wtorek, 19 stycznia 2021

Ballada o prawie-snorku, cz. VII

 

Początek cz. VII

Dent popędził sprintem w kierunku zabudowań. Wtulił głowę w ramiona, bo wydawało mu się, że kolejny wystrzał ze strzelby poniósł się echem tuż obok. „Ojapierdole” – zdążyło mu zakołatać w głowie zanim wpadł na ceglaną ścianę. Ostrożnie wyjrzał za róg. Nikt do niego nie strzelał, ale obaj bandyci co chwila dawali ognia w kierunku kurnika stojącego po prawej stronie zabudowań. Zza drewnianych drzwi wychyliła się ręka w zielonej bluzie maskującej, uzbrojona w pistolet. Jej właściciel rozpaczliwie wywalił kilka strzałów na ślepo. Kule uderzyły w dom, za którym ukrywał się chłopak. Brzęk tłuczonego szkła i wiązanka piętrowych przekleństw znaczyły, że ofiara zasadzki musiała nieco pokrzyżować plany bandziorów.

- Kirył! Ty zlewa go bieri! – wrzasnął ochryple któryś z oprychów. W odpowiedzi rozległy się kolejne strzały z pistoletu, zagłuszone od razu krótką serią z automatu.

- Ja udarił! On ranion, suka! – rozległ się po chwili triumfalny okrzyk. 

Chłopak ostrożnie wyjrzał zza rogu. Obaj bandyci szli ostrożnie przez podwórko z bronią gotową do strzału. Drzwi kurnika, po przeciwległej stronie obejścia, wysiały w strzępach na jednym ocalałym zawiasie. Pobieloną wapnem, ceglaną ścianę znaczyły rdzawe ślady po kulach i grubym śrucie. Zza framugi wystawała noga w wojskowym bucie i brudnych dżinsach. Reszta jej właściciela musiał leżeć w środku, ale z tego kąta chłopak nie mógł jej dojrzeć. Bandyci zbliżyli się do ciała, cały czas nie spuszczając go z muszki i ten z dubeltówką mocno kopnął nogę. W odpowiedzi dał się słyszeć przeciągły jęk rannego. Oprych złapał go za bluzę i posadził pod ścianą. Jjego kompan oparł automat o ścianę i wyjął wielki, paskudnie wyglądający nóż.  Przystawił go do gardła rannemu i warknął ochryple: 

- Rozgawaritsa! Gde habar ty ostawił, A?

Nieznajomy popatrzył na niego półprzytomnie. Prawa strona mundurowej bluzy przesiąkała krwią. Zebrał się w sobie, ciężko przełknął ślinę i szepnął coś cichutko, czego chłopak nie mógł usłyszeć. Bandzior odjął nóż od szyi ofiary i pochylił nieco głowę, aby lepiej zrozumieć. Ranny tylko na to czekał. Z całej siły przywalił czołem w nos oprawcy, po czym spróbował kopnąć drugiego. Pierwszy bandzior ryknął, złapał się za zakrwawioną twarz i zatoczył w tył. Drugi był jednak dużo szybszy. Uchyli się przed kopniakiem, a sam wyprowadził cios kolbą w skroń. Głowa napadniętego odbiła się do tyłu jak piłka i człowiek zjechał po ścianie w bok, na trawę.  Dla chłopaka tego było już za wiele. Wyskoczył na podwórko z karabinem przy ramieniu i lunetą celownika wpasowaną w oczodół.

- HANDE HOH! RUKI WIER! – zakrzyknął, co mu pierwsze przyszło na myśl. Obaj bandyci odwrócili się zaskoczeni. Dramaturgię sceny zepsuło trochę, to że młody potknął się o leżące w trawie grabie, ale na szczęście nie wywalił jak długi, tylko zgubił na chwilę krok. Oprychy spojrzeli na siebie powolutku i wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

- Stojać pacany! – wydarł się znowu młody. – E… na ziemlu broń!

Dopiero teraz dotarło do niego, że przykłada do lunety nie to oko, które powinien. Przerzucił szybko brodę na druga stronę baki karabinu i znowu wymierzył w oprychów.

- Spokojno malczik… - mruknął uspokajająco ten z nożem. Chłopak od razu przerzucił lufę prosto na niego. Luneta i karabin skutecznie zasłoniły mu stojącego po prawej bandytę ze strzelbą.

- OSTROŻNA! – ryknął ranny.

Chłopak odruchowo przeniósł lufę z powrotem na prawo, akurat gdy bandzior podrzucał lufę dubeltówy do ramienia. Krótka seria z karabinu padła ułamek sekundy wcześniej niż wystrzał ze strzelby. Odrzut kurczowo trzymanej broni wybił chłopaka z równowagi, a dociśnięty do oka celownik z chrupnięciem uderzył o łuk brwiowy. Młody poleciał na plecy i to uratowało mu życie. Wiązka grubego śrutu przeszyła powietrze tam, gdzie stał jeszcze przed sekundą. Jego przeciwnik nie miał tyle szczęścia. Pełnopłaszczowe pociski z odległości dziesięciu metrów przeszły bez problemu przez skórzaną kurtkę, jej właściciela i zatrzymały się dopiero na grubej warstwie cegieł kurnika. Bandzior gruchnął na plecy i już więcej się nie poruszył. Jego kompan wrzasnął przeraźliwie i rzucił się z nożem na chłopaka. Młody leżąc na ziemi, miał czas tylko na to by rozpaczliwie zasłonić się karabinem. Tamten skoczył celując ostrzem w brzuch … i nagle zniknął zdmuchnięty do tyłu, na ścianę. Skośnooki przytrzymał przez chwilę drgające w konwulsjach ciało. Cofnął palce wbite głęboko w klatkę piersiową bandziora i pozwolił mu upaść na klepisko podwórza.

Ranny krzyknął ostrzegawczo do chłopaka:

- Malczik wstawaj! – Spojrzał w przerażeniu na prawie-snorka. – Strelaj! On mutant!             

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz