Początek cz. VII
Dent popędził sprintem w kierunku zabudowań. Wtulił głowę w ramiona, bo wydawało mu się, że kolejny wystrzał ze strzelby poniósł się echem tuż obok. „Ojapierdole” – zdążyło mu zakołatać w głowie zanim wpadł na ceglaną ścianę. Ostrożnie wyjrzał za róg. Nikt do niego nie strzelał, ale obaj bandyci co chwila dawali ognia w kierunku kurnika stojącego po prawej stronie zabudowań. Zza drewnianych drzwi wychyliła się ręka w zielonej bluzie maskującej, uzbrojona w pistolet. Jej właściciel rozpaczliwie wywalił kilka strzałów na ślepo. Kule uderzyły w dom, za którym ukrywał się chłopak. Brzęk tłuczonego szkła i wiązanka piętrowych przekleństw znaczyły, że ofiara zasadzki musiała nieco pokrzyżować plany bandziorów.
- Kirył!
Ty zlewa go bieri! – wrzasnął ochryple któryś z oprychów. W odpowiedzi
rozległy się kolejne strzały z pistoletu, zagłuszone od razu krótką serią z
automatu.
- Ja
udarił! On ranion, suka! – rozległ się po chwili triumfalny okrzyk.
Chłopak ostrożnie wyjrzał zza rogu.
Obaj bandyci szli ostrożnie przez podwórko z bronią gotową do strzału. Drzwi
kurnika, po przeciwległej stronie obejścia, wysiały w strzępach na jednym
ocalałym zawiasie. Pobieloną wapnem, ceglaną ścianę znaczyły rdzawe ślady po
kulach i grubym śrucie. Zza framugi wystawała noga w wojskowym bucie i brudnych
dżinsach. Reszta jej właściciela musiał leżeć w środku, ale z tego kąta chłopak
nie mógł jej dojrzeć. Bandyci zbliżyli się do ciała, cały czas nie spuszczając
go z muszki i ten z dubeltówką mocno kopnął nogę. W odpowiedzi dał się słyszeć
przeciągły jęk rannego. Oprych złapał go za bluzę i posadził pod ścianą. Jjego
kompan oparł automat o ścianę i wyjął wielki, paskudnie wyglądający nóż. Przystawił go do gardła rannemu i warknął
ochryple:
- Rozgawaritsa!
Gde habar ty ostawił, A?
Nieznajomy popatrzył na niego
półprzytomnie. Prawa strona mundurowej bluzy przesiąkała krwią. Zebrał się w
sobie, ciężko przełknął ślinę i szepnął coś cichutko, czego chłopak nie mógł
usłyszeć. Bandzior odjął nóż od szyi ofiary i pochylił nieco głowę, aby lepiej zrozumieć.
Ranny tylko na to czekał. Z całej siły przywalił czołem w nos oprawcy, po czym
spróbował kopnąć drugiego. Pierwszy bandzior ryknął, złapał się za zakrwawioną
twarz i zatoczył w tył. Drugi był jednak dużo szybszy. Uchyli się przed
kopniakiem, a sam wyprowadził cios kolbą w skroń. Głowa napadniętego odbiła się
do tyłu jak piłka i człowiek zjechał po ścianie w bok, na trawę. Dla chłopaka tego było już za wiele.
Wyskoczył na podwórko z karabinem przy ramieniu i lunetą celownika wpasowaną w
oczodół.
- HANDE
HOH! RUKI WIER! – zakrzyknął, co mu pierwsze przyszło na myśl. Obaj bandyci
odwrócili się zaskoczeni. Dramaturgię sceny zepsuło trochę, to że młody potknął
się o leżące w trawie grabie, ale na szczęście nie wywalił jak długi, tylko
zgubił na chwilę krok. Oprychy spojrzeli na siebie powolutku i wymienili
porozumiewawcze spojrzenia.
- Stojać
pacany! – wydarł się znowu młody. – E…
na ziemlu broń!
Dopiero teraz dotarło do niego, że
przykłada do lunety nie to oko, które powinien. Przerzucił szybko brodę na
druga stronę baki karabinu i znowu wymierzył w oprychów.
- Spokojno
malczik… - mruknął uspokajająco ten z nożem. Chłopak od razu przerzucił
lufę prosto na niego. Luneta i karabin skutecznie zasłoniły mu stojącego po
prawej bandytę ze strzelbą.
- OSTROŻNA!
– ryknął ranny.
Chłopak odruchowo przeniósł lufę z
powrotem na prawo, akurat gdy bandzior podrzucał lufę dubeltówy do ramienia.
Krótka seria z karabinu padła ułamek sekundy wcześniej niż wystrzał ze
strzelby. Odrzut kurczowo trzymanej broni wybił chłopaka z równowagi, a
dociśnięty do oka celownik z chrupnięciem uderzył o łuk brwiowy. Młody poleciał
na plecy i to uratowało mu życie. Wiązka grubego śrutu przeszyła powietrze tam,
gdzie stał jeszcze przed sekundą. Jego przeciwnik nie miał tyle szczęścia.
Pełnopłaszczowe pociski z odległości dziesięciu metrów przeszły bez problemu
przez skórzaną kurtkę, jej właściciela i zatrzymały się dopiero na grubej
warstwie cegieł kurnika. Bandzior gruchnął na plecy i już więcej się nie
poruszył. Jego kompan wrzasnął przeraźliwie i rzucił się z nożem na chłopaka.
Młody leżąc na ziemi, miał czas tylko na to by rozpaczliwie zasłonić się
karabinem. Tamten skoczył celując ostrzem w brzuch … i nagle zniknął zdmuchnięty
do tyłu, na ścianę. Skośnooki przytrzymał przez chwilę drgające w konwulsjach
ciało. Cofnął palce wbite głęboko w klatkę piersiową bandziora i pozwolił mu
upaść na klepisko podwórza.
Ranny krzyknął ostrzegawczo do
chłopaka:
- Malczik
wstawaj! – Spojrzał w przerażeniu na prawie-snorka. – Strelaj! On mutant!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz