piątek, 15 stycznia 2021

Ballada o prawie-snorku, cz.III

 

 

Początek części III.

Powolutku wstał na kolana. Świtało księżyca grało na krawędziach ostrych jak skalpele. Kolejne źdźbła zwracały ku niemu swe ostrza. Kilka kropel krwi spadło na zdeptaną trawę. W miejscu jeszcze przed chwilą leżał przygięte do ziemi rośliny gwałtownie wyprężyły łodygi do pionu, ze świstem tnąc powietrze. Młody wrzasnął w przestrachu i rzucił się w tył. Ostrza prawie dosięgły nogawek ufloganego kombinezonu. Przycisnął zranioną dłoń do piersi drugą ręką i zaczął powolutku wycofywać się z powrotem pomiędzy drzewa. 

- STOP! – rozległo się zaraz nad nim. Zaskoczony Dent, aż podskoczył w miejscu i kolejne kilka kropelek poleciało między źdźbła. Tam, gdzie dotknęły powierzchni liści, rośliny w okamgnieniu prostowały się ze świstem.

- Nawet się fucking nie ruszaj ty dump motherfucker. – Prawie-snork zeskoczył miękko na trawę zaraz za chłopakiem.

- C-co to za cholerst…? – Chłopak próbował zadać nie wiadomo które tego wieczoru pytanie, ale skośny od razu je uciął.

- Czy ty bleeding motherfucker? – spytał łapiąc go za dłoń.

- C-co?

- Pytałem czy krwawisz! – Ze zniecierpliwieniem powtórzył prawie-snork, ale nie czekając na wyjaśnienia przyciągnął jego zranioną dłoń do własnego nosa i mocno wciągnął zapach.

- Dziwne – mruknął sam do siebie.

- C-co jest dziwn…?

- Oi już zamknij fuck się! – Skośnooki złapał chłopaka w pół i bez trudu skoczył z nim na gałąź dębu, która zwieszała się nisko nieopodal. „To znaczy tak z pięć metrów dalej” – pomyślał chłopak. „ I jeszcze dobre trzy w górę”. Na prawie-snorku nie zrobił oto żadnego wrażenia. Ot skoczył to skoczył, po co drążyć.

- Musimy się stąd get the fuck zabierać i to już – powiedział przewiązując chłopakowi dłoń kawałkiem tkaniny, oderwanej z brudnego kombinezonu. Młody chciał zaprotestować, bo przecież tężec, zakażenie i te sprawy, ale skośny zbył go tylko mówiąc:

- Nic ci fucking nie będzie. To tylko fucking tak na razie, żeby cuntisch zielsko się przestało burzyć.

Rzeczywiście. Gdy tylko rana zniknęła pod zwojami prowizorycznego opatrunku i w powietrzu przestał rozchodzić się metaliczny zapach, trawa znowu łagodnie ułożyła się falami na ziemi. Tylko tam, gdzie spadły krople krwi źdźbła stały dalej na sztorc, kładąc się dużo, dużo wolniej niż reszta.

- Chodź ty useless cunt – zakomenderował prawie-snork. – Zek is dead. Idziemy do kryjówki. Nie ma co tu fucking siedzieć przez całą fucking noc. I tak zaraz tu będzie pełno fucking wojska.

- To nie wracamy do obozu? – Młody nie potrafił ukryć rozczarowania w głosie. Żołądek opróżniony w trakcie porannego końca świata domagał się atencji i zaspokojenia podstawowych potrzeb. Perspektywa spotkania z polowym łóżkiem, żarciem z puszki i względnym bezpieczeństwem za grubymi, wzmocnionymi wrotami hangaru w tle, zdawała się być najbardziej pożądaną z pokus. Niestety prawie-snork miał inne plany. Zanim młody zdążył na dobre otrząsnąć się z marzeń o luksusach obozu, skośny zeskoczył z drzewa i zaczął oddalać się w głąb lasu. Dent chcąc nie chcąc zsunął się po pniu i poczłapał jego śladem.

 

            Do kryjówki dotarli po dwóch godzinach marszu. Młody sądził, że taki dystans mogli pokonać co najmniej o połowę szybciej, ale prawie-snork uparł się kluczyć i zygzakować pomiędzy drzewami, krzakami i kałużami błota. „ Jakby to nie można by po prostej chodzić” –  pomyślał, ale nie powiedział na głos, zbyt zmęczony żeby kłócić się ze skośnym. „ Z resztą i tak mi wszystko jedno…”. Już-już miał po prostu położyć się na ziemi i zamknąć oczy, gdy prawie-snork zakrzyknął:

- No motherfucker, udało się! Jesteśmy. – Wskazał wrak transportowego helikoptera wiszącego w koronie rozłożystego grabu. Dent pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym poczłapał do pnia, oparł się o niego plecami i zjechał na tyłek. Zanim skośny odplątał linę, po której wchodziło się na pokład, młody już smacznie spał.  

 

            Poranek wpadł przez okna natarczywym, żółtym blaskiem. Słońce niewiele robiło sobie z wczorajszego gniewu reaktora. Dzień wstawał piękny i jasny, niosąc ze sobą obietnicę ciepła, błękitnego nieba i letniego lenistwa. Tak pewnie byłoby wszędzie indziej na świecie, ale nie w zonie. Tu ciepły dzień zwiastował zwiększoną aktywność anomalii, rozdrażnienie mutantów i doskonałą widoczność, tak pożądaną przez wojskowych snajperów.

- Fucking, cocksucking  shitpile – podsumował ogólną sytuację prawie-snork, spoglądając na panoramę okolicy przez otwarty, boczny właz desantowy mila siedemnastego. Młody spał smacznie na zwoju brezentu w ładowni.   

- Oi! Ty useless cunt! Wstaniesz fucking wreszcie? - zakrzyknął do towarzysza.

Chłopak przez chwilę mamrotał coś do siebie i próbował obrócić się na drugi bok, ale po otrzymaniu trzeciego celnego trafienia puszką w tył głowy, dał w końcu za wygraną i zdecydował się wreszcie zmierzyć z rzeczywistością. Usiadł, przetarł oczy i rozejrzał się po stalowym wnętrzu śmigłowca. Przez chwilę na jego twarzy błąkał się wyraz niedowierzania, przechodzący w zalążek paniki, by w końcu skończyć się otchłanią rozpaczy. Młody ukrył twarz w dłoniach, a ramionami wstrząsnął bezgłośny szloch. Prawie-snork opuścił rękę i przez chwilę ważył w dłoni czwartą puszkę po tuszące. Po chwili rzucił ją w kąt i zaczął, o dziwo dużo miększym tonem niż zazwyczaj.

- Słuchaj młody – zawiesił na chwilę głos szukając odpowiednich słów. – Wiem, że wczorajszy dzień to było motherfucking szaleństwo.

Podniósł wzrok i spojrzał chłopakowi prosto w oczy.

- Wybacz, że cię tak fucking przeczołgałem ale, … no wiesz… - Rozłożył ręce z cierpkim uśmiechem. – Życie is a bitch.

Chłopak zdołał się opanować na tyle, żeby skwitować to zdawkowym skinieniem głowy. Przez chwilę chciał chyba coś dodać, ale w końcu wykrztusił tylko:

- Masz wodę?

- Jasne. – Prawie-snork wstał ze skrzynki i sięgnął za siebie. Plastikowa butelka gazowanej poleciała w kierunku młodego. Próbował złapać ją w locie, ale bandaż na dłoni sprawił, że tylko odbił ją niezdarnie.

- Nie ruszaj opatrunku – uprzedził zawczasu skośnooki. – Założyłem ci tam artefakt.

Chłopak spojrzał na dłoń z ciekawością. Mgliście pamiętał, że wczoraj zawinęli ranę brudną szmatą, a teraz bielił się tam czystością nowiutki bandaż. Pod ciasno, ułożonymi zwojami wyczuł dwa rzędy niewielkich kuleczek. Ręka nie bolała w ogóle, ale wyraźnie czuł ciepło bijące od opatrunku.

- Za pół godziny będzie po wszystkim – uspokoił go prawie-snork. – Nie załapiesz za dużo promieniowania.

- Jak PROMIENIOWA…?! – pisnął przerażony Dent, próbując zerwać bandaż.

- OI! Ty useless cunt! – Miękki ton skośnego ustąpił zwykłemu dla niego rozdrażnieniu. – To jest fucking kosztowny artefakt, który zadecydowałem się dla ciebie poświęcić. Doceń to motherfucker! – ryknął na struchlałego chłopaka.

- Calm yer tits – dodał uspakajająco łagodniejszym tonem. – Nic ci nie będzie. Korale są tylko trochę radioaktywne. Dam ci zaraz jodu i coś na przegonienie radionuklidów. – Sięgnął na półkę po plastikowy pojemnik z technicznym spirytusem.    

Chłopak patrzył na niego, odruchowo odsuwając zabandażowaną dłoń jak najdalej od swojego krocza. Prawie-snork parsknął pod nosem ubawiony, ale powstrzymał się od komentarza. Rozlał oszczędnie do dwóch metalowych kubków i dopełnił wodą do połowy. Podał młodemu jeden, a sam złapał za konserwę i oderwał wieczko. Przyjrzał się krytycznie zawartości po czym podsunął chłopakowi mówiąc:

- Trzeba spożywać w zestawie – wyjaśnił. – Spirol zabija smak podłego salcesonu, a podły salceson pomaga utrzymać spirol w żołądu. Taki package-deal. – Uśmiechnął się szeroko.  

Młody nie zastanawiał się wiele, tylko zabrał się za pałaszowanie. Był tak głodny, że jakby mu podali psa siekanego razem z budą, to by nie wybrzydzał. Połknął sporą konserwę w pięciu kęsach, przepił kubkiem berbeluchy i stwierdził w duchu, że nie było to takie złe. Na dobrą sprawę nie pogardziłby następną, ale gospodarz nie zaproponował, więc tylko westchnął ciężko i poczuł że rzeczywistość znowu zaczyna się o niego upominać.

- Słuchaj – mruknął prawie-snork rozlewając jeszcze jedną porcję rozweselacza. – Co właściwie pamiętasz? No wiesz… - Zrobił głową ruch w stronę luku. - … zanim cię tu przywlekli.

Chłopak zabrał swój kubek, przez chwilę ważył w dłoniach, po czym wychylił jednym haustem.

- Skrawki – odpowiedział. – Tylko jakieś skrawki wspomnień.

Milczał przez chwilę, a skośnooki odebrał od niego kubek i dolał jeszcze odrobinkę.

- Wiem, że była podróż… - Młody przerwał i podrapał się za uchem w zamyśleniu - … tylko nie wiem, gdzie jechałem. Na pewno byłem na jakimś dworcu. I nazwę pamiętam! Tak: Szer-mie-twi-ewo – sylabizuje z trudem.

- Nie dworzec, tylko lotnisko – odpowiedział prawie-snork. – Z lotniska cię zgarnęli.

Chłopak odebrał kubek i spojrzał pytająco. Skośny westchnął i pociągnął łyka ze swojego.

- Ktoś ci coś podrzucił do bagażu, zgadza się? – popatrzył na niego uważnie. – Prochy, gnata, albo coś radioaktywnego?

Chłopak tylko w zakłopotaniu pokręcił głową.

- Tak to się zwykle odbywa  – ciągnął dalej skośnooki. – Na każdego znajdzie się paragraf. A co z badaniami?  

- Nie pamiętam – odpowiada chłopak. – Nic nie pamiętam od tego lotniska. Dopiero… dopiero wczorajszy ranek i deszcz… tak, to nic.

Prawie-snork wyprostował się na swojej skrzynce i westchnął ciężko.

- Ok laddie, ważne że miałeś motherfucking dużo szczęścia i żyjesz. – powiedział w końcu z uśmiechem. – To znaczy, właśnie nie żyjesz i tu masz sporo szczęścia.

- Jak to… „nie żyję”? – Chłopak popatrzył na niego z rosnącym niepokojem. – To znaczy, że ja zaraz jak oni? – Pokazał głową w kierunku lasu. – Jak tamci…? – dodał płaczliwie.

- Oi! Nie! – zaprzeczył skośny – Mnie chodzi o to, że twoja rodzina już pewnie dostała puszkę z prochami i krótką notką dyplomatyczną: „ Zmar, bo umar na tropikalną chorobe. Spalilimy, żeby się nie rozniesła. Nie ma za co. Podpisano: Ministerstwo Zdrowia Federacji.” Czy coś w tym stylu.

Uśmiechnął się ubawiony z własnego dowcipu.   

- Moja rodzina myśli, że nie żyję? – zapytał chłopak z niedowierzaniem.

- Yep, tak zwykle myślą ludzie, gdy ich synalek wraca z dalekiej podróży w stanie sproszkowanym lotnym. – Prawie-snork popatrzył na niego z drwiną w oczach. – Deal with it.

- Ale… ale p-przecież to nielegalne – zaprotestował chłopak. – Tak nie można!

- Nielegalne jest fucking wtedy, gdy dasz się złapać – tłumaczy cierpliwie skośnooki. – I tak! Można. Przecież obaj tu jesteśmy.

- To znaczy, że ciebie też…?

- Nie motherfucker, ja jestem jeszcze większą dump cunt od ciebie. – Smutno odpowiada prawie-snork. – Ja tu się zgłosiłem na ochotnika.

 

Koniec cz.III        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz