piątek, 22 stycznia 2021

Ballada o prawie-snorku, cz. XX

 

Początek cz. XX

Wąski tunel ewakuacyjny biegł równolegle do głównej pochylni. Proste, szalowane, betonowe ściany, łukowaty sufit i nic poza tym. „Widać nie zdążyli dokończyć” – pomyślał chłopak. Jedyne co, łamało monotonię powierzchni to strzałki i namalowane od szablonu napisy odmierzające odległość od wyjścia. 500 м…400 м…300 м. Mimowolnie przyspieszyli kroku. Stara latarka wyciągała z mroku słabnącym światłem tylko dwa, trzy metry chodnika. Ale to nie było już ważne. Minęli właśnie znak 200 м. Już prawie byli na zewnątrz. Chłopak niemalże czuł jak maleje napór skał i ziemi zalegających im nad głowami. Z każdym metrem warstwa pod którą byli pogrzebani stawała się coraz cieńsza i cieńsza… 100 м… Nawet światło latarki wyciągało się coraz dalej. Teraz to było już dobre dziesięć metrów i z każdym krokiem widzieli coraz dłuższy odcinek korytarza.

„Dziwne”- pomyślał.

Na skórze poczuł mrowienie. Posklejane potem i brudem włosy zaczęły się unosić.

- Stój! – Dent złapał słaniającego się na nogach Zwierza. Wielki stalker osłabiony upływem krwi i ranami szedł jak na autopilocie.

- Coś tu jest.

Kudłacz zamrugał, jak obudzony ze snu. Popatrzył w ślad za wyciągniętym palcem chłopaka, w głąb korytarza. W oddali, poza kręgiem światła rzucanego przez latarkę, migały w ciemności fioletowe iskry elektrycznego łuku.

- Ehh cziort! – mruknął Zwierz zmęczonym głosem.

Zgarnął z posadzki kawałeczek ukruszonego betonu i cisnął w ciemność. Grudka poleciała łukiem, odbiła się od ziemi i … rozległ się huk potężnego, elektrycznego wyładowania. W powietrzu rozszedł się zapach ozonu, a fioletowo-białe łuki rozpełzły się pajęczyną rozjarzając cały przekrój chodnika, jakieś dwadzieścia metrów od dwójki uciekinierów.    

- Elektra – sapnął kudłacz zrezygnowany i usiadł ciężko pod ścianą. – Nie ma przejścia…

Szturmowiec obrócił się gwałtownie. Karabiny towarzyszy leżały na gruzowisku. Latarki świeciły na boki pod dziwnymi kątami. Zmrużył oczy i poświecił własną. „Nie ma. Byli tam, przed sekundą, a teraz ich nie ma” – rozgorączkowana myśl przeleciała mu przez głowę. Poza nieruchomymi stożkami świateł, reszta hali tonęła w czarnym, jak smoła, mroku. Obrócił się nerwowo i zamiótł karabinem z prawa na lewo. Coś przesunęło się w ciemności pod ścianą, ale gdy tylko padł tam promień światła, dźwięk od razu ustał. Żołnierz ze złością zerwał z głowy hełm. Słuchawki zniekształcały głosy. Nerwowo przetarł twarz kominiarką. Para z oddechu tańczyła drobinkami w świetle latarki. Wziął głęboki oddech, żeby choć trochę się uspokoić. Nie pomogło. Przełknął ciężko ślinę i ruszył z powrotem w głąb korytarza. Musiał zmniejszyć moc latarki. Bateria była niemal na wyczerpaniu. Widział tylko na jakieś dwadzieścia metrów przed siebie. To wystarczyło.

Na środku chodnika unosiło się ciało. Żołnierz wisiał zwrócony do niego tyłem, do góry nogami jakby powieszony za stopy. Ręce bezwładnie opadły, opierając się dłońmi o posadzkę. Szturmowiec zakrzyknął:

- Reinhard, ça va?!

W odpowiedzi ciało zaczęło powolutku obracać się wokół własnej osi. Na szturmowca spojrzały puste, okrwawione oczodoły z okaleczonej twarzy. Żołnierz wrzasnął z przerażenia. Długa seria zadudniła w wąskim korytarzu. Pociski z wizgiem zrykoszetowały od ścian, odłupały kawały betonu i z mlaśnięciem uderzyły w bezwładne ciało. Strzelał dopóki zamek karabinu nie zatrzymał się, odsłaniając pustą komorę. Drżącymi rękami wyszarpnął świeży magazynek z ładownicy przy pasie. Zanim wbił go w puste gniazdo, zamarł. Ciało towarzysza kołysało się na boki. Krew spływała po bezwładnych ramionach, a te kreśliły po betonie pokręcone wzory. „ Jak pędzel”- pomyślał. Ze szczękiem zrzucił zamek i podniósł broń do ramienia. Ostrożnie postąpił dwa kroki w przód. Ciało zatrzymało się nieruchomo. Szturmowiec wychylił się w prawo, by poświecić dalej, w głąb korytarza. Nagle, bez żadnego strzeżenia trup odjechał w ciemność chodnika jak wciągnięty na linie. Na posadzce zostały tylko rozmazane linie namalowane krwią.

….

Włoch umarł. Usta jeszcze przed chwilą szeptały słowa modlitwy, ale wzrok był już całkiem pusty. Najemnik wisiał w szybie windy, jakieś trzy metry nad poziomem gruzu zaścielającego posadzkę. Szaro sine pnącza, wczepione w plecy i kark, wciągały go powolutku coraz wyżej, krótkimi urywanymi szarpnięciami. Pęknięty hełm spadł i uderzył z trzaskiem o pokruszony beton.

Jim powoli zdjął opaskę. Teraz, w ciszy, przerywanej jedynie przez delikatny szum i trzaskanie pnączy, nic nie zakłócało jego percepcji. Głowa żołnierza uniosła się jak u marionetki, podciągnięta przez linki pnączy. Puste, pozbawione źrenic oczy spojrzały mu prosto w twarz. Już coraz mniej „prawie”-snork usiadł ciężko na dźwigarze szybu. Nie mógł oderwać wzroku od spokojnego, gładkiego, lecz tak bardzo upiornego oblicza. Pnącza beznamiętnie pochłaniały je centymetr po centymetrze. Pokryły drgającym, szaro-sinym całunem prawie całe ciało. Tylko twarz opierała się jeszcze i jako ostatnia zniknęła pod wijącymi się cienkimi splotami.

- Fucking shithole – mruknął pod nosem.

Popatrzył w górę. Szczyt szybu niknął w ciemnościach, ale wyraźnie słyszał jak kilkadziesiąt metrów wyżej, wiatr świszcze w nadbudówce nakrywającej windę. Wystarczyło wspiąć się ku wolności. Nic go tu przecież nie trzymało. Do tego nie miał czasu do stracenia. Przed oczyma stanęły mu obrazy z laboratorium. Tego pierwszego laboratorium. Ludzie w białych fartuchach. Ochronne maski na twarzach, wzrok ukryty pod szkłami poliwęglanowych wizjerów. Łóżko z łańcuchami… igły i kroplówki… przyjaciele z oddziału… Nie! Rodzina!... Jedyna jaką kiedykolwiek w życiu miał… zamieniani w bezmyślne, krwiożercze bestie… jeden po drugim…

Zerwał się ze wściekłym warknięciem. Miał coraz mniej czasu. Popatrzył w górę, na drogę do wolności. „Fuck that!” – pomyślał i … skoczył w dół. „Muszę wyciągnąć z stąd tego dump idiot”.

 

….

Szturmowiec rzucił się z powrotem do wielkiej hali. Zwierzęcy strach gnał go jak najdalej od zagrożenia. Nie wiedział, co kryło się w tunelu. Wiedział tylko, że potrafiło wciągnąć silnego, wyszkolonego komandosa, zedrzeć mu skórę z twarzy i bawić się jego trupem jak piórkiem. Miał tego dość. Miał dość misji, oddziału, kontraktu. Nie chciał już tej góry szmalu, która czekała na niego na końcu tury. Nie pragnął już nawet strzelać do ludzi, choć od zawsze uwielbiał to robić najbardziej na świecie. Chciał tylko uciec, wydostać się, żyć.

Wpadł do hali i zatrzymał się jak wryty. Od razu rozpoznał szary kombinezon i przygarbioną sylwetkę. Człowiek stojący na stercie gruzu, w świetle migoczących latarek uśmiechnął się upiornie, ukazując ostre, trójkątne zęby i oparł dłonie o ziemię szykując się do skoku. Szturmowiec drżącymi rękoma powoli podniósł broń do ramienia. Palec zadrgał na spuście … Latarki zgasły. W podziemnej hali zapadła ciemność.

   

Koniec cz. XX

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz