Początek części III.
Powolutku wstał na kolana. Świtało
księżyca grało na krawędziach ostrych jak skalpele. Kolejne źdźbła zwracały ku
niemu swe ostrza. Kilka kropel krwi spadło na zdeptaną trawę. W miejscu jeszcze
przed chwilą leżał przygięte do ziemi rośliny gwałtownie wyprężyły łodygi do
pionu, ze świstem tnąc powietrze. Młody wrzasnął w przestrachu i rzucił się w
tył. Ostrza prawie dosięgły nogawek ufloganego kombinezonu. Przycisnął zranioną
dłoń do piersi drugą ręką i zaczął powolutku wycofywać się z powrotem pomiędzy
drzewa.
- STOP! – rozległo się zaraz nad nim. Zaskoczony Dent, aż podskoczył w miejscu i kolejne kilka kropelek poleciało między źdźbła. Tam, gdzie dotknęły powierzchni liści, rośliny w okamgnieniu prostowały się ze świstem.
- Nawet się fucking nie ruszaj ty dump
motherfucker. – Prawie-snork zeskoczył miękko na trawę zaraz za chłopakiem.
- C-co to za cholerst…? – Chłopak próbował
zadać nie wiadomo które tego wieczoru pytanie, ale skośny od razu je uciął.
- Czy ty bleeding motherfucker? – spytał łapiąc go za dłoń.
- C-co?
- Pytałem czy krwawisz! – Ze
zniecierpliwieniem powtórzył prawie-snork, ale nie czekając na wyjaśnienia
przyciągnął jego zranioną dłoń do własnego nosa i mocno wciągnął zapach.
- Dziwne – mruknął sam do siebie.
- C-co jest dziwn…?
- Oi
już zamknij fuck się! – Skośnooki
złapał chłopaka w pół i bez trudu skoczył z nim na gałąź dębu, która zwieszała
się nisko nieopodal. „To znaczy tak z pięć metrów dalej” – pomyślał chłopak. „
I jeszcze dobre trzy w górę”. Na prawie-snorku nie zrobił oto żadnego wrażenia.
Ot skoczył to skoczył, po co drążyć.
- Musimy się stąd get the fuck zabierać i to już – powiedział przewiązując chłopakowi
dłoń kawałkiem tkaniny, oderwanej z brudnego kombinezonu. Młody chciał
zaprotestować, bo przecież tężec, zakażenie i te sprawy, ale skośny zbył go
tylko mówiąc:
- Nic ci fucking nie będzie. To tylko fucking
tak na razie, żeby cuntisch zielsko
się przestało burzyć.
Rzeczywiście. Gdy tylko rana zniknęła
pod zwojami prowizorycznego opatrunku i w powietrzu przestał rozchodzić się
metaliczny zapach, trawa znowu łagodnie ułożyła się falami na ziemi. Tylko tam,
gdzie spadły krople krwi źdźbła stały dalej na sztorc, kładąc się dużo, dużo
wolniej niż reszta.
- Chodź ty useless cunt – zakomenderował prawie-snork. – Zek is dead. Idziemy do kryjówki. Nie ma co tu fucking siedzieć przez całą fucking
noc. I tak zaraz tu będzie pełno fucking
wojska.
- To nie wracamy do obozu? – Młody nie
potrafił ukryć rozczarowania w głosie. Żołądek opróżniony w trakcie porannego
końca świata domagał się atencji i zaspokojenia podstawowych potrzeb.
Perspektywa spotkania z polowym łóżkiem, żarciem z puszki i względnym
bezpieczeństwem za grubymi, wzmocnionymi wrotami hangaru w tle, zdawała się być
najbardziej pożądaną z pokus. Niestety prawie-snork miał inne plany. Zanim
młody zdążył na dobre otrząsnąć się z marzeń o luksusach obozu, skośny
zeskoczył z drzewa i zaczął oddalać się w głąb lasu. Dent chcąc nie chcąc
zsunął się po pniu i poczłapał jego śladem.
Do
kryjówki dotarli po dwóch godzinach marszu. Młody sądził, że taki dystans mogli
pokonać co najmniej o połowę szybciej, ale prawie-snork uparł się kluczyć i
zygzakować pomiędzy drzewami, krzakami i kałużami błota. „ Jakby to nie można
by po prostej chodzić” – pomyślał, ale
nie powiedział na głos, zbyt zmęczony żeby kłócić się ze skośnym. „ Z resztą i
tak mi wszystko jedno…”. Już-już miał po prostu położyć się na ziemi i zamknąć
oczy, gdy prawie-snork zakrzyknął:
- No motherfucker, udało się! Jesteśmy. – Wskazał wrak transportowego
helikoptera wiszącego w koronie rozłożystego grabu. Dent pokiwał głową ze
zrozumieniem, po czym poczłapał do pnia, oparł się o niego plecami i zjechał na
tyłek. Zanim skośny odplątał linę, po której wchodziło się na pokład, młody już
smacznie spał.
Poranek
wpadł przez okna natarczywym, żółtym blaskiem. Słońce niewiele robiło sobie z
wczorajszego gniewu reaktora. Dzień wstawał piękny i jasny, niosąc ze sobą
obietnicę ciepła, błękitnego nieba i letniego lenistwa. Tak pewnie byłoby
wszędzie indziej na świecie, ale nie w zonie. Tu ciepły dzień zwiastował
zwiększoną aktywność anomalii, rozdrażnienie mutantów i doskonałą widoczność,
tak pożądaną przez wojskowych snajperów.
- Fucking,
cocksucking shitpile – podsumował
ogólną sytuację prawie-snork, spoglądając na panoramę okolicy przez otwarty,
boczny właz desantowy mila siedemnastego. Młody spał smacznie na zwoju brezentu
w ładowni.
- Oi!
Ty useless cunt! Wstaniesz fucking wreszcie? - zakrzyknął do
towarzysza.
Chłopak przez chwilę mamrotał coś do
siebie i próbował obrócić się na drugi bok, ale po otrzymaniu trzeciego celnego
trafienia puszką w tył głowy, dał w końcu za wygraną i zdecydował się wreszcie
zmierzyć z rzeczywistością. Usiadł, przetarł oczy i rozejrzał się po stalowym
wnętrzu śmigłowca. Przez chwilę na jego twarzy błąkał się wyraz niedowierzania,
przechodzący w zalążek paniki, by w końcu skończyć się otchłanią rozpaczy.
Młody ukrył twarz w dłoniach, a ramionami wstrząsnął bezgłośny szloch.
Prawie-snork opuścił rękę i przez chwilę ważył w dłoni czwartą puszkę po
tuszące. Po chwili rzucił ją w kąt i zaczął, o dziwo dużo miększym tonem niż
zazwyczaj.
- Słuchaj młody – zawiesił na chwilę
głos szukając odpowiednich słów. – Wiem, że wczorajszy dzień to było motherfucking szaleństwo.
Podniósł wzrok i spojrzał chłopakowi
prosto w oczy.
- Wybacz, że cię tak fucking przeczołgałem ale, … no wiesz… -
Rozłożył ręce z cierpkim uśmiechem. – Życie is
a bitch.
Chłopak zdołał się opanować na tyle,
żeby skwitować to zdawkowym skinieniem głowy. Przez chwilę chciał chyba coś
dodać, ale w końcu wykrztusił tylko:
- Masz wodę?
- Jasne. – Prawie-snork wstał ze
skrzynki i sięgnął za siebie. Plastikowa butelka gazowanej poleciała w kierunku
młodego. Próbował złapać ją w locie, ale bandaż na dłoni sprawił, że tylko
odbił ją niezdarnie.
- Nie ruszaj opatrunku – uprzedził
zawczasu skośnooki. – Założyłem ci tam artefakt.
Chłopak spojrzał na dłoń z
ciekawością. Mgliście pamiętał, że wczoraj zawinęli ranę brudną szmatą, a teraz
bielił się tam czystością nowiutki bandaż. Pod ciasno, ułożonymi zwojami wyczuł
dwa rzędy niewielkich kuleczek. Ręka nie bolała w ogóle, ale wyraźnie czuł
ciepło bijące od opatrunku.
- Za pół godziny będzie po wszystkim –
uspokoił go prawie-snork. – Nie załapiesz za dużo promieniowania.
- Jak PROMIENIOWA…?! – pisnął
przerażony Dent, próbując zerwać bandaż.
- OI! Ty useless cunt! – Miękki ton skośnego ustąpił zwykłemu dla niego
rozdrażnieniu. – To jest fucking
kosztowny artefakt, który zadecydowałem się dla ciebie poświęcić. Doceń to motherfucker! – ryknął na struchlałego
chłopaka.
- Calm
yer tits – dodał uspakajająco łagodniejszym tonem. – Nic ci nie będzie.
Korale są tylko trochę radioaktywne. Dam ci zaraz jodu i coś na przegonienie
radionuklidów. – Sięgnął na półkę po plastikowy pojemnik z technicznym
spirytusem.
Chłopak patrzył na niego, odruchowo
odsuwając zabandażowaną dłoń jak najdalej od swojego krocza. Prawie-snork
parsknął pod nosem ubawiony, ale powstrzymał się od komentarza. Rozlał
oszczędnie do dwóch metalowych kubków i dopełnił wodą do połowy. Podał młodemu
jeden, a sam złapał za konserwę i oderwał wieczko. Przyjrzał się krytycznie
zawartości po czym podsunął chłopakowi mówiąc:
- Trzeba spożywać w zestawie –
wyjaśnił. – Spirol zabija smak podłego salcesonu, a podły salceson pomaga
utrzymać spirol w żołądu. Taki package-deal. – Uśmiechnął się szeroko.
Młody nie zastanawiał się wiele, tylko
zabrał się za pałaszowanie. Był tak głodny, że jakby mu podali psa siekanego
razem z budą, to by nie wybrzydzał. Połknął sporą konserwę w pięciu kęsach,
przepił kubkiem berbeluchy i stwierdził w duchu, że nie było to takie złe. Na
dobrą sprawę nie pogardziłby następną, ale gospodarz nie zaproponował, więc
tylko westchnął ciężko i poczuł że rzeczywistość znowu zaczyna się o niego
upominać.
- Słuchaj – mruknął prawie-snork
rozlewając jeszcze jedną porcję rozweselacza. – Co właściwie pamiętasz? No
wiesz… - Zrobił głową ruch w stronę luku. - … zanim cię tu przywlekli.
Chłopak zabrał swój kubek, przez
chwilę ważył w dłoniach, po czym wychylił jednym haustem.
- Skrawki – odpowiedział. – Tylko
jakieś skrawki wspomnień.
Milczał przez chwilę, a skośnooki
odebrał od niego kubek i dolał jeszcze odrobinkę.
- Wiem, że była podróż… - Młody
przerwał i podrapał się za uchem w zamyśleniu - … tylko nie wiem, gdzie
jechałem. Na pewno byłem na jakimś dworcu. I nazwę pamiętam! Tak: Szer-mie-twi-ewo – sylabizuje z trudem.
- Nie dworzec, tylko lotnisko –
odpowiedział prawie-snork. – Z lotniska cię zgarnęli.
Chłopak odebrał kubek i spojrzał
pytająco. Skośny westchnął i pociągnął łyka ze swojego.
- Ktoś ci coś podrzucił do bagażu,
zgadza się? – popatrzył na niego uważnie. – Prochy, gnata, albo coś
radioaktywnego?
Chłopak tylko w zakłopotaniu pokręcił
głową.
- Tak to się zwykle odbywa – ciągnął dalej skośnooki. – Na każdego
znajdzie się paragraf. A co z badaniami?
- Nie pamiętam – odpowiada chłopak. –
Nic nie pamiętam od tego lotniska. Dopiero… dopiero wczorajszy ranek i deszcz…
tak, to nic.
Prawie-snork wyprostował się na swojej
skrzynce i westchnął ciężko.
- Ok
laddie, ważne że miałeś motherfucking
dużo szczęścia i żyjesz. – powiedział w końcu z uśmiechem. – To znaczy, właśnie
nie żyjesz i tu masz sporo szczęścia.
- Jak to… „nie żyję”? – Chłopak popatrzył
na niego z rosnącym niepokojem. – To znaczy, że ja zaraz jak oni? – Pokazał
głową w kierunku lasu. – Jak tamci…? – dodał płaczliwie.
- Oi!
Nie! – zaprzeczył skośny – Mnie chodzi o to, że twoja rodzina już pewnie
dostała puszkę z prochami i krótką notką dyplomatyczną: „ Zmar, bo umar na
tropikalną chorobe. Spalilimy, żeby się nie rozniesła. Nie ma za co. Podpisano:
Ministerstwo Zdrowia Federacji.” Czy coś w tym stylu.
Uśmiechnął się ubawiony z własnego
dowcipu.
- Moja rodzina myśli, że nie żyję? –
zapytał chłopak z niedowierzaniem.
- Yep,
tak zwykle myślą ludzie, gdy ich synalek wraca z dalekiej podróży w stanie
sproszkowanym lotnym. – Prawie-snork popatrzył na niego z drwiną w oczach. – Deal with it.
- Ale… ale p-przecież to nielegalne – zaprotestował
chłopak. – Tak nie można!
- Nielegalne jest fucking wtedy, gdy dasz się złapać – tłumaczy cierpliwie skośnooki.
– I tak! Można. Przecież obaj tu jesteśmy.
- To znaczy, że ciebie też…?
- Nie motherfucker, ja jestem jeszcze większą dump cunt od ciebie. –
Smutno odpowiada prawie-snork. – Ja tu się zgłosiłem na ochotnika.
Koniec cz.III
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz