wtorek, 19 stycznia 2021

Ballada o prawie-snorku cz.V

 

Początek cz.V

 

Strzały umilkły po godzinie. Likwidatorzy skończyli z usuwaniem aktywów nie-do-końca ożywionych i przystąpili do upłynniania nieruchomości. Niebo ponad lasem zasnuło się, ciężkim dymem płonącego plastiku, brezentu i wszystkiego, czego ekipa sprzątająca nie była w stanie szybko wywieźć. Dent i prawie-snork większość poranka przesiedzieli w kryjówce. Żaden nie miał specjalnej ochoty na spotkanie ze smutnymi panami z dużymi karabinami. Dopiero, gdy nad lasem poniosło się echo odpalanych silników wozów pancernych zdecydowali się opuścić bezpieczną kryjówkę wraku, ukrytego w gęstwinie.

 

            Obóz wyglądał jak pobojowisko, co niespecjalnie dziwiło, biorąc pod uwagę, że przed chwilą przeorała go kompania żołnierzy z ciężkim sprzętem i miotaczami ognia. Po pawilonie naukowców prawie nie było śladu. Jedynym świadectwem jego lokalizacji, było kwadratowe klepisko ugniecione przez polimerową, szczelną podłogę. Z wojskowymi namiotami nikt się nie pieścił. Dzielni wojacy zgarnęli je ciężkim sprzętem na jedną stertę i podpalili. Góra zgliszczy tliła się jeszcze i kopciła czarnym, tłustym dymem. A obok, na mniejszej stercie…

- Spalili ciała? – Dent zatrzymał się przed stosem, zakrył usta i nos. Smrodu spalenizny prawie nie dało się wytrzymać, ale nie mógł oderwać wzroku do wątłych płomyków tańczących pomiędzy bezkształtnymi tłumokami zawiniętymi w szmaty.

- Tylko fucking więźniów – mruknął prawie-snork nie zaszczycając go nawet przelotnym spojrzeniem. – Żołnierzyki i wojskowi naukowcy poszli jako fucking „Gruz-200”. Dostaną pośmiertne medale, a rodzinki rentę. A tu się nic nie stało. – Kopnął ze złością kawałek nadpalonego drewna.

- Nie ma człowieka, nie ma problemu – mruknął pod nosem.    

- I co teraz? -  Młody odwrócił się do niego.

- Tu nie zostaniemy. Nie wiadomo kiedy przyjdzie następna fucking emisja. – Skośny pokręcił głową. – Dla mnie to bez większej różnicy, ale dla ciebie może nie być tak fucking pięknie.

- Przecież wziąłem tą całą pigułkę i … 

- I co ty dump cunt? Masz teraz abonament wykupiony? – warknął ze złością. – Nie masz! – wyrzucił z siebie i ruszył przez zgliszcza obozu.

-  Ale skąd wiesz? – zapytał młody płaczliwym głosem. Próbował podbiec kilka kroków, ale szelki plecaka spadły mu z ramion i splątały się z pasem nośnym karabinu. Podstępna plątanina prawie podcięła mu nogi. Złapał w końcu jedno i drugie w ręce i zarzuciwszy sobie na plecy rzucił się sprintem za towarzyszem. Niby-snork przystanął na skraju ścieżki. Na błotnisto-żwirowej nawierzchni wiły się ślady transporterów opancerzonych oddziału likwidacyjnego. Ciężki sprzęt wyraźnie miał problemy z poruszaniem się po rozmiękłej ziemi. To zupełnie tak samo jak Dent, który obciążony zapasami i bronią nie dał rady wyhamować na czas. Chłopak stracił równowagę, a buty rozjechały mu się na błocie. Już miał wylądować płasko na ziemi, gdy prawie-snork wyrzucił nagle rękę i złapał go za kombinezon na klacie.

- Dź-dzięki! – uśmiechnął się do niego młody. Skośny tylko skrzywił się w odpowiedzi i pociągnął chłopaka do pionu.

- Nie jesteś mutantem useless cunt – mruknął do niego niechętnie.

- No nie jestem? – zapytał chłopak podejrzliwie. – Dlaczego miałbym być?

Prawie-snork westchnął i wzniósł oczy ku niebu:

- Oi sweet Jesus, Mary and all saints. Co za dump cunt. – Zwrócił się do młodego i odpowiedział wyraźnie akcentując zgłoski:

- Nie jesteś MUTANTEM, dlatego nie przetrwasz kolejnej motherfucking EMISJI, jasne? – Popatrzył młodemu prosto w oczy szukając w nich choć odrobiny zrozumienia.

- A-a ta pigułka? – zapytał chłopak cichutko.

- No cóż – mruknął skośny i uśmiechnął się do niego blado. – Wychodzi na to, że fucking jajogłowi zrobili coś wreszcie rękami i głowami, a nie przy użyciu swych motherfucking arses. Pigułka działa i nawet nie ma skutków ubocznych w postaci mutacji. Fucking podwójny jackpot. – Klepnął chłopaka w ramię i ruszył na przełaj przez łąkę, w przeciwnym kierunku, niż prowadziły ślady.

- Ale skąd wiesz? – Młody ruszył za nim posłusznie, ale nie odpuszczał z pytaniami.

- Twoja krew. – odparł zdawkowo prawie-snork.

- Co „moja krew”? – zapytał chłopak.

- A to ty dump cunt, że nie śmierdzi mutantem. – Skośnooki przystanął na chwilę i przyjrzał się ścianie lasu, która rozciągała się przed nimi poszarpaną linią. Z tego przyglądania się widocznie niewiele wyszło, bo wtrącił zaraz, zanim jeszcze młody zdążył wyrzucić z siebie kolejne denerwujące pytanie:

- Oi laddie, jak daleko mamy do ty drzew? – Pokazał ręką przed siebie.

Chłopak przełknął to co miał już na końcu języka i zbity z tropu przez chwilę patrzył w tamtym kierunku.

- Jaaakieś sto pięćdziesiąt, może dwieście metrów, a co?

- Jaki kolor ma trawa, tam przy samym fucking brzegu polany?

- Nooo, taki trochę brunatny, może bardziej orzechowo-migdałowo, no sam nie… - przerwał bo prawie-snork wbił w niego spojrzenie ociekające czystą morderczą furią.  

- Brązowy! – zakrzyknął entuzjastycznie. – Ta trawa ma kolor brązowy! Zdecydowanie.

Skośnooki patrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym wycedził:

- No to wyobraź sobie, ty dump cunt, że ta twoja migdałowo-orzechowa trawa nie reaguje zupełnie na fucking mutanty. Mogą sobie po niej biegać tam i z powrotem i nic. – Prawie-snork zrobił tu efektowną pauzę, po czym dodał:

- A wczoraj, gdy tylko zostałeś sam to… - zrobił zachęcającą minę i spojrzał na chłopaka.

- Mało mnie nie posiekała na kawałki. – mruknął chłopak.

- Bingo motherfucker! – zakrzyknął skośnooki. – A to znaczy, że …

- Nie jestem mutantem?       

- Geniusz. Fuck me,  moterfucking geniusz – odpowiedział prawie-snork z prawie nieudawanym podziwem. – Więc jeśli nie jesteś fucking mutantem to znaczy, że następna emisja usmaży ci ten twój cuntish mózg na skwarkę, tak jak tamtym tam. – Pokazał za siebie kciukiem, po czym ruszył skosem przez polankę. Chłopak przez chwilę wahał się, zanim postąpił pierwszy krok w wysoką trawę, ale po chwili, tylko zacisnął z całej siły powieki i wyszczerzył zęby w grymasie oczekiwania na ból i niewysłowione cierpienie. Uchylił lekko jedno oko i upewnił się, że ma wszystkie członki na miejscu, a trawa nie zamieniła się w morderczą sieczkarnię, po czym pobiegł w podskokach za oddalającym się towarzyszem.   

            Do wioski dotarli około południa. Słońce nie dokuczało im się za bardzo. Gęsty las osłaniał od letniego żaru, ale ciężar plecaka i karabinu dawał się chłopakowi we znaki. Prawie-snork szedł na lekko, zrzucając dźwiganie zapasów na młodszego towarzysza. „W końcu musiał mieć swobodę ruchów, na wypadek niebezpieczeństwa”. Młody bardzo szybko sobie to wytłumaczył, jeszcze na samym początku wędrówki. Prawie-snork nie zaprzątał sobie głowy żadnymi tłumaczeniami.

            Domy wyglądały na opuszczone od niedawna. W większości okien utrzymały się szyby. Dachy, tylko gdzieniegdzie zapadły się pod ciężarem zalegających na nich gałęzi, a część podwórek zarosło perzyną i barszczem Sosnowskiego. Poza tym obejścia wyglądały jakby gospodarze mieli niedługo wrócić.

- A teraz cicho – syknął skośny przystając na skraju gęstwiny. – Ja idę do fucking wioski, a ty zostajesz tutaj ty dump cunt. Rozumiesz?

Chłopak tylko z ulgą zrzucił plecak na ziemię i przytaknął. Prawie-snork skrzywił się na dźwięk brzęczących puszek i innych metalowych przedmiotów, który poniósł się echem po lesie i zabudowaniach. Już zbierał się żeby wyrzucić z siebie zwyczajową wiązankę piętrowych epitetów, gdy zamarł i zadarł głowę nasłuchując. Chłopak zaczął mamrotać swoje zwyczajowe przeprosiny, ale skośny złapał go łapskiem za usta i pociągnął w dół.

- Ktoś jest w wiosce – wyszeptał tuż przy uchu przerażonego chłopaka.       

 

Koniec cz. V    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz