Początek cz.
XX
Wąski tunel ewakuacyjny biegł równolegle do głównej pochylni. Proste, szalowane, betonowe ściany, łukowaty sufit i nic poza tym. „Widać nie zdążyli dokończyć” – pomyślał chłopak. Jedyne co, łamało monotonię powierzchni to strzałki i namalowane od szablonu napisy odmierzające odległość od wyjścia. 500 м…400 м…300 м. Mimowolnie przyspieszyli kroku. Stara latarka wyciągała z mroku słabnącym światłem tylko dwa, trzy metry chodnika. Ale to nie było już ważne. Minęli właśnie znak 200 м. Już prawie byli na zewnątrz. Chłopak niemalże czuł jak maleje napór skał i ziemi zalegających im nad głowami. Z każdym metrem warstwa pod którą byli pogrzebani stawała się coraz cieńsza i cieńsza… 100 м… Nawet światło latarki wyciągało się coraz dalej. Teraz to było już dobre dziesięć metrów i z każdym krokiem widzieli coraz dłuższy odcinek korytarza.
„Dziwne”-
pomyślał.
Na skórze
poczuł mrowienie. Posklejane potem i brudem włosy zaczęły się unosić.
- Stój! –
Dent złapał słaniającego się na nogach Zwierza. Wielki stalker osłabiony
upływem krwi i ranami szedł jak na autopilocie.
- Coś tu
jest.
Kudłacz
zamrugał, jak obudzony ze snu. Popatrzył w ślad za wyciągniętym palcem
chłopaka, w głąb korytarza. W oddali, poza kręgiem światła rzucanego przez
latarkę, migały w ciemności fioletowe iskry elektrycznego łuku.
- Ehh cziort! – mruknął Zwierz zmęczonym
głosem.
Zgarnął z
posadzki kawałeczek ukruszonego betonu i cisnął w ciemność. Grudka poleciała
łukiem, odbiła się od ziemi i … rozległ się huk potężnego, elektrycznego
wyładowania. W powietrzu rozszedł się zapach ozonu, a fioletowo-białe łuki
rozpełzły się pajęczyną rozjarzając cały przekrój chodnika, jakieś dwadzieścia
metrów od dwójki uciekinierów.
- Elektra –
sapnął kudłacz zrezygnowany i usiadł ciężko pod ścianą. – Nie ma przejścia…
…
Szturmowiec
obrócił się gwałtownie. Karabiny towarzyszy leżały na gruzowisku. Latarki
świeciły na boki pod dziwnymi kątami. Zmrużył oczy i poświecił własną. „Nie ma.
Byli tam, przed sekundą, a teraz ich nie ma” – rozgorączkowana myśl przeleciała
mu przez głowę. Poza nieruchomymi stożkami świateł, reszta hali tonęła w
czarnym, jak smoła, mroku. Obrócił się nerwowo i zamiótł karabinem z prawa na
lewo. Coś przesunęło się w ciemności pod ścianą, ale gdy tylko padł tam promień
światła, dźwięk od razu ustał. Żołnierz ze złością zerwał z głowy hełm.
Słuchawki zniekształcały głosy. Nerwowo przetarł twarz kominiarką. Para z
oddechu tańczyła drobinkami w świetle latarki. Wziął głęboki oddech, żeby choć
trochę się uspokoić. Nie pomogło. Przełknął ciężko ślinę i ruszył z powrotem w
głąb korytarza. Musiał zmniejszyć moc latarki. Bateria była niemal na
wyczerpaniu. Widział tylko na jakieś dwadzieścia metrów przed siebie. To
wystarczyło.
Na środku
chodnika unosiło się ciało. Żołnierz wisiał zwrócony do niego tyłem, do góry
nogami jakby powieszony za stopy. Ręce bezwładnie opadły, opierając się dłońmi
o posadzkę. Szturmowiec zakrzyknął:
- Reinhard, ça va?!
W odpowiedzi
ciało zaczęło powolutku obracać się wokół własnej osi. Na szturmowca spojrzały
puste, okrwawione oczodoły z okaleczonej twarzy. Żołnierz wrzasnął z
przerażenia. Długa seria zadudniła w wąskim korytarzu. Pociski z wizgiem
zrykoszetowały od ścian, odłupały kawały betonu i z mlaśnięciem uderzyły w
bezwładne ciało. Strzelał dopóki zamek karabinu nie zatrzymał się, odsłaniając
pustą komorę. Drżącymi rękami wyszarpnął świeży magazynek z ładownicy przy
pasie. Zanim wbił go w puste gniazdo, zamarł. Ciało towarzysza kołysało się na
boki. Krew spływała po bezwładnych ramionach, a te kreśliły po betonie
pokręcone wzory. „ Jak pędzel”- pomyślał. Ze szczękiem zrzucił zamek i podniósł
broń do ramienia. Ostrożnie postąpił dwa kroki w przód. Ciało zatrzymało się
nieruchomo. Szturmowiec wychylił się w prawo, by poświecić dalej, w głąb
korytarza. Nagle, bez żadnego strzeżenia trup odjechał w ciemność chodnika jak
wciągnięty na linie. Na posadzce zostały tylko rozmazane linie namalowane
krwią.
….
Włoch umarł.
Usta jeszcze przed chwilą szeptały słowa modlitwy, ale wzrok był już całkiem
pusty. Najemnik wisiał w szybie windy, jakieś trzy metry nad poziomem gruzu
zaścielającego posadzkę. Szaro sine pnącza, wczepione w plecy i kark, wciągały
go powolutku coraz wyżej, krótkimi urywanymi szarpnięciami. Pęknięty hełm spadł
i uderzył z trzaskiem o pokruszony beton.
Jim powoli
zdjął opaskę. Teraz, w ciszy, przerywanej jedynie przez delikatny szum i
trzaskanie pnączy, nic nie zakłócało jego percepcji. Głowa żołnierza uniosła
się jak u marionetki, podciągnięta przez linki pnączy. Puste, pozbawione źrenic
oczy spojrzały mu prosto w twarz. Już coraz mniej „prawie”-snork usiadł ciężko
na dźwigarze szybu. Nie mógł oderwać wzroku od spokojnego, gładkiego, lecz tak
bardzo upiornego oblicza. Pnącza beznamiętnie pochłaniały je centymetr po
centymetrze. Pokryły drgającym, szaro-sinym całunem prawie całe ciało. Tylko
twarz opierała się jeszcze i jako ostatnia zniknęła pod wijącymi się cienkimi
splotami.
- Fucking shithole – mruknął pod nosem.
Popatrzył w
górę. Szczyt szybu niknął w ciemnościach, ale wyraźnie słyszał jak
kilkadziesiąt metrów wyżej, wiatr świszcze w nadbudówce nakrywającej windę.
Wystarczyło wspiąć się ku wolności. Nic go tu przecież nie trzymało. Do tego
nie miał czasu do stracenia. Przed oczyma stanęły mu obrazy z laboratorium.
Tego pierwszego laboratorium. Ludzie w białych fartuchach. Ochronne maski na
twarzach, wzrok ukryty pod szkłami poliwęglanowych wizjerów. Łóżko z
łańcuchami… igły i kroplówki… przyjaciele z oddziału… Nie! Rodzina!... Jedyna
jaką kiedykolwiek w życiu miał… zamieniani w bezmyślne, krwiożercze bestie…
jeden po drugim…
Zerwał się
ze wściekłym warknięciem. Miał coraz mniej czasu. Popatrzył w górę, na drogę do
wolności. „Fuck that!” – pomyślał i …
skoczył w dół. „Muszę wyciągnąć z stąd tego dump
idiot”.
….
Szturmowiec
rzucił się z powrotem do wielkiej hali. Zwierzęcy strach gnał go jak najdalej
od zagrożenia. Nie wiedział, co kryło się w tunelu. Wiedział tylko, że
potrafiło wciągnąć silnego, wyszkolonego komandosa, zedrzeć mu skórę z twarzy i
bawić się jego trupem jak piórkiem. Miał tego dość. Miał dość misji, oddziału,
kontraktu. Nie chciał już tej góry szmalu, która czekała na niego na końcu
tury. Nie pragnął już nawet strzelać do ludzi, choć od zawsze uwielbiał to
robić najbardziej na świecie. Chciał tylko uciec, wydostać się, żyć.
Wpadł do
hali i zatrzymał się jak wryty. Od razu rozpoznał szary kombinezon i
przygarbioną sylwetkę. Człowiek stojący na stercie gruzu, w świetle migoczących
latarek uśmiechnął się upiornie, ukazując ostre, trójkątne zęby i oparł dłonie
o ziemię szykując się do skoku. Szturmowiec drżącymi rękoma powoli podniósł
broń do ramienia. Palec zadrgał na spuście … Latarki zgasły. W podziemnej hali
zapadła ciemność.
Koniec cz.
XX
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz