piątek, 1 stycznia 2021

1‰ , tom I Twierdza rozdział 19 Ołów

 

    W drogę ruszyliśmy dwa kwadranse później. Ołowiani Ludzie zwinęli obóz z podziwu godną sprawnością. Wszystko działo się równolegle, prostopadle i w tym samym czasie. Łowcy przytargali z lasu, oskórowane i wybebeszone sarny,  zrzucili je koło ogniska, po czym ruszyli do pakowania sprzętu i namiotów. Kolejnych czterech wojowników przyniosło wodę ze studni i zabrało się do przygotowania posiłku. Namioty znikały jeden po drugim, a sprzęt lądował na samochodach, powiązany w zgrabne pakunki. Podczas, gdy jedna grupa zajmowała się robotą, druga, licząca co najmniej pół tuzina, zawsze trzymała broń na podorędziu pilnując każdego podejścia do obozu. Pracowali w swobodnej gwarze rozmów i śmiechów, ale wszystko tu działo się samo. Bez żadnego nadzorcy, dowódcy, czy dyrygenta. Taran zasuwał równo ze wszystkimi, a cały oddział i każdy z osobna dokładnie wiedział co ma robić. Stałem pośród tej sprawnie działającej maszyny jak niedopasowana, zupełnie zbędna część. Nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. No, może poza kilkoma szturchnięciami żebym odsunął się z drogi, gdy przeszkadzałem w wynoszeniu sprzętu ze stodoły.

Korzystając ze swojej swobody, posadziłem wciąż związanego Holeczka pod ścianą i nie pytając nikogo o zdanie przeciąłem mu więzy. Chłopak nawet nie jęknął, ale ręce, wykręcone przez całą noc, chrupnęły głucho stawami.  Siłą zmusiłem go do wykonania kilku wymachów i rozciągnięć. Jirzi cały czas pozostawał milczący i wyłączony. Wydarzenia ostatnich kilku dni musiały nieźle mu się dać w kość. Wyrok śmierci, własna egzekucja i ucieczka ze stryczka, do tego strzelanie do niedawnych towarzyszy broni i na koniec pojmanie przez wrogów, którymi straszono go od wielu lat. Nie dziwię się, że teraz uciekł umysłem w najdalszy kącik jaźni, a całą resztę po prostu wyłączył. Wyglądał jakby wpadł w stupor. Jedzenie, które przyniósł Ryba, musiałem podać mu łyżką do ust jak małemu dziecku. Z pomocą wojownika udało mi się go wpakować na skrzynię pickupa, gdzie zwinął się od razu w kącie i przykrył głowę dziurawym kocem. Pierwsze samochody już odjeżdżały, a ja jako człowiek, co prawda wolny, ale bezbronny i bez jakiegokolwiek wyposażenia, nie miałem innego wyjścia niż wskoczyć na auto razem z moim towarzyszem. Kilka niezadowolonych mruknięć ze strony pozostałych pasażerów zostało na szczęście uspokojonych przez Rybę i Graba, którzy ku mojej uldze usadowili się zaraz obok nas.   

            Droga na odkrytej pace terenówki nie należy może do najprzyjemniejszych, ale lepiej kiepsko jechać niż dobrze iść. Zimny wiatr goni po ciemnym niebie skłębione, gęste deszczowe chmury, z których w każdej chwili może spaść ulewa. Mam cichą nadzieję, że wtedy zatrzymamy się litościwie pod jakimś dachem. Widząc jednak, jak wojownicy spoglądają w niebo i opatulają się w koce, kawałki foli i plandek przerobionych na pałatki, nie trzymam się tej nadziei kurczowo. Podciągam tylko nogi pod siebie i wciskam głowę w kołnierz polarowej bluzy kuląc się za kabiną samochodu.

            Lać zaczyna zaraz po wjeździe na Ekspresówkę. Cała kolumna wyraźnie przyspiesza. Bryzgi wody, wzbijane w powietrze przez koła, osiadają na nas mokrą rosą . Zamykający kolumnę transporter pruję wodną kurzawę jak okręt wzburzone morze. Wojownicy na pace naszego pickupa zaczynają się przepychać w kierunku względnie suchego miejsca, osłoniętego przez kabinę. Zostaję bezceremonialnie wypchnięty z mojego kąta, razem z dalej nieobecnym Holeczkiem. Miejsca oczywiście nie wystarcza dla wszystkich, więc po chwili wybucha awantura, a w powietrzu zaczynają latać przekleństwa. Zaraz dołączają do nich pięści i na pace pędzącego przez deszcz pickupa, mamy przez chwilę pokaz walki wręcz w ograniczonej przestrzeni. Po chwili, na naszej oślej ławce ląduje Ryba, Drab i jeszcze jeden jegomość, nie posiadający widocznie wystarczającej siły przebicia w tym sporze. Grupa Trzymająca Suchość obrzuca ich kilkupiętrowym, zwyczajowym zestawem epitetów, a na co Ryba odpowiada repliką złożoną z alegorii dotyczących odzwierzęcej anatomii ich matek, babć i prababć. To wywołuje spontaniczną hiperbolę dotyczącą powiązań męskiej linii genealogicznej Ryby oraz Graba z mniejszościami seksualnym, wyznaniowymi oraz gromadą ssaków naczelnych, no co ten ostatni odpowiada plastyczną onomatopeją, w sposób bardzo udany nawiązującą do zwyczajów kopulacyjnych ssaków parzystokopytnych. Zanim dysputa ma szanse na nowo przenieść się na kanwę bardziej kontaktową, samochód prowadzący konwój zjeżdża z drogi i kieruje się pod opiekuńczy dach zrujnowanej stacji benzynowej. Konstrukcja rozpięta nad dystrybutorami mieści z łatwością komplet terenówek. Zamykający karawanę transporter wykręca tępy pysk w stronę podjazdu i nieruchomieje omiatając lufą działka podejście od strony lasu. Grupa zwiadowcza wysypuje się z pojazdów, z bronią przy ramieniu zmierzając szybkim krokiem do na wpół spalonego budynku zajazdu. Moi towarzysze niedoli gramolą się powoli na nogi i wśród przekleństw i narzekań zeskakują z paki pickupa na względne suchą kostkę placu pod zadaszeniem. Obok nas parkują oba quady. Konstancja z gracją zeskakuje na ziemię i nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem odchodzi w kierunku reszty samochodów. Nie jest mi z tego powodu szczególnie przykro ponieważ, patrząc z tej perspektywy, jej przemoczone do cna spodnie układają się na szczupłej sylwetce w sposób bardzo, ale to bardzo interesujący. Niestety, tę chwilę kontemplacji rozświetlającą mi nieco ten ponury poranek przerywa Grab, bezceremonialnym szturchnięciem w żebra. 

– Co ? Dopiro ci nożem po mordzie przejechała, a ty już mosz ochotę na sprawy moczowo-rozrywkowe , he he he ?

Jego śmiech wywołuje od razu falę szczerej radości wśród pasażerów, którzy chwilę temu rzucali się sobie do gardeł.

– Co ty, jakiś sado-manson jesteś?

Wbrew moim nadziejom, Kostucha nie była na tyle daleko, aby nie usłyszeć tej dyskretnej aluzji. Dziewczyna odwraca się przez ramię i spoglądając na nas prycha z pogardą nawet nie zwalniając kroku. Z uśmiechem satysfakcji zauważam jednak, że poprawia opadające nieco spodnie i dopiero po chwili sprawdza, czy aby na pewno dalej na nią patrzę. Dla zachowania pozorów i w imię ogólnie przyjętej przyzwoitości postanawiam uciąć jednak dalsze komentarze mojego wodnego komanda zmieniając temat:

– Co to za pistolet maszynowy ma Konstancja?

Zdążyłem się zorientować, że broń palna jest dla Ołowianych niemalże przedmiotem kultu.

 – Nigdy nie widziałem takiego dziwadła.

– Łoo panie. – Z wyjaśnieniami spieszy od razu jegomość, który dołączył do nas na tyłach paki pickupa, przez resztę zwany Śpiewakiem. – Ze dwa lata po Zarazie my się dorwali do centralnego magazynu skonfiskowanej broni, co to był na Lotnisku urządzony.

Podekscytowany kiwa głową akcentując powagę faktu i podejmuje dalej wątek.

– Tam to bitwa była! Kupa ludzi się postrzelała, bo wojskowi, co tam siedzieli nie chcieli nic oddać.

- Chamy jedne! – wtrąca się Ryba – Jakby nas nie zajeżdżali na szaber to by se do tej pory spokojnie siedzieli. –  Gestykuluje z wściekłością wyciągniętym palcem. – Ale nie! Im się widziało, że my dalej jak te barany mamy być posłuszni i co tylko se jaśnie państwo władza umyślą to my mamy dać!

- Bo to ludzie przez te, no te wszystkie zakazy takie ogłupione wtedy byli – Grab dołącza do dyskusji, która teraz nieśpiesznie dryfuje w kierunku politycznym. – Bo tak jak wprowadzili jeden przepis co by tak i tak robić, to wszyscy tak robili, bo stan wyjątkowy, bo to, bo tamto. A później to tu chodzić nie możno, w doma siedzieć. Broń kazali zdawać, samochody to ludzie oddawali. A na koniec, jakby wprowadzili przepis, że kożdy mo milicjanta na ulicy w dupę  pocałować to by se i takich znaleźli co by całowali!

- Bo to panie, propaganda taka była.

Nie wiedzieć czemu Śpiewak mruga przy tym do mnie porozumiewawczo.

– No rozumisz, nie? Tak ci mówili, żeby masy kontrolować. A jak masy, rozumisz do piachu poszły za ich przewodem to, co my mieli bynajmniej robić? Dalej się słuchać?

W złości wyrzuca na boki ramiona.

– Eh ty to młodyś! – Ryba klepie mnie kordialnie w ramię – Ale ja to młodszy chyba byłem, jak my to Lotnisko zdobywali. Z tym tu – pokazuje na Graba – to my łebki jeszcze byli jak się cały całe miasteczko na wojskowych ruszyło. Mówię ci młody: babcie, dziadki i małe dziecka tylko w domach pozostawali,  a kto mógł to brał w łapę co się dało i leciał się upomnieć o swoje…

– Mało kto miał wtedy broń. – Śpiewak wchodzi mu w słowo. – Ino trzech strażników, co ich ze więzienia nie zewakuowali to dało parę strzelb i pistoletów. Co kto miał w okolicy, rozumisz myśliwskiego, albo co jeszcze za Niemca pochowane to przyniósł i my poooszli.

Robi zamaszysty ruch, o mało nie trafiając Graba prosto w wysokie czoło.

– Ale wojskowe się szybko zwiedziali, że na nich idziemy. – Ryba zagryza wargi, kiwając głową. – Przygotowali się…

 Ojciec Tarana i Konstancji na pierwszym samochodzie jechoł. – Grab zniża głos i kiwa głową w kierunku, w którym odeszła dziewczyna. – Tamci przed bramą czekali. I tak ich bez żodnego ostrzeżenia…

– Jak pizgneli, rozumisz z granatnika – Śpiewak aż wytrzeszcza oczy, piszcząc w teatralnym szepcie – to nie był co zbirać. Nawet kosteczki my nie znaleźli, tak się na popiół spaliło.        

– Porządny chłop z niego był, a i reszta co z nim wtedy jechoła to też dobre. – Grab ciężko wzdycha. – Wojskowe liczyli, że my wtedy ogony podkulim, do dom wrócim i jak dawni będzie, ale się przeliczyli, bo …

– Jak to auto rozumisz, tak ten, – Śpiewak wtrąca mu się w słowo – to w ludzi jakby pierun strzelił. Chłopy, rozumisz to przez ogień poszli, takie rozjuszone byli!

– Tych wojskowych, tak po prawdzie to tam może z dziesięciu zostało. – Ryba wykorzystuje moment, w którym Śpiewak robi głęboki wdech. – Reszta poszła na Stolicę, bo tam podobno rozkaz był. Ci co zostali to się zaczęli wielkopańsko rządzić. A to kogoś obili, albo dziewczynę przyciśli. No jakby bata nie czuli. A że  każdy przy broni, to im ludzie nic nie mogli zrobić. Przecież oni władza, to nam słuchać. Ale, jak w zimę wtedy przyjechali, że mamy im paliwo nasze oddać bo im się lotnicze w agregatach pokończyło, to my powiedzieli dość!

- Bo oni wtedy, nam naszego dyrektora rozumisz, przed samą bramą Rafinerii jak psa, rozumisz zastrzelili.

Śpiewak aż zaciska pięści ze złości.

 Chłop dobry był i każdego do osady przyjął, nakarmił, ogrzał, to i siła ludu do nas naszła. Bo wiedzieli, że co jak co, ale bynajmniej to u nas prąd przecież zawsze był i ciepło…

– Przed zarazą, to przykoz przyszedł, żeby wszystkie zbiorniki pod som dach zatankować. Wszystkiego to ponod trzydzieści sześć tysięcy kubików było. Do tego cztery pełne składy nieprzerobiony ropy na frakcjonowanie i rafinacje.

– Wpierw wojskowe to bardzo grzecznie z nami żyli. Z początku to przyjechali, spytali czy nam czego nie trzeba, że oni mają cały czas kontakt z bazą i to teraz tylko mamy problemy przejściowe. Że to się wszystko skończy i nas ewakuują. Potem przestali przyjeżdżać. Żarcie się w sklepach pokończyło. Ludzie się zaczęli organizować. Kto mógł to kury trzymał, albo się świniaki połapało i krowy. A później wojskowe zaczęli do nas przyjeżdżać, po aprowizację, jak to oni gadali.  To im dyrektor dawał, co tam mógł i dalej dobrze z nami żyli. Problemy zaczęły się gdzieś po pierwszym roku.

– No bo to rozumisz, jakoś na wiosnę było, rok po zarazie. Czterech wojskowych po pijaku babę z dzieckiem autem przejechało. Rozumisz, na śmierć, na miejscu! – Śpiewak aż klaszcze pięścią w otwartą dłoń. – Po chodniku szła i jak ją pizgneli to w powietrze wyleciała i dzieciak z nią. A ci nic. Zatrzymali się, pośmiali i pojechali.  

– Ludzie wtedy zaczęli się burzyć i dyrektor pojechoł na Lotnisko, do dowódcy się za nimi upomnieć. Jak wrócił, to się w gabinecie zamknął, z nikim nie gadoł tylko wódkę kazał se dać i tak do wieczora siedzioł.  

– Jak wyszedł wieczorem, rozumisz, to się mu jeszcze ręce o tak telelpały, tak go te wojskowe wkurzyli. – Śpiewak niecierpliwie odsuwa łokciem kolegę. – I nam powiedział, że sprawiedliwości nie będzie, z powodu niewykrycia sprawców.

– My mu na to, że przecież to w biały dzień było i my mu powiemy którzy to, a on mówi, żeby cicho siedzieć bo jak nie to się na jednej babie nie skończy. Rok późni już nie żył. Dla zabawy go zastrzelili. Przed samą bramą. Wtedy się zaczęło.

– No dobra, ale mnie o ten peem chodziło. – Próbuję skrócić trochę wykład o historii nowożytnej.

Ryba macha niecierpliwie ręką.

– No, czekaj młody! Już to będzie. Jak my na to Lotnisko szturmem poszli, to wojaki zaczęli od razu do hotelu spieprzać. Tam nas ze dwie setki było, a może lepiej, a ich ledwie dziesięciu zostało. Nasi jak ich na widłach, siekierach i kosach roznieśli to nie było co zbierać. Każdy miał przy sobie automat, ale jak my wszyscy wpadli autobusami, autami i co kto miał, to nawet przeładować nie zdążyli. Ani my się obejrzeli, a tu było po wszystkim. Nawet jeden się nie ostał.

– Eh, co my wtedy poużywali. – Grab aż się uśmiecha do wspomnień. – Tam na djuty fri wszystko było; łiski, nie-łiski, dżiny, koniaki, rumaki, co byś ty nie chciał!

Ryba klepie przyjaciela po ramieniu.  

– No co my wtedy popili, z dziewuchami potaniali. He, he, ile się dziecisków potem porodziło z tego świętowania.

- No, ja to rozumisz, teraz na żadne dziecko w mieście ręki nie podniosę! – Śpiewak robi efektowaną pauzę – Bo nie wiem, czy nie moje!

Cała trójka wybucha radosnym rechotem, by po chwili zamilknąć jak na komendę.

– A potem my ślubowali. – Ryba zaczyna poważnym głosem. – Że już nigdy przed nikim nie będziemy klękać. Że nas nikt nigdy już butem do ziemi nie przyciśnie!

– Broń my rozumisz, w jednostce znaleźli. W kontenery popakowana, razem z nabojami. Tam wszystko było. Z całego województwa to pokonfiskowali. Dwie armie byś, rozumisz na trzecio wojnę uzbroił.  

– Wszystko my do Rafinerii przewieźli i tam trzymamy. Od tamtej pory nikt się o nas głupio nie pyta.

            Deszcze przestaje padać po godzinie. Ubrania, jako tako przeschnięte nad ogniskami, oddają jeszcze chłodem, gdy kolumna rozwija na Ekspresowce prędkość przelotową. Jirzi, napojony przez Rybę własnoręcznie upędzonym rozweselaczem, odzyskuje trochę kolorów. Dalej się nie odzywa, ale już przynajmniej patrzy rozumnie i nawet się uśmiechnie pod nosem, gdy rozmowa schodzi na tematy ogólno-towarzyskie. Ryba, Grab i Śpiewak również pokrzepieni dla zdrowotności, umilają nam podróż całymi garściami cokolwiek chaotycznych, ale całkiem ciekawych opowieści. Nawet początkowo wrażo nastawiona grupa-nadal-trzymająca-suche-miejsca za kabiną, włącza się co jakiś czas do rozmowy, podsuwając i prostując posplatane wątki. Przysadzista, ostrzyżona na krótko kobieta, z policzkami i czołem pokrytymi wzorzystymi tatuażami, zwana przez towarzyszy Mała Gocha, co i rusz podsuwa się coraz bliżej naszego Czecha, niby to chcąc mu wyjaśnić zawiłości polskiej mowy. Widząc przerażenie w oczach biedaka, dla odwrócenia jej uwagi pytam wprost, dlaczego w ogóle wyjechali z Ołowianego Miasta.

– No tośmy się za naszymi gołąbeczkami puścili. – Mała Gocha pokazuje kciukiem na jadącą w środku kolumny Konstancję. – Magnes se umyślił, że jak uszy Zatwierdzonych Taranowi przyniesie, to się mu pośwagrować zgodzi.

– O co chodzi z tymi uszami?

Moja rozbrajająca szczerość wywołuje u wszystkich obecnych nagłą salwę śmiechu. Nawet Holeczek rozciąga gębę w bladym grymasie, chociaż chyba nie wie więcej ode mnie.

– No, bo rozumisz – Pierwszy jak zwykle z wyjaśnieniem spieszy Śpiewak – na początku to my chcieli im jaja użynać…

– …ale my znaliźć nie mogli! – ryczy ubawiony Grab zanosząc się gardłowym rechotem.

– Taki u nas kochanieńku, zwyczaj – Mała Gocha odrywa się od termosu podanego przez Rybę i na wdechu kontynuuje dalej –  że jak chcesz do drużyny, to musisz udowodnić, że na ołów, …. uch, ale mnie posiepało, hep! … że na ołów zasługujesz.  – Podaje termos dalej i z basowym pogłosem wypuszcza nagromadzone w brzuchu gazy.

– Jak kto młody, rozumisz – muzykalną pauzę wykorzystuje niezawodny Śpiewak – to się na drewnie ćwiczy. Tak jak, rozumisz Taran siostrzyczce kazał się z tobą na kije obijać. Pokazać jej chciał, że ona jeszcze nie wojowniczka tylko smarkata, co nawet żelazem nie powinna wojować.

– Jak uszy wroga przyniesiesz, to znaczy żeś wart. – Ryba odbiera od Gochy termos i wciska mi mimo protestu prosto w rękę. – A nasz Magesik, to sobie umyślał, że jak do tego te uszy w wojskowym hełmie przyniesie, to się Taran zgodzi mu Kostusię wyswatać.

– Za to, że te quady zabroli – Grab podnosi palec oskarżycielskim gestem – i paliwo bez pytania zmarnowoli, to im się dwadzieścia pińć na goło rzyć należy, a nie do drużyny… – Wojownik milknie nagle, gdy dochodzi do niego, że co najmniej połowa tego planu jest już niewykonalna. Pozostali, również wzdychają ciężko lub kręcą głowami w zamyśleniu, a mnie przychodzi do głowy chyba najgłupsza rzecz pod słońcem :

- Za Magnesa! – mówię podnosząc termos z gorzałą do toastu i wypijam solidny łyk.

Mała Gocha łapie mnie za ramię, uściskiem paluszków delikatnych jak imadło i zagląda prosto w oczy. Chwilę świdruje spojrzeniem, a potem odbiera termos i sama spełnia toast, sapiąc przy tym:

- Za Magnesa, kochanieńki, za Magnesa…                  

            Do Królewskiego Miasta wjeżdżamy od północy. Ciepłe słońce stoi już wysoko na niebie, gdy gęste do tej pory, przydrożne drzewa najpierw rzedną, potem nikną prawie całkiem, by wreszcie dać za wygraną i ustąpić betonowi chodników i budynków. Dwupoziomowe rondo zawaloną estakadą wiaduktu zmusza nas do zjechania z szerokiej dwupasmówki na boczne, osiedlowe dróżki. Po chwili jednak wyjeżdżamy znowu na wylotówkę prowadzącą nas teraz prosto na zachód. Po lewej stronie pojawiają się wraki dwóch samolotów, rozbitych o nasyp zjazdu na Autostradę. Gdybyśmy teraz odbili na lewo, to za godzinę, góra dwie, byłbym w Domu. Opuszczam głowę, nie mogąc powstrzymać ciężkiego westchnienia. Nie wolno się teraz rozklejać. Trzeba się skupić i myśleć jak z tego całego bigosu powyciągać wszystkich za uszy. Gdy podnoszę głowę, jesteśmy już na podjeździe do dawnego punktu poboru opłat. Wyciągam szyję i mrużę lekko oczy łzawiące od pędu powietrza.  W oddali, majaczy mi kilka sylwetek motocyklistów stojących w poprzek drogi. Adrenalina od razu uderza mi w żyły, gdy rozpoznaje naszych starych znajomych ze Szpitala. Gwałtownie wyszarpuję nóż i spinam się przygotowując do walki. Moi towarzysze obrzucają mnie zdziwionymi spojrzeniami. Siedzący najbliżej Ryba łapie mnie delikatnie za łokieć uzbrojonej ręki pytając:   

– Coś się tak chłopcze, zerwał? – spogląda w tym samym kierunku co ja – Bułki się boisz? Oni ci nic nie zrobią.

– Mieliśmy z nimi do czynienia – nie spuszczam wzroku ze zbliżających gwałtownie sylwetek – Oni pracują dla Gabora. Dowódcy pociągu z Twierdzy. 

Wśród moich towarzyszy znowu wywołuje to falę wesołości.

– Jaruś? – wzdycha Grab. – Łon to dla kożdego pracuje. Byleby mu wachy naloć i co jeszcze to wypicia postowić.

– Użyli na nas gazu, gdy zatrzymaliśmy się po pomoc w Szpitalu na wschodniej stronie Miasta, a później wywlekli moich ludzi pod lufy Zielonych.

– No to, takie to podobne do niego. – Ryba kręci głową z dezaprobatą. – Jaruś Bułka jest od nas. Znaczy się urodził się u nas, a po Zarazie to mu się trochę od nas odwinęło.

– Łon to był taki motocrossowiec – Grab wchodzi mu w słowo. – My wszyscy we czterech do jedny szkoły chodzili. – pokazuje na Rybę i Śpiewaka – I Jaruś był taka lokalno gwiazda.

– Kiedyś, rozumisz zdobył tytuł piątego wicemiszcza w jakiśchtam zawodach, co te je w internecie transmitowali. – Śpiewak jak zwykle wbija się klinem w klin.

– Taaaki ważny chodził – Ryba rozkłada ręce jak pingwin płetwy. – Na swoim kanale pokazywał, jak się kukurydzę w polu rozjeżdża i po łąkach kółka kręci, dopóki mu kmiecie wpierdolu nie spuścili i motoru nie połamali.

– Łoj co się on po tym nie napłakoł – Grab załamuje teatralnie ręce. – Że on taki niezrozumiały, że go społeczeństwo na margines wypchnęło, że jak tak możno…

– No to se wtedy te cało Mitomanie Gang Bang emsi założył.

Mała Gocha spogląda z rozbawieniem na stojących przy maszynach motocyklistów. Konwój akurat zwalnia, żeby wpasować się pomiędzy wąsko ustawione betonowe bariery. Buława i dwóch najbliższych jeźdźców podnoszą ręce w geście pozdrowienia, ale jakoś nie widzę odzewu ze strony Ołowianych. Nawet jego dawni koledzy ze szkoły tylko uśmiechają się z pogardą.

– Bo widzisz Jaruś, to taki jakby dla nas daleki krewny. – Ryba ostentacyjnie odwraca się do mijanych motocyklistów plecami. – Na weselach byłeś kiedy, młody?

– No na jedno zdążyłem. Rodzicie mnie zabrali jak byłem mały, ale niewiele pamiętam.

– E, no to takie to najlepsze. Jak się późni z kamerowania musiałeś dowiadywać co żeś po pijoku nawywijał! – Grab tłucze mnie z otwartej łapy prosto w plecy. Aż mi się oranżadą z tego wesela odbiło.

– No i na takich weselach – podejmuje przerwany wątek Ryba – zawsze się do człowieka dopatoczy jakaś mękoła. Kuzyn ciotki twojej prababci, co żeś jej na oczy nigdy nie widział, ale ten ci będzie na „brat cioteczny” słodził toż to jak w rodzinie przecież!  I zawsze będzie miał do ciebie biznes, żebyś broń boże piniędzy nie pożyczał, ale może co załatwił, co przywiózł, gdzieś jego zawiózł. Niby nic takiego, ale jak raz się zgodzisz to już później będziesz miał z nim dary losu do usranyj śmierci. Z każdą pierdołą będzie do ciebie latał i jeszcze mękolił, jak to jemu ciężko, jaki on nieszczęśliwy i uciemiężony.

– No to taki właśnie dla nos jest Jaruś. – Grab pokazuje kciukiem bariery niknące w dali. – Do roboty to łon był lewy. Co się nie dotknął to spierdolił. Co w łapy złapał to zgubił, skrzywił albo zachachmęcił. Wszystko, co mu w głowie było to motorki i dziewuchy.

– Bo jego to rozumisz, laski lubiły, bo wtedy to jeszcze przystojny nawet był… - Śpiewak nie daje rady skończyć wątku, bo w słowo wchodzi mu Mała Gocha:

– E tam, przystojny. Dziewczyny to przy nim ubaw miały, bo ten to na zawołanie beknął, pierdnął, fujarę pokazał, ot taki typowy bawidamek!

– W każdym razie! – Ryba na powrót zabiera glos. – Nasz Jaruś się do Milspeca jak pijawka doczepił. Mirek ma swój warsztat i wszystko potrafił w nim zrobić. Taki prawdziwy spec jest. A Bułka do niego, żeby mu ramo pospawał, bo się gdzieś po pijoku z laską wywrócili, a to żeby mu nowy motor, co gdzieś po chałupach znalazł, pomóc odpalić. I ten Mirek bidny mu pomagał. No raz,  drugi, trzeci, ale ileż można? W końcu się wpienił i wypierdolił Bułkę razem z koleżkami z warsztatu, bo tylko siedzą, piją, gadają i w robocie przeszkadzają!

– Ile się znowu napłakoł! – Grab wznosi oczy do nieba. – Że go Mirek oszukoł, że się umowiali, że on mu narzędzia naznosił i …

– W każdym razie! – Ryba akcentuje dobitniej niż poprzednio patrząc wymownie na Graba. – Nowy Prezes, co po Dyrektorze nastał, powiedział Bułce, że albo się bierze za robotę, albo dupę w troki i wypad! Od tego czasu mamy z nim względnie spokój. Poszedł na Królewskie i tam lata po obwodnicy i Autostradzie żyjąc z tego co mu w łapy wpadnie. Zwykle go nie widzimy, tyle co w tę zimę się bliżej nas rozłożył, bo mówił, że ich Zatwierdzeni przyciśli i muszą się przegrupować, żeby Królewskie odbić. Tak się przegrupowali przez zimę, pojedli, popili i jak śniegi puściły to pojechali z powrotem. Dzisiaj go pierwszy raz od tego czasu widzę.

– Przez niego połowa mojego oddziału poszła w niewolę u Zielonych – nie mogę oderwać wzroku od znikających za wzniesieniem sylwetek motocyklistów – Banda pajaców! Mało brakowało, żeby nam dzieciaki chlorem wytruli! Bułka i ten drugi czubek, Czapliński.

- O, to i doktorka miałeś okazję poznać. A w doktora to się można by troszkę pobawić. – Mała Gocha zbliża się z rozmaślonym wzrokiem do Holeczkowego oblicza i uśmiecha szeroko. Cała scena, w stopklatce mojego umysłu, przypomina  kadr z jednego takiego filmu o kosmicznym potworze. Tyle, że tam to krótko ostrzyżona kobieta odwracała z przerażeniem głowę od zbliżającej się do niej bestii. Wyraz twarzy Jirziego jest dokładnie taki sam, gdy próbuje się coraz mocniej wcisnąć w burtę wozu. Muszę przyznać, że tamten stwór w filmie chyba jednak trochę mniej się ślinił niż Mała Gocha po paru głębszych.             

            Na szczęście, zanim doszło do konsumpcji mojego towarzysza, konwój odbija w prawo w zjazd z Autostrady, by po przeskoczeniu przez wiadukt rozpięty nad wielotorową linią kolejową, skręcić tym razem w lewo w kierunku głównej bramy do Ołowianego Miasta. W przeciwieństwie do Twierdzy nie ma tu wysokich murów, ani betonowych wież. Brama również jest bardzo umowna – ot posterunek ze szlabanem i kilkoma betonowymi bloczkami. Za to już z daleka w oczy rzucają się posterunki rozlokowane na estakadach rurociągów, dachach budynków i wysokich silosach zbiorników. Nad wschodnią częścią Miasta góruje wysoki, biało czerwony komin. Na jego szczycie, płonie niewielki pomarańczowy płomień, odcinający się ostro na tle szarych chmur. Moi towarzysze wyraźnie się rozluźniają, dokładnie tak, jak każdy powracający do domu z długiej podróży. Gocha traci chwilowo zainteresowanie Czechem i wraz z innymi pasażerami zaczyna przerzucać bagaże przygotowując się do wysiadania. Kolumna wjeżdża między dawne budynki produkcyjne Rafinerii zamienione w osiedle mieszkaniowe. O ile Twierdza wydawała mi się tętniącym życiem miastem, to Ołowiane jest prawdziwym megapolis. W zasięgu wzroku mam co najmniej setkę ludzi. Przechadzają się między budynkami, handlują na straganach, kłócą się, całują, jedzą, bawią dzieci i rozmawiają. To naprawdę jest  miasto. Takie, jak zapamiętałem sprzed Zarazy. Główna ulica otoczona domami, sklepikami, barami i kramami. Zaparkowane przy chodnikach pojazdy. Śmiech i gwar. I tylko ludzie  wyglądają inaczej. Blizny, tatuaże, wyraziste fryzury, wszechobecna broń i wojskowe ciuchy. To, co w wyglądzie oddziału wcześniej wydawało mi się dziwne i groteskowe, tutaj najzwyczajniej  w świecie wtapia się w tło i wpisuje w koloryt miejsca. Zwykły mieszkaniec Ołowianego Miasta, niezależnie od wieku i płci po prostu wygląda jak skrzyżowanie wikinga z komandosem. Nawet dzieciaki dumnie paradują po ulicy z KBKSami.

            Konwój zatrzymuje się przed dawną siedzibą zakładowej straży pożarnej. Piętrowy, szary budynek szczerzy się of frontu szeregiem ośmiu dużych bram garażowych, które właśnie uchylają się po kolei, wpuszczając pojazdy do środka. Rozglądam się ciekawie po wnętrzu garażu przerobionym na siedzibę oddziału szturmowego, podczas gdy moi towarzysze biorą się nieśpiesznie za rozpakowywanie naszego pojazdu. Zanim udaje mi się wreszcie zeskoczyć na betonową posadzkę do pickupa podchodzi ten sam wartownik, z którym miałem przyjemność rozmawiać z rana. Głęboko osadzone oczy świdrują mnie z gęby porośniętej gęstą, taktyczną brodą, a dłonie niby niedbale spoczywają na kolbie krótkiego automatu zwieszonego na klacie lufą w dół.

- Taran wzywa – wyrzuca z siebie krótkie szczeknięcie, a ja wiem, że lepiej nie wdawać się z nim w dyskusje.

Oglądam się tylko na Jirziego, który patrzy na mnie z przerażeniem w oczach. Mimowolnie uśmiecham się pod nosem, gdy Mała Gocha otacza go muskularnym, wytatułowanym ramieniem.

– Idź, idź kochanieńki – macha do mnie uspokajająco drugą ręką – ja się tu już nim zaopiekuję!

– Jirzi, dasz se radę? – pytam, zaciskając zęby, żeby nie parsknąć śmiechem.

 Obiecuję, że się pobawię, ale nie urwę. – Gocha odpowiada za Czecha, a mnie nie pozostaje nic innego jak uwierzyć jej na słowo.                 

                    

           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz