraz dołączają do nich pięści i na pace pędzącego przez deszcz
pickupa, mamy przez chwilę pokaz walki wręcz w ograniczonej przestrzeni. Po
chwili, na naszej oślej ławce ląduje Ryba, Drab i jeszcze jeden jegomość, nie
posiadający widocznie wystarczającej siły przebicia w tym sporze. Grupa
Trzymająca Suchość obrzuca ich kilkupiętrowym, zwyczajowym zestawem epitetów, a
na co Ryba odpowiada repliką złożoną z alegorii dotyczących odzwierzęcej
anatomii ich matek, babć i prababć. To wywołuje spontaniczną hiperbolę
dotyczącą powiązań męskiej linii genealogicznej Ryby oraz Graba z
mniejszościami seksualnym, wyznaniowymi oraz gromadą ssaków naczelnych, no co
ten ostatni odpowiada plastyczną onomatopeją, w sposób bardzo udany nawiązującą
do zwyczajów kopulacyjnych ssaków parzystokopytnych. Zanim dysputa ma szanse na
nowo przenieść się na kanwę bardziej kontaktową, samochód prowadzący konwój zjeżdża
z drogi i kieruje się pod opiekuńczy dach zrujnowanej stacji benzynowej.
Konstrukcja rozpięta nad dystrybutorami mieści z łatwością komplet terenówek.
Zamykający karawanę transporter wykręca tępy pysk w stronę podjazdu i
nieruchomieje omiatając lufą działka podejście od strony lasu. Grupa zwiadowcza
wysypuje się z pojazdów, z bronią przy ramieniu zmierzając szybkim krokiem do
na wpół spalonego budynku zajazdu. Moi towarzysze niedoli gramolą się powoli na
nogi i wśród przekleństw i narzekań zeskakują z paki pickupa na względne suchą
kostkę placu pod zadaszeniem. Obok nas parkują oba quady. Konstancja z gracją
zeskakuje na ziemię i nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem odchodzi w
kierunku reszty samochodów. Nie jest mi z tego powodu szczególnie przykro
ponieważ, patrząc z tej perspektywy, jej przemoczone do cna spodnie układają
się na szczupłej sylwetce w sposób bardzo, ale to bardzo interesujący.
Niestety, tę chwilę kontemplacji rozświetlającą mi nieco ten ponury poranek
przerywa Grab, bezceremonialnym szturchnięciem w żebra.
– Co ?
Dopiro ci nożem po mordzie przejechała, a ty już mosz ochotę na sprawy
moczowo-rozrywkowe , he he he ?
Jego śmiech
wywołuje od razu falę szczerej radości wśród pasażerów, którzy chwilę temu
rzucali się sobie do gardeł.
– Co ty,
jakiś sado-manson jesteś?
Wbrew moim
nadziejom, Kostucha nie była na tyle daleko, aby nie usłyszeć tej dyskretnej
aluzji. Dziewczyna odwraca się przez ramię i spoglądając na nas prycha z
pogardą nawet nie zwalniając kroku. Z uśmiechem satysfakcji zauważam jednak, że
poprawia opadające nieco spodnie i dopiero po chwili sprawdza, czy aby na pewno
dalej na nią patrzę. Dla zachowania pozorów i w imię ogólnie przyjętej
przyzwoitości postanawiam uciąć jednak dalsze komentarze mojego wodnego komanda
zmieniając temat:
– Co to za pistolet
maszynowy ma Konstancja?
Zdążyłem się
zorientować, że broń palna jest dla Ołowianych niemalże przedmiotem kultu.
– Nigdy nie widziałem takiego dziwadła.
– Łoo panie.
– Z wyjaśnieniami spieszy od razu jegomość, który dołączył do nas na tyłach
paki pickupa, przez resztę zwany Śpiewakiem. – Ze dwa lata po Zarazie my się
dorwali do centralnego magazynu skonfiskowanej broni, co to był na Lotnisku
urządzony.
Podekscytowany
kiwa głową akcentując powagę faktu i podejmuje dalej wątek.
– Tam to
bitwa była! Kupa ludzi się postrzelała, bo wojskowi, co tam siedzieli nie
chcieli nic oddać.
- Chamy
jedne! – wtrąca się Ryba – Jakby nas nie zajeżdżali na szaber to by se do tej
pory spokojnie siedzieli. – Gestykuluje
z wściekłością wyciągniętym palcem. – Ale nie! Im się widziało, że my dalej jak
te barany mamy być posłuszni i co tylko se jaśnie państwo władza umyślą to my
mamy dać!
- Bo to
ludzie przez te, no te wszystkie zakazy takie ogłupione wtedy byli – Grab
dołącza do dyskusji, która teraz nieśpiesznie dryfuje w kierunku politycznym. –
Bo tak jak wprowadzili jeden przepis co by tak i tak robić, to wszyscy tak
robili, bo stan wyjątkowy, bo to, bo tamto. A później to tu chodzić nie możno, w
doma siedzieć. Broń kazali zdawać, samochody to ludzie oddawali. A na koniec,
jakby wprowadzili przepis, że kożdy mo milicjanta na ulicy w dupę pocałować to by se i takich znaleźli co by
całowali!
- Bo to
panie, propaganda taka była.
Nie wiedzieć
czemu Śpiewak mruga przy tym do mnie porozumiewawczo.
– No
rozumisz, nie? Tak ci mówili, żeby masy kontrolować. A jak masy, rozumisz do
piachu poszły za ich przewodem to, co my mieli bynajmniej robić? Dalej się słuchać?
W złości wyrzuca
na boki ramiona.
– Eh ty to
młodyś! – Ryba klepie mnie kordialnie w ramię – Ale ja to młodszy chyba byłem,
jak my to Lotnisko zdobywali. Z tym tu – pokazuje na Graba – to my łebki
jeszcze byli jak się cały całe miasteczko na wojskowych ruszyło. Mówię ci
młody: babcie, dziadki i małe dziecka tylko w domach pozostawali, a kto mógł to brał w łapę co się dało i
leciał się upomnieć o swoje…
– Mało kto
miał wtedy broń. – Śpiewak wchodzi mu w słowo. – Ino trzech strażników, co ich
ze więzienia nie zewakuowali to dało parę strzelb i pistoletów. Co kto miał w
okolicy, rozumisz myśliwskiego, albo co jeszcze za Niemca pochowane to
przyniósł i my poooszli.
Robi
zamaszysty ruch, o mało nie trafiając Graba prosto w wysokie czoło.
– Ale
wojskowe się szybko zwiedziali, że na nich idziemy. – Ryba zagryza wargi,
kiwając głową. – Przygotowali się…
– Ojciec Tarana i Konstancji na pierwszym
samochodzie jechoł. – Grab zniża głos i kiwa głową w kierunku, w którym odeszła
dziewczyna. – Tamci przed bramą czekali. I tak ich bez żodnego ostrzeżenia…
– Jak
pizgneli, rozumisz z granatnika – Śpiewak aż wytrzeszcza oczy, piszcząc w
teatralnym szepcie – to nie był co zbirać. Nawet kosteczki my nie znaleźli, tak
się na popiół spaliło.
– Porządny
chłop z niego był, a i reszta co z nim wtedy jechoła to też dobre. – Grab
ciężko wzdycha. – Wojskowe liczyli, że my wtedy ogony podkulim, do dom wrócim i
jak dawni będzie, ale się przeliczyli, bo …
– Jak to auto
rozumisz, tak ten, – Śpiewak wtrąca mu się w słowo – to w ludzi jakby pierun
strzelił. Chłopy, rozumisz to przez ogień poszli, takie rozjuszone byli!
– Tych
wojskowych, tak po prawdzie to tam może z dziesięciu zostało. – Ryba wykorzystuje
moment, w którym Śpiewak robi głęboki wdech. – Reszta poszła na Stolicę, bo tam
podobno rozkaz był. Ci co zostali to się zaczęli wielkopańsko rządzić. A to
kogoś obili, albo dziewczynę przyciśli. No jakby bata nie czuli. A że każdy przy broni, to im ludzie nic nie mogli
zrobić. Przecież oni władza, to nam słuchać. Ale, jak w zimę wtedy przyjechali,
że mamy im paliwo nasze oddać bo im się lotnicze w agregatach pokończyło, to my
powiedzieli dość!
- Bo oni
wtedy, nam naszego dyrektora rozumisz, przed samą bramą Rafinerii jak psa,
rozumisz zastrzelili.
Śpiewak aż
zaciska pięści ze złości.
– Chłop dobry był i każdego do osady przyjął,
nakarmił, ogrzał, to i siła ludu do nas naszła. Bo wiedzieli, że co jak co, ale
bynajmniej to u nas prąd przecież zawsze był i ciepło…
– Przed
zarazą, to przykoz przyszedł, żeby wszystkie zbiorniki pod som dach zatankować.
Wszystkiego to ponod trzydzieści sześć tysięcy kubików było. Do tego cztery
pełne składy nieprzerobiony ropy na frakcjonowanie i rafinacje.
– Wpierw
wojskowe to bardzo grzecznie z nami żyli. Z początku to przyjechali, spytali
czy nam czego nie trzeba, że oni mają cały czas kontakt z bazą i to teraz tylko
mamy problemy przejściowe. Że to się wszystko skończy i nas ewakuują. Potem
przestali przyjeżdżać. Żarcie się w sklepach pokończyło. Ludzie się zaczęli
organizować. Kto mógł to kury trzymał, albo się świniaki połapało i krowy. A później
wojskowe zaczęli do nas przyjeżdżać, po aprowizację, jak to oni gadali. To im dyrektor dawał, co tam mógł i dalej
dobrze z nami żyli. Problemy zaczęły się gdzieś po pierwszym roku.
– No bo to
rozumisz, jakoś na wiosnę było, rok po zarazie. Czterech wojskowych po pijaku
babę z dzieckiem autem przejechało. Rozumisz, na śmierć, na miejscu! – Śpiewak
aż klaszcze pięścią w otwartą dłoń. – Po chodniku szła i jak ją pizgneli to w
powietrze wyleciała i dzieciak z nią. A ci nic. Zatrzymali się, pośmiali i pojechali.
– Ludzie
wtedy zaczęli się burzyć i dyrektor pojechoł na Lotnisko, do dowódcy się za
nimi upomnieć. Jak wrócił, to się w gabinecie zamknął, z nikim nie gadoł tylko
wódkę kazał se dać i tak do wieczora siedzioł.
– Jak
wyszedł wieczorem, rozumisz, to się mu jeszcze ręce o tak telelpały, tak go te
wojskowe wkurzyli. – Śpiewak niecierpliwie odsuwa łokciem kolegę. – I nam
powiedział, że sprawiedliwości nie będzie, z powodu niewykrycia sprawców.
– My mu na
to, że przecież to w biały dzień było i my mu powiemy którzy to, a on mówi,
żeby cicho siedzieć bo jak nie to się na jednej babie nie skończy. Rok późni
już nie żył. Dla zabawy go zastrzelili. Przed samą bramą. Wtedy się zaczęło.
– No dobra, ale
mnie o ten peem chodziło. – Próbuję skrócić trochę wykład o historii nowożytnej.
Ryba macha
niecierpliwie ręką.
– No, czekaj
młody! Już to będzie. Jak my na to Lotnisko szturmem poszli, to wojaki zaczęli
od razu do hotelu spieprzać. Tam nas ze dwie setki było, a może lepiej, a ich
ledwie dziesięciu zostało. Nasi jak ich na widłach, siekierach i kosach roznieśli
to nie było co zbierać. Każdy miał przy sobie automat, ale jak my wszyscy
wpadli autobusami, autami i co kto miał, to nawet przeładować nie zdążyli. Ani
my się obejrzeli, a tu było po wszystkim. Nawet jeden się nie ostał.
– Eh, co my
wtedy poużywali. – Grab aż się uśmiecha do wspomnień. – Tam na djuty fri
wszystko było; łiski, nie-łiski, dżiny, koniaki, rumaki, co byś ty nie chciał!
Ryba klepie
przyjaciela po ramieniu.
– No co my
wtedy popili, z dziewuchami potaniali. He, he, ile się dziecisków potem
porodziło z tego świętowania.
- No, ja to
rozumisz, teraz na żadne dziecko w mieście ręki nie podniosę! – Śpiewak robi
efektowaną pauzę – Bo nie wiem, czy nie moje!
Cała trójka
wybucha radosnym rechotem, by po chwili zamilknąć jak na komendę.
– A potem my
ślubowali. – Ryba zaczyna poważnym głosem. – Że już nigdy przed nikim nie
będziemy klękać. Że nas nikt nigdy już butem do ziemi nie przyciśnie!
– Broń my
rozumisz, w jednostce znaleźli. W kontenery popakowana, razem z nabojami. Tam
wszystko było. Z całego województwa to pokonfiskowali. Dwie armie byś, rozumisz
na trzecio wojnę uzbroił.
– Wszystko
my do Rafinerii przewieźli i tam trzymamy. Od tamtej pory nikt się o nas głupio
nie pyta.
Deszcze przestaje padać po godzinie.
Ubrania, jako tako przeschnięte nad ogniskami, oddają jeszcze chłodem, gdy
kolumna rozwija na Ekspresowce prędkość przelotową. Jirzi, napojony przez Rybę
własnoręcznie upędzonym rozweselaczem, odzyskuje trochę kolorów. Dalej się nie
odzywa, ale już przynajmniej patrzy rozumnie i nawet się uśmiechnie pod nosem,
gdy rozmowa schodzi na tematy ogólno-towarzyskie. Ryba, Grab i Śpiewak również
pokrzepieni dla zdrowotności, umilają nam podróż całymi garściami cokolwiek
chaotycznych, ale całkiem ciekawych opowieści. Nawet początkowo wrażo
nastawiona grupa-nadal-trzymająca-suche-miejsca za kabiną, włącza się co jakiś
czas do rozmowy, podsuwając i prostując posplatane wątki. Przysadzista,
ostrzyżona na krótko kobieta, z policzkami i czołem pokrytymi wzorzystymi
tatuażami, zwana przez towarzyszy Mała Gocha, co i rusz podsuwa się coraz
bliżej naszego Czecha, niby to chcąc mu wyjaśnić zawiłości polskiej mowy. Widząc
przerażenie w oczach biedaka, dla odwrócenia jej uwagi pytam wprost, dlaczego w
ogóle wyjechali z Ołowianego Miasta.
– No tośmy
się za naszymi gołąbeczkami puścili. – Mała Gocha pokazuje kciukiem na jadącą w
środku kolumny Konstancję. – Magnes se umyślił, że jak uszy Zatwierdzonych
Taranowi przyniesie, to się mu pośwagrować zgodzi.
– O co
chodzi z tymi uszami?
Moja
rozbrajająca szczerość wywołuje u wszystkich obecnych nagłą salwę śmiechu.
Nawet Holeczek rozciąga gębę w bladym grymasie, chociaż chyba nie wie więcej
ode mnie.
– No, bo
rozumisz – Pierwszy jak zwykle z wyjaśnieniem spieszy Śpiewak – na początku to
my chcieli im jaja użynać…
– …ale my
znaliźć nie mogli! – ryczy ubawiony Grab zanosząc się gardłowym rechotem.
– Taki u nas
kochanieńku, zwyczaj – Mała Gocha odrywa się od termosu podanego przez Rybę i
na wdechu kontynuuje dalej – że jak
chcesz do drużyny, to musisz udowodnić, że na ołów, …. uch, ale mnie posiepało,
hep! … że na ołów zasługujesz. – Podaje
termos dalej i z basowym pogłosem wypuszcza nagromadzone w brzuchu gazy.
– Jak kto
młody, rozumisz – muzykalną pauzę wykorzystuje niezawodny Śpiewak – to się na
drewnie ćwiczy. Tak jak, rozumisz Taran siostrzyczce kazał się z tobą na kije obijać.
Pokazać jej chciał, że ona jeszcze nie wojowniczka tylko smarkata, co nawet żelazem
nie powinna wojować.
– Jak uszy
wroga przyniesiesz, to znaczy żeś wart. – Ryba odbiera od Gochy termos i wciska
mi mimo protestu prosto w rękę. – A nasz Magesik, to sobie umyślał, że jak do
tego te uszy w wojskowym hełmie przyniesie, to się Taran zgodzi mu Kostusię
wyswatać.
– Za to, że
te quady zabroli – Grab podnosi palec oskarżycielskim gestem – i paliwo bez
pytania zmarnowoli, to im się dwadzieścia pińć na goło rzyć należy, a nie do
drużyny… – Wojownik milknie nagle, gdy dochodzi do niego, że co najmniej połowa
tego planu jest już niewykonalna. Pozostali, również wzdychają ciężko lub kręcą
głowami w zamyśleniu, a mnie przychodzi do głowy chyba najgłupsza rzecz pod
słońcem :
- Za
Magnesa! – mówię podnosząc termos z gorzałą do toastu i wypijam solidny łyk.
Mała Gocha
łapie mnie za ramię, uściskiem paluszków delikatnych jak imadło i zagląda
prosto w oczy. Chwilę świdruje spojrzeniem, a potem odbiera termos i sama
spełnia toast, sapiąc przy tym:
- Za
Magnesa, kochanieńki, za Magnesa…
Do Królewskiego Miasta wjeżdżamy od
północy. Ciepłe słońce stoi już wysoko na niebie, gdy gęste do tej pory,
przydrożne drzewa najpierw rzedną, potem nikną prawie całkiem, by wreszcie dać
za wygraną i ustąpić betonowi chodników i budynków. Dwupoziomowe rondo zawaloną
estakadą wiaduktu zmusza nas do zjechania z szerokiej dwupasmówki na boczne,
osiedlowe dróżki. Po chwili jednak wyjeżdżamy znowu na wylotówkę prowadzącą nas
teraz prosto na zachód. Po lewej stronie pojawiają się wraki dwóch samolotów,
rozbitych o nasyp zjazdu na Autostradę. Gdybyśmy teraz odbili na lewo, to za
godzinę, góra dwie, byłbym w Domu. Opuszczam głowę, nie mogąc powstrzymać
ciężkiego westchnienia. Nie wolno się teraz rozklejać. Trzeba się skupić i
myśleć jak z tego całego bigosu powyciągać wszystkich za uszy. Gdy podnoszę
głowę, jesteśmy już na podjeździe do dawnego punktu poboru opłat. Wyciągam
szyję i mrużę lekko oczy łzawiące od pędu powietrza. W oddali, majaczy mi kilka sylwetek
motocyklistów stojących w poprzek drogi. Adrenalina od razu uderza mi w żyły,
gdy rozpoznaje naszych starych znajomych ze Szpitala. Gwałtownie wyszarpuję nóż
i spinam się przygotowując do walki. Moi towarzysze obrzucają mnie zdziwionymi
spojrzeniami. Siedzący najbliżej Ryba łapie mnie delikatnie za łokieć
uzbrojonej ręki pytając:
– Coś się
tak chłopcze, zerwał? – spogląda w tym samym kierunku co ja – Bułki się boisz?
Oni ci nic nie zrobią.
– Mieliśmy z
nimi do czynienia – nie spuszczam wzroku ze zbliżających gwałtownie sylwetek –
Oni pracują dla Gabora. Dowódcy pociągu z Twierdzy.
Wśród moich
towarzyszy znowu wywołuje to falę wesołości.
– Jaruś? –
wzdycha Grab. – Łon to dla kożdego pracuje. Byleby mu wachy naloć i co jeszcze
to wypicia postowić.
– Użyli na
nas gazu, gdy zatrzymaliśmy się po pomoc w Szpitalu na wschodniej stronie
Miasta, a później wywlekli moich ludzi pod lufy Zielonych.
– No to,
takie to podobne do niego. – Ryba kręci głową z dezaprobatą. – Jaruś Bułka jest
od nas. Znaczy się urodził się u nas, a po Zarazie to mu się trochę od nas
odwinęło.
– Łon to był
taki motocrossowiec – Grab wchodzi mu w słowo. – My wszyscy we czterech do
jedny szkoły chodzili. – pokazuje na Rybę i Śpiewaka – I Jaruś był taka lokalno
gwiazda.
– Kiedyś,
rozumisz zdobył tytuł piątego wicemiszcza w jakiśchtam zawodach, co te je w
internecie transmitowali. – Śpiewak jak zwykle wbija się klinem w klin.
– Taaaki
ważny chodził – Ryba rozkłada ręce jak pingwin płetwy. – Na swoim kanale
pokazywał, jak się kukurydzę w polu rozjeżdża i po łąkach kółka kręci, dopóki
mu kmiecie wpierdolu nie spuścili i motoru nie połamali.
– Łoj co się
on po tym nie napłakoł – Grab załamuje teatralnie ręce. – Że on taki niezrozumiały,
że go społeczeństwo na margines wypchnęło, że jak tak możno…
– No to se
wtedy te cało Mitomanie Gang Bang emsi założył.
Mała Gocha
spogląda z rozbawieniem na stojących przy maszynach motocyklistów. Konwój
akurat zwalnia, żeby wpasować się pomiędzy wąsko ustawione betonowe bariery.
Buława i dwóch najbliższych jeźdźców podnoszą ręce w geście pozdrowienia, ale
jakoś nie widzę odzewu ze strony Ołowianych. Nawet jego dawni koledzy ze szkoły
tylko uśmiechają się z pogardą.
– Bo widzisz
Jaruś, to taki jakby dla nas daleki krewny. – Ryba ostentacyjnie odwraca się do
mijanych motocyklistów plecami. – Na weselach byłeś kiedy, młody?
– No na
jedno zdążyłem. Rodzicie mnie zabrali jak byłem mały, ale niewiele pamiętam.
– E, no to
takie to najlepsze. Jak się późni z kamerowania musiałeś dowiadywać co żeś po
pijoku nawywijał! – Grab tłucze mnie z otwartej łapy prosto w plecy. Aż mi się
oranżadą z tego wesela odbiło.
– No i na
takich weselach – podejmuje przerwany wątek Ryba – zawsze się do człowieka
dopatoczy jakaś mękoła. Kuzyn ciotki twojej prababci, co żeś jej na oczy nigdy
nie widział, ale ten ci będzie na „brat cioteczny” słodził toż to jak w rodzinie
przecież! I zawsze będzie miał do ciebie
biznes, żebyś broń boże piniędzy nie pożyczał, ale może co załatwił, co
przywiózł, gdzieś jego zawiózł. Niby nic takiego, ale jak raz się zgodzisz to
już później będziesz miał z nim dary losu do usranyj śmierci. Z każdą pierdołą
będzie do ciebie latał i jeszcze mękolił, jak to jemu ciężko, jaki on
nieszczęśliwy i uciemiężony.
– No to taki
właśnie dla nos jest Jaruś. – Grab pokazuje kciukiem bariery niknące w dali. –
Do roboty to łon był lewy. Co się nie dotknął to spierdolił. Co w łapy złapał
to zgubił, skrzywił albo zachachmęcił. Wszystko, co mu w głowie było to motorki
i dziewuchy.
– Bo jego to
rozumisz, laski lubiły, bo wtedy to jeszcze przystojny nawet był… - Śpiewak nie
daje rady skończyć wątku, bo w słowo wchodzi mu Mała Gocha:
– E tam,
przystojny. Dziewczyny to przy nim ubaw miały, bo ten to na zawołanie beknął,
pierdnął, fujarę pokazał, ot taki typowy bawidamek!
– W każdym
razie! – Ryba na powrót zabiera glos. – Nasz Jaruś się do Milspeca jak pijawka
doczepił. Mirek ma swój warsztat i wszystko potrafił w nim zrobić. Taki
prawdziwy spec jest. A Bułka do niego, żeby mu ramo pospawał, bo się gdzieś po
pijoku z laską wywrócili, a to żeby mu nowy motor, co gdzieś po chałupach
znalazł, pomóc odpalić. I ten Mirek bidny mu pomagał. No raz, drugi, trzeci, ale ileż można? W końcu się
wpienił i wypierdolił Bułkę razem z koleżkami z warsztatu, bo tylko siedzą,
piją, gadają i w robocie przeszkadzają!
– Ile się
znowu napłakoł! – Grab wznosi oczy do nieba. – Że go Mirek oszukoł, że się
umowiali, że on mu narzędzia naznosił i …
– W każdym
razie! – Ryba akcentuje dobitniej niż poprzednio patrząc wymownie na Graba. –
Nowy Prezes, co po Dyrektorze nastał, powiedział Bułce, że albo się bierze za
robotę, albo dupę w troki i wypad! Od tego czasu mamy z nim względnie spokój.
Poszedł na Królewskie i tam lata po obwodnicy i Autostradzie żyjąc z tego co mu
w łapy wpadnie. Zwykle go nie widzimy, tyle co w tę zimę się bliżej nas
rozłożył, bo mówił, że ich Zatwierdzeni przyciśli i muszą się przegrupować,
żeby Królewskie odbić. Tak się przegrupowali przez zimę, pojedli, popili i jak
śniegi puściły to pojechali z powrotem. Dzisiaj go pierwszy raz od tego czasu
widzę.
– Przez
niego połowa mojego oddziału poszła w niewolę u Zielonych – nie mogę oderwać
wzroku od znikających za wzniesieniem sylwetek motocyklistów – Banda pajaców!
Mało brakowało, żeby nam dzieciaki chlorem wytruli! Bułka i ten drugi czubek,
Czapliński.
- O, to i
doktorka miałeś okazję poznać. A w doktora to się można by troszkę pobawić. –
Mała Gocha zbliża się z rozmaślonym wzrokiem do Holeczkowego oblicza i uśmiecha
szeroko. Cała scena, w stopklatce mojego umysłu, przypomina kadr z jednego takiego filmu o kosmicznym
potworze. Tyle, że tam to krótko ostrzyżona kobieta odwracała z przerażeniem
głowę od zbliżającej się do niej bestii. Wyraz twarzy Jirziego jest dokładnie
taki sam, gdy próbuje się coraz mocniej wcisnąć w burtę wozu. Muszę przyznać,
że tamten stwór w filmie chyba jednak trochę mniej się ślinił niż Mała Gocha po
paru głębszych.
Na szczęście, zanim doszło do
konsumpcji mojego towarzysza, konwój odbija w prawo w zjazd z Autostrady, by po
przeskoczeniu przez wiadukt rozpięty nad wielotorową linią kolejową, skręcić
tym razem w lewo w kierunku głównej bramy do Ołowianego Miasta. W
przeciwieństwie do Twierdzy nie ma tu wysokich murów, ani betonowych wież. Brama
również jest bardzo umowna – ot posterunek ze szlabanem i kilkoma betonowymi
bloczkami. Za to już z daleka w oczy rzucają się posterunki rozlokowane na
estakadach rurociągów, dachach budynków i wysokich silosach zbiorników. Nad
wschodnią częścią Miasta góruje wysoki, biało czerwony komin. Na jego szczycie,
płonie niewielki pomarańczowy płomień, odcinający się ostro na tle szarych
chmur. Moi towarzysze wyraźnie się rozluźniają, dokładnie tak, jak każdy
powracający do domu z długiej podróży. Gocha traci chwilowo zainteresowanie
Czechem i wraz z innymi pasażerami zaczyna przerzucać bagaże przygotowując się
do wysiadania. Kolumna wjeżdża między dawne budynki produkcyjne Rafinerii
zamienione w osiedle mieszkaniowe. O ile Twierdza wydawała mi się tętniącym
życiem miastem, to Ołowiane jest prawdziwym megapolis. W zasięgu wzroku mam co
najmniej setkę ludzi. Przechadzają się między budynkami, handlują na
straganach, kłócą się, całują, jedzą, bawią dzieci i rozmawiają. To naprawdę
jest miasto. Takie, jak zapamiętałem
sprzed Zarazy. Główna ulica otoczona domami, sklepikami, barami i kramami.
Zaparkowane przy chodnikach pojazdy. Śmiech i gwar. I tylko ludzie wyglądają inaczej. Blizny, tatuaże, wyraziste
fryzury, wszechobecna broń i wojskowe ciuchy. To, co w wyglądzie oddziału
wcześniej wydawało mi się dziwne i groteskowe, tutaj najzwyczajniej w świecie wtapia się w tło i wpisuje w koloryt
miejsca. Zwykły mieszkaniec Ołowianego Miasta, niezależnie od wieku i płci po
prostu wygląda jak skrzyżowanie wikinga z komandosem. Nawet dzieciaki dumnie paradują
po ulicy z KBKSami.
Konwój zatrzymuje się przed dawną
siedzibą zakładowej straży pożarnej. Piętrowy, szary budynek szczerzy się of
frontu szeregiem ośmiu dużych bram garażowych, które właśnie uchylają się po
kolei, wpuszczając pojazdy do środka. Rozglądam się ciekawie po wnętrzu garażu
przerobionym na siedzibę oddziału szturmowego, podczas gdy moi towarzysze biorą
się nieśpiesznie za rozpakowywanie naszego pojazdu. Zanim udaje mi się wreszcie
zeskoczyć na betonową posadzkę do pickupa podchodzi ten sam wartownik, z którym
miałem przyjemność rozmawiać z rana. Głęboko osadzone oczy świdrują mnie z gęby
porośniętej gęstą, taktyczną brodą, a dłonie niby niedbale spoczywają na kolbie
krótkiego automatu zwieszonego na klacie lufą w dół.
- Taran
wzywa – wyrzuca z siebie krótkie szczeknięcie, a ja wiem, że lepiej nie wdawać
się z nim w dyskusje.
Oglądam się
tylko na Jirziego, który patrzy na mnie z przerażeniem w oczach. Mimowolnie
uśmiecham się pod nosem, gdy Mała Gocha otacza go muskularnym, wytatułowanym
ramieniem.
– Idź, idź
kochanieńki – macha do mnie uspokajająco drugą ręką – ja się tu już nim
zaopiekuję!
– Jirzi,
dasz se radę? – pytam, zaciskając zęby, żeby nie parsknąć śmiechem.
– Obiecuję, że się pobawię, ale nie urwę. –
Gocha odpowiada za Czecha, a mnie nie pozostaje nic innego jak uwierzyć jej na
słowo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz