niedziela, 3 stycznia 2021

1‰ , tom I Twierdza rozdział 21. Nie ma nas

 

Ciemne, burzowe chmury przesłaniają horyzont. Motocykl z rykiem tnie gęste, naelektryzowane powietrze. Wciskam klatę w bak i czuję jak kilka centymetrów poniżej bije mechaniczne serce maszyny. Wiatr szarpie nami w gwałtownych podmuchach, a błyskawice przecinają horyzont na południu. Zjeżdżam z Autostrady przy starym Klasztorze i zatrzymuje się pod wiaduktem. O ziemię zaczynają bębnić pierwsze, ciężkie krople deszczu. Motocykl gaśnie i łagodnie przekrzywia łeb, gdy podpieram go na bocznym podnóżku. Przekładam nogę nad bakiem i na miękkich kolanach powoli zsuwam się na ziemię. Ręce jeszcze mi się trzęsą od pulsującej w żyłach adrenaliny. „Tak, to może uzależnić” –uśmiecham się w myślach sam do siebie.

Wiosenne burze nie trwają zwykle zbyt długo, a dnia zostało jeszcze dobrych kilka godzin. Nie ma sensu rozkładać się na odpoczynek. Zamiast tego robię szybki przegląd zapasów. Plecak, przytroczony do jednomiejscowego zadupka, na szczęście nie odfrunął w czasie jazdy. Dociągam tylko zamek w głównej kieszeni, rozchylonej pędem wiatru. Taran, zgodnie z obietnicą, wyekwipował mnie bardzo solidnie. Zaraz po pogrzebie odwiedziliśmy głównego rusznikarza Ołowianego Miasta. Barnaba dołączył do społeczności już po Odzyskaniu Niepodległości. Fachowość, z jaką zajął się zdobycznym arsenałem sugeruje, że miał za sobą mundurową przeszłość, ale nie był zbyt wylewny w opowiadaniu o sobie. Biorąc pod uwagę poważanie, jakim cieszą się ostatnio wojskowi, nie mam mu tego za złe. Natomiast to, że chciał mi wcisnąć gówno zamiast karabinu, już jak najbardziej tak. Gdy Taran i Konstancja wprowadzili mnie do arsenału w podziemiu jednego z budynków Rafinerii, rusznikarz przywitał nas bardzo grzecznie, ale z wyczuwalną rezerwą. Otworzył szeroko drzwi do pierwszych trzech składzików, w których na półeczkach i szafkach stały schludnie poustawiane sztuki z konfiskaty. Osobno cywilne półautomaty, wykastrowane z ognia samoczynnego, dalej sztucery myśliwskie, expresy, kniejówki  i co tam jeszcze kto sobie nie wymyślił. Od razu wcisnął w rękę wybajerzony, sportowy, samopowtarzalny karabinek, z powiększonymi manipulatorami i plastikową kolbą ustawialną na pincet różnych pozycji. Pierwszy problem był taki, że napis na komorze głosił, że łykało to to tylko cywilną dwa dwa trzy REM, a przy próbie odstrzelenia nominalnej NATOwskiej amunicji pięć pięć sześć pewnie pieprznęło by mi prosto w pysk. Ponawiercanie, ażurowe łoże gięło się na boki od samego patrzenia, a wspomniana już kolba pewnie by się połamała, przy pierwszym stuknięciu o ziemię. „Nie, ja tu przyszedłem po broń, a nie po metroseksualne podpiardółki”. Barnaba wyraźnie się zirytował, ale opanował po chwili i grzecznie pokazał resztę menażerii. W następnym pomieszczeniu stały strzelby gładko lufowe, które z przyczyn oczywistych ominąłem szerokim łukiem, a dalej broń krótka i peemy. Oczywiście pistolety były maszynowe tylko z nazwy, bo na rynek cywilny szły jako samopowtarzalne. Przez chwilę nawet wziąłem do ręki takiego samego dziwoląga jakim posługiwała się Konstancja. Składana na bok metalowa, mocno wycięta kolba, długi łukowaty magazynek,  oszynowanie z każdej możliwej strony, pionowy chwyt przedni i krótka lufa wystająca z łoża może o pół kciuka. Wyglądał pokracznie. Niby lekki, poręczny i do tego wykonany z bardzo dobrych materiałów ale wystarczyło się do niego złożyć, żeby poczuć się jak przy odpustowej zabawce.

– Bierz! Pasuje ci. Porządna szwabska robota. Oryginał!  – Barnaba od razu zaczął zachwalać towar. – Tylko amunicji mam do niego niecałą setkę, bo to czterdziestka piątka, a i tylko dwa magazynki mi zostały. Ale jak chcesz to mam jeszcze trzy sztuki w dziewiątce.  

Popatrzyłem tylko z politowaniem, a Taran znacząco sapnął. Dopiero wtedy, chociaż dalej z psiocząc pod nosem, Barnaba raczył otworzyć czwarty składzik, w którym leżały sobie pełnokrwiste, kontraktowe sztuki. Jako prosty człowiek, na wsi wychowany, darowałem sobie nowoczesne modułowce i od razu złapałem za poczciwą dziewięćdziesiątkę szóstkę, tyle że w nowszej wersji, z oszynowaniem. Rusznikarz rad, nierad dołożył mi jeszcze cztery magazynki i celownik kolimatorowy z powiększeniem. Szybko złapałem cały szpej i prawie nie oglądając się za siebie pobiegłem go przestrzelać. Wystarczyły trzy pociski, żeby stary wojskowy hełm spadł z kołka, oddalonego o dobre sto kroków. Po niewielkiej regulacji kolimatora broń biła w punkt, a celowanie przy użyciu czerwonej kropki było dziecinnie łatwe. Na odchodne dostałem jeszcze full taktyczną kamizelkę z kuloodpornymi, stalowymi płytami na klacie i plecach, oraz komplet kevlarowych ochraniaczy na ręce i ramiona. Normalnie poczułem się jak robochłop.  

            Stoję sobie teraz uzbrojony po zęby i czekam aż ostatnie krople przestaną bębnić po kałużach. Mokry asfalt paruje w ciepłym powietrzu wczesnego popołudnia. Do lata zostało jeszcze kilka tygodni, ale pogoda już rozpieszcza słońcem. Gdy wybrzmiewają ostanie grzmoty i burza zaczyna znikać za północnym horyzontem, wskakuję na motocykl i ruszam ulicą wzdłuż lewego brzegu rzeki. Mokre opony ślizgają się przy każdym gwałtownym odwinięciu gazu, więc nie szaleję i idę z marszową nieco powyżej obrotów biegu jałowego. Bacznie rozglądam się na boki, uważając na gęsto rosnące zarośla. Taran ostrzegał, że za niewielkim wzniesieniem, znajdującym się teraz po mojej lewej ręce, było kiedyś Zoo. Większość zwierzaków do tego czasu albo się rozbiegła, albo pozjadała nawzajem, ale jak przytomnie zauważył, nawet zdziczałe psy nie zapuszczały się w te rejony. Bez większych przygód jadę jeszcze kilka minut, aż przy pierwszym mijanym moście droga znika, podmyta zapewne jakiś czas temu przez powódź. Stroma skarpa ciągnie się poszarpaną linią, aż po wzniesienie kilkaset kroków dalej, dochodząc do nadbrzeżnych domów po drugiej stronie ulicy. Co prawda, poziom wody jest teraz dość niski, ale nie za bardzo mi się uśmiecha balansować na tej niestabilnej krawędzi, podmywanej cały czas przez rzekę. Mam zatem dwie opcje. Albo skręcić w lewo, w wąską dróżkę pnącą się stromo na Kopiec i spróbować swojego szczęścia w safari. Albo przejechać mostem na prawą stronę i dotrzeć do centrum przez robotnicze osiedle. Wybór jest raczej prosty, więc zawijam się z powrotem na most i na szerokim, gładkim asfalcie odkręcam trochę mocniej.

            Zamek Królewski odcina się czerwienią dachów na tle niebieskiego nieba. Ostrożnie podchodzę do barierek mostu i przez celownik karabinu lustruję drugą stronę Rzeki. Czterokrotne powiększenie w zupełności wystarcza do tego, żeby z grubsza zorientować się, czy ktoś się kręci na murach. Po dłuższej chwili opuszczam broń. Pusto. Powoli wracam do motocykla zaparkowanego pomiędzy dwoma tramwajami. Dwupoziomowe rondo, o które opiera się most, jest całkiem zapchane przez różnej maści wraki. Większość samochodów nosi ślady ognia. Wojskowe ciężarówki wystające z tunelu, biegnącego pod jezdnią, mają wyraźne ślady przestrzelin z broni maszynowej. Wszystko to jednak nic nie znaczące pomniki historii. Niemi świadkowie  dawnych wydarzeń, jak to kiedyś mawiano. Na szczęście na motocyklu, nie mam większych problemów przebić się przez labirynt pogiętego, zardzewiałego metalu i już po chwili wyjeżdżam na wolną przestrzeń szerokiej dwupasmówki, biegnącej pomiędzy starymi kamienicami. Drzewa rosnące na szerokim deptaku pomiędzy jezdniami, dają przyjemny cień, chroniąc przed prażącym coraz mocniej popołudniowym słońcem. Rześkie powietrze po burzy jest już tylko wspomnieniem, przegnane przez żar od nagrzanych, starych murów gęstej zabudowy. Na pierwszym, większym skrzyżowaniu odbijam w lewo, w uliczkę prowadzącą do Rynku. Z tego co mówił Marcin jego grupa właśnie tam założyła osadę. Ostrożnie prowadzę przednie koło motocykla, uważając na koleiny w nierównym bruku i wystające szyny tramwajowe. Przemykam pomiędzy zabytkami, kościołami i pomnikami. Pustynia z kamienia i cegły. Żaden ruch nie mąci spokoju tego miejsca. Rynek wita mnie martwą, grobową ciszą. Zatrzymuje motocykl w bramie kamienicy i z bronią gotową do strzału sprawdzam okoliczne budynki. Mały kościołek z pękatym zielonym dachem, długi, średniowieczny targowy pawilon i kamienice po drugiej stronie. Wszystkie noszą ślady niedawnej obecności ludzi. Ktoś tu musiał mieszkać i to całkiem długo, ale wyniósł się już jakiś czas temu. Niepewnie rozglądam się na boki wracając do motocykla. Nie pozostaje mi nic innego jak sprawdzić jeszcze nieodległy Dworzec Główny. To tam widzieliśmy się po raz ostatni z resztą Oddziału. Nie mogę się powstrzymać i gnam wąskimi uliczkami trochę szybciej niż powinien, dodatkowo skracając sobie drogę przejściem podziemnym dla pieszych. Wpadam na pusty plac przed stacją i … kręcę głową z rezygnacją. Przed peronem leży na boku spalony wrak pickupa. Wszędzie dookoła widać ślady po kulach. Kawałki betonu i potrzaskanych kamiennych płyt, zaścielają torowisko i platformy peronów. Przejeżdżam wzdłuż torów, do miejsca, gdzie kilka tygodni temu po raz ostatni widziałem swoich… Ze złością kopię kawałek gruzu, który przelatuje kilka kroków i nieruchomieje na środku brunatnej kałuży, przy wejściu na schody peronu. Wypuszczam powietrze i pozwalam głowie opaść nisko na pierś. Nie ma ich tu. Odeszli.

            Słońce chyli się powoli ku zachodowi, gdy ruszam w drogę powrotną. Mam dość tego pustego, betonowego, martwego grobowca. Rzucam okiem na plan miasta podarowany mi przez Konstancję i na chybił trafił przebijam się między kamienicami prosto na zachód, kierując się na czerwoną tarczę słońca migającą pomiędzy budynkami. Po kilku minutach kluczenia po wąskich uliczkach, wyjeżdżam na biegnącą prostopadle do mojej trasy szeroką, wielopasmową aleję. Chwilę stoję na skrzyżowaniu, podziwiając monumentalny budynek po drugiej stronie drogi. Z jego szczytu patrzy na mnie posąg kobiety w koronie. Zachodzące słońce chowa się za ramieniem postaci, grając świetlistymi refleksami na ostrych krawędziach metalu. Podnoszę dłoń do oczu, by nieco osłonić je przed światłem. Przy linii dachu zauważam ruch.  W ostatnim momencie rzucam się w bok, spadając pod przewracający się motocykl i boleśnie tłukąc żebra. Pojedyncza kula odłupuje kawał tynku z muru za moimi plecami, a echo wystrzału przetacza się łoskotem przez ulicę. Rozpaczliwie wyszarpuję stopę przygniecioną przez motocykl i daje nura za wrak osobówki. Kolejny strzał przenosi górą. Jakieś trzy, cztery sekundy pomiędzy jednym a drugim. Pewnie repetier z czterotakowym zamkiem. Na czworakach przesuwam się o kilka kroków w bok, podnoszę na ułamek sekundy ponad krawędź dachu i znowu kucam. Strzał pada z opóźnieniem. Na murze ponad moją głową wykwita spora dziura po pocisku. Panikarz! Zrywa spust przy strzale. Ale kaliber broni budzi moje obawy. Pewnie sztucer myśliwski. Jeśli ma pełno płaszczowe pociski to płyta balistyczna mi nie pomoże. Zrzucam ciężką kamizelkę przez głowę i ściskam karabin w obu dłoniach. Dwa głębokie oddechy i wyskakuję sprintem w kierunku drzwi budynku. Kątem oka rejestruję ruch na krawędzi dachu. Strzelec akurat próbował zmienić pozycję, żeby móc mnie dosięgnąć z lewej, ale teraz zorientował się poniewczasie, że nie zamierzałem siedzieć za tym samochodem w nieskończoność. Ostro zmieniam kierunek i skręcam za duże drzewo. Kolejny nerwowy wystrzał. Nawet nie próbuję się zorientować, gdzie uderzyła kula. W kilku susach dopadam do szerokich kamiennych stopni. Przelatuję obok posągu jakiś dwóch gości z łopatami i wpadam w potrzaskane, drewniane drzwi. Od strony dachu niesie się głos ostrzegawczego okrzyku. Czyli jest tam ich więcej niż jeden. Opieram się o zimną ścianę, próbując przełknąć ślinę przez zasuszone gardło i uspokoić nieco oddech. To nie było zbyt mądre. Gdyby ten drugi zaczął strzelać mogłoby być krucho. Oddycham głęboko i z karabinem przy ramieniu ruszam przez hall otoczony grubymi, kwadratowymi kolumnami. Na przeciwległej ścianie zaczynają się granitowe schody prowadzące na antresole na kolejnych piętrach. Przystaję i wstrzymuję oddech, wsłuchując się w ciszę pustego gmachu. Gdzieś na górze trzaskają drzwi. Echo niesie korytarzem pogłos szybkich kroków, wybijanych na kamiennej posadzce. Ruszam w górę po schodach, szybko pokonując dwie kondygnacje. Antresolę wypełniają szklane gabloty, pokryte pyłem. Zachodzące słońce gra refleksami na różnokolorowych kryształkach minerałów. Kroki rozbrzmiewają echem z każdej strony. Ostrożnie wyglądam za róg, akurat w momencie, gdy na końcu krótkiego korytarza pojawiają się dwie postacie. Sekundę potem pada strzał. Kula z wizgiem przelatuje przez całą szerokość hallu, wbijając się w filar po drugiej stronie.

– Nie strzelaj! – drę się nie wychylając zza rogu nawet o minimetr. – Nic wam nie zrobię!

– Czego chcesz bydlaku!? – piszczy histerią kobiecy głos.

– Proszę się uspokoić. Nie zrobię pani krzywdy. – Staram się mówić najspokojniej jak potrafię. – Ja tylko kogoś szukam. Czy wie pani gdzie mogę znaleźć Profesora Kownackiego?

– Czego chcecie od Ludwika, kanalie? – nerwowy krzyk przechodzi w falset – Nie oddamy go wam! Nikt już z wami nie pójdzie!

– Proszę pani, nie zamierzam nikogo zabierać. Jestem z oddziału, który uwolnił waszych ludzi z pociągu. Zośka i Góral to moi przyjaciele.

Ciszę biorę za dobrą monetę. Ostrożnie odkładam karabin pod ścianę i ze ściśniętym gardłem powolutku wychylam się na korytarz. Kobieta w średnim wieku natychmiast podrzuca w górę lufę długiej, myśliwskiej rusznicy, a ja spokojnie pokazuje jej otwarte dłonie. Jest roztrzęsiona. Do boku tuli jej się chłopak mniej, więcej w wieku naszej Zuzki. Broń, lata jej w rękach. Niewprawnie próbuje złożyć się do strzału. Gdyby wypaliła w tej chwili, to kolba wybiłaby jej zęby.    

– Nie mam broni – kłamię, ale nie mam  zamiaru rozstawać się rewolwerem zatkniętym za pasek na plecach.

Poskutkowało, na tyle że wielgachny wylot lufy przestaje celować mi prosto w oczy.

– Moi ludzie. Zaraz tu będą! – Nadal mówi głośno, ale już wyraźnie bardziej opanowana. – Na pewno słyszeli strzały.

– Dobrze. – kiwam głową z lekkim uśmiechem.

– Oddaj broń! – znowu podnosi lufę – Widziałam, że masz karabin!

Wzdycham ciężko. Ta rozmowa robi się zbyt nerwowa jak na mój gust.

– Proszę pani, zrobimy tak: ja teraz się wycofam i zbiorę moje rzeczy z ulicy. Moja broń zostaje u mnie. Pani zaś skontaktuje się z Profesorem Kownackim i powie, że jest tu Damian z oddziału chorążego Trzosa, dobrze?

Spoglądam na nią nerwowo przełykając ślinę i powolutku, bardzo… powolutku wycofuję się za róg. Nie strzeliła, a to już jest postęp.

– Zejdę teraz po schodach i wyjdę z budynku. Będę czekał na skrzyżowaniu, dobrze? – rzucam w stronę korytarza. 

– D-dobrze! – głos ma już spokojniejszy – Ale żadnych numerów!

– Obiecuję.

            Z obawą podchodzę, do przewróconego motocykla. Silnik zduszony na biegu zgasł przy wywrotce, ale daje się od razu odpalić. Solidna, metalowa klatka osłoniła osłonę sprzęgła. Kilka rys nie robi większej różnicy. Poprawiam plecak, wciąż przywiązany do stelaża i po chwili wahania ubieram ciężką kamizelkę. Ustawiam motocykl na wolnej przestrzeni pomiędzy wrakami dwóch autobusów i gaszę silnik. Od strony długiej ulicy, biegnącej wzdłuż południowej ściany budynku słychać podniesione głosy. Kobieta musiała wyjść innym wejściem i teraz wraca z posiłkami. Czekam cierpliwie z założonymi rękami, oparty o motocykl. Mózg buzuje adrenaliną i aż wrzeszczy instynktem samozachowawczym żeby się schować, albo chociaż złapać za karabin. Głosy zbliżają się, rozbrzmiewają już tuż za rogiem. Kilka postaci wychodzi na ulice miękkim krokiem, od razu formując półkole najeżone w moją stronę lufami. Prostuję się powoli i rozkładam ręce, pokazując puste dłonie. Postać w środku szyku opuszcza krótką strzelbę. Luźna, za duża kurtka z doszytymi na ramionach pasami skóry. Na głowie brązowy beret. Reszty już nie rejestruję, bo mimo ostrzegawczych okrzyków oddziału, zrywa się do biegu i wpada w moje otwarte ramiona. Ujmuję jej twarz w dłonie i zamykam drżące usta w pocałunku. Na policzkach czuję jej łzy… chyba jej.

– Myślałam, że zginęliście. –  Zośka odrywa się ode mnie i spoglądając mi prosto w oczy łka łamiącym się głosem – Że… zginąłeś.

Nagle ucieka wzrokiem w bok i wyplątuje się delikatnie z moich objęć. Stojący za nią Marcin spogląda na mnie z dziwnym wyrazem twarzy…         

           Siedzimy przy palenisku z wielkiej, metalowej beczki. Słońce już dawno skryło się za koroną Stadionu. Pastuszkowie zapędzają ostatnie kozy do zagród stojących na murawie. Przez dawne wejście dla VIPów, wprowadzają dwie krowy, które pasły się w parku. Metalowa brama zamyka się z trzaskiem, odcinając wnętrze loży od pogrążającego się w ciemności, pustego miasta. Szklane ściany zabite grubymi płytami i blachą falistą, nie przepuszczają do środka światła. Wnętrze rozjaśnia tylko ciepły blask paleniska i klika rozstawionych po kątach kaganków. Na podłodze leżą kawałki drewna, płyty pilśniowe i narzędzia.

– Kończymy barykadowanie zewnętrznych ścian. – Góral podaje mi menażkę z parującym rosołem. – Jeszcze kilka dni i to miejsce będzie się nadawało do obrony.

Dziękuję skinieniem głowy i pociągam łyk gorącej zupy. Zaschło mi w gardle od gadania. Przez ostatnią godzinę opowiedziałem ze szczegółami co się ze mną działo przez od czasu Bitwy o Dworzec.  

– Nic mocniejszego niestety nie mamy. – Marcin uśmiecha się przepraszająco. – No wiesz, Profesor.

Robi ruch głową w stronę wyjścia na trybuny, przy którym dyskutuje kilkoro starszych mieszkańców Stadionu. Po chwili kończą rozmowę, a Kownacki żegna się z nimi uprzejmie i rusza ku nam z zaciętym wyrazem twarzy.

– Panie Damianie, od czego by tu zacząć … – pociera kark z roztargnieniem – Zasadniczo rozumiemy pańską propozycję. Twierdzę należy bezdyskusyjnie zniszczyć, ale rozumie pan … – patrzy na mnie ciężko wzdychając.

– … ale wolelibyście, żeby zrobił to za was ktoś inny – kończę, biorąc do ręki puszkę z resztką rosołu, którą wychylam duszkiem. – Rozumiem panie Profesorze.

Zapada niezręczna cisza, przerywana tylko trzaskaniem ognia w palenisku.

– Proszę postawić się w mojej sytuacji – mówi spokojnie, ostrożnie dobierając słowa. – Musimy myśleć w szerszej perspektywie. Proszę sobie wyobrazić, co stanie się z Miastem jeśli zawiedziemy? Kto stanie na straży zabytków, kultury, wiedzy. – Zatacza ręką łuk jakby chciał objąć wszystkie te wspaniałości leżące za murami. – To wszystko należy zachować, strzec! Narodu bez historii, bez swojego dziedzictwa, nie będzie! Nas nie będzie!

Patrzę przez chwilę na ogień, po czym ciężko wzdycham i zaczynam bardzo spokojnie:

– Z całym szacunkiem panie Profesorze, ale proszę zejść na ziemię i rozejrzeć się wokoło. Pański naród to te pół setki dusz, które cudem przetrwały koniec świata. – Wstaję powoli i spoglądam mu w oczy. – Pańskim obowiązkiem jest chronić tym ludzi, a nie książki i obrazy. Bronić ich przed wrogiem. Walczyć o sprawiedliwość! – kończę z naciskiem

– O ile dobrze zrozumiałem, Twierdza jest mocno osłabiona przez ostatnie wydarzenia i nie stanowi w tej chwili bezpośredniego zagrożenia? Może warto zastanowić się nad innym rozwiązaniem?  „Pax melior est quam iustissimum bellum” – uśmiecha się do mnie blado – zna pan tę maksymę?

Kręcę przecząco głową, a Profesor wyjaśnia:

– Pokój jest lepszy od najsłuszniejszej wojny.

– Proszę mi wybaczyć, ale mój Ojciec kazał mi sobie wbić do głowy: „ Si vis pacem, para bellum”, jeśli chcesz pokoju to szykuj się do wojny, o ile dobrze pamiętam.

Patrzę na niego twardym wzrokiem.

– Panie Profesorze, świat się skończył. To, czego chce pan bronić, nie ma już znaczenia. Musimy zacząć od początku…

– Co też pan mówi! – wchodzi mi w słowo. – To tu od tysiąca lat bije serce narodu. To to miasto było świadkiem najważniejszych historycznych wydarzeń. Koronacje, insurekcje, okupacje to, to … – siada ciężko na plastikowej ławce i patrzy w ogień wytrzeszczonymi oczami.   

– Panie Damianie… – Profesor ciężko wzdycha. Chyba dociera do niego, że dobrnęliśmy do punktu kulminacyjnego tej rozmowy. – …nie wiem, jak mam przekonać moich ludzi. Prezes Buczek, to … kapitalista! Dla niego wszystko to – robi nieokreślony ruch ręką – to rachunek zysków i strat.

– Z tego co zdążyłem się przekonać to człowiek z zasadami. – W duchu sam siebie próbuję przekonać, że to prawda. – Do tego jest skuteczny. Potrafił stworzyć sprawnie działającą społeczność, skupioną wokół wspólnego celu.

Profesor kiwa w zadumie głową, po czym wstaje i spogląda na nas smutno.

– Proponuję zakończyć tę rozmowę jutro. – Pochyla głowę w uprzejmym ukłonie. – Życzę państwu dobrego wieczoru… i bardzo się cieszę, że wrócił pan do nas cały i zdrowy. –  Uśmiecha się ciepło i rusza korytarzem do swojej kwatery.

– My też już pójdziemy. – Bartek zrywa się na równe nogi, a raczej równą nogę: prawą. Lewa kończy mu się zaraz za kolanem. – Te piguły przeciwbólowe, to sam wiesz, nie? – Uśmiecha się blado wspierając na ramieniu Siostry. Oboje odchodzą korytarzem w ślad za Kownackim.

– Naprawdę nic się nie dało zrobić. – Zośka staje koło mnie patrząc w ślad za odchodzącym rodzeństwem. – Wdało się zakażenie. Nie zareagował na antybiotyki. Musiałam …

Kładę jej rękę na ramieniu, ale zaraz cofam dłoń.

– Uratowałaś mu życie. Tylko to się liczy.

Zośka pociąga nosem i wzdycha głęboko.

– Po wszystkim mi podziękował. Powiedział, że to nic. Tylko Aśka ma mi za złe.

– Moglibyśmy mu wydrukować nogę, znaczy się protezę. – Chomik spogląda na nas błyszczącymi oczami z dziecięcej, pucułowatej buźki. – Tu zaraz, na uczelni, jest drukarka 3D. Chłopaki mi pokazali. Tylko zasilanie trzeba ogarnąć. 

Zośka kładzie mu rękę na głowie i mierzwi włosy.

– Do spania mały – mówi do niego miękkim głosem. – Jutro rano masz wartę na Alejach. Musisz się wyspać żołnierzu.

Chomik wyraźnie ma ochotę zaprotestować, ale po chwili kiwa głową i grzecznie zbiera swoje rzeczy. Góral łapie go za kołnierz, z uśmiechem podnosi w powietrze jedną ręką i sadza sobie na barana. Obaj machają na pożegnanie i znikają po drugiej stronie hallu.

– Idę, eee… sprawdzę posterunki. – Marcin pokazuje kciukiem za siebie i rusza do wejścia na trybuny, nie oglądając się za siebie. Zostajemy z Zośką sami. W niezręcznej ciszy.

            Noc spędziłem na koronie stadionu. Marcin z Zośką oczywiście nalegali, żebym przenocował w ich lokum, ale miałem już dość koślawych, krępujących sytuacji, jak na jeden wieczór. Śpiwór i kawałek piankowego materaca: to wszystko czego było mi trzeba. Wstaję zanim pierwsze promienie słońca przesączają się przez korony drzew parku. Chyba liczy się to jako świt. Wygrzebuję z plecaka radio, włączam i nastawiam na umówiony kanał.

– Taran, zgłoś się.

Puszczam przycisk nadawania, przechodząc na odbiór. Nic. Spróbujemy jeszcze raz.

– Taran, zgłoś się.

– … Sztyg..r … zgł… się! – Trzaski w głośniku po chwili układają się w rozpoznawalne słowa. –  Sztygar zgłasza się. Jak mnie słyszysz?

– Dobrze. Szef śpi?

– Jakbyś zgadł. Co u ciebie?

– Mam kontakt, ale może mi zejść kilka dni. Jak zrozumiałeś?

– Zrozumiałem, przekażę. Z naszej strony wszystko zgodnie z planem. Kolejarz powinien wyrobić się z robotą w dwa dni.

– Zrozumiałem. Radio wieczorem.

– Radio wieczorem, cześć. 

 Jirzi znalazł lokomotywę na chodzie. Przynajmniej ta część planu idzie jak należy. Mam czterdzieści osiem godzin, aby przygotować oddział. Trzeba brać się do roboty.

            Na skromne śniadanie składa się owsianka i jedno gotowane jajko. Do tego trochę mleka.

– Jeszcze nie zorganizowałam sera ani masła. – Zośka uśmiecha się przepraszająco podając mi talerz. – Nie wiem jak ci miastowi przeżyli tyle czasu.

Kręci głową spoglądając na Marcina.

– Ej, no co? Mało tu supermarketów? Do tej pory można znaleźć konserwy. – Chłopak broni swojego stylu życia.

– A co z polowaniem? – wcinam się w rozmowę, żeby choć trochę odwrócić swoją uwagę od brejowatej papki.

– Tutaj trzeba uważać – Marcin pokazuje w kierunku Kopca – Zoo niedaleko.

– Nie myśleliście, żeby iść tam i zrobić porządek? Chyba nie może być aż tak źle? – pytam, przyglądając mu się znad miski.   

Dookoła paleniska zapada cisza. Marcin taktycznie pakuje pełne usta owsianki i przeżuwa. Wzdycham ciężko i idę za jego przykładem. Zawsze po linii najmniejszego oporu. Co za ludzie.

– Jedziemy zaraz do starej siedziby. – Zośka zmienia temat. – Chcemy zabrać panele słoneczne i trochę drobiazgów. Nie wybrałbyś się z nami? Przyda nam się jeszcze jeden strzelec.

– Jasne, – kiwam głową odstawiając nadal w połowie pełną miskę – pójdę po sprzęt.

Wstaję, zanim ktokolwiek zdążył mnie zatrzymać. Zaczynam mieć dość tego miejsca. Szybkim krokiem wychodzę na trybunę. W trzy minuty jestem gotów do drogi. Trzy magazynki siedzą pewnie w ładownicach na kamizelce, rewolwer przytroczyłem do pasa, a końcówkę kabury dodatkowo spiąłem rzemieniem dookoła uda. Ostatni magazynek wbijam w gniazdo karabinu. Sto dwadzieścia pocisków do automatu, plus dwa tuziny magnum do rewolweru. Dwie płyty balistyczne i komplet kevlarów. Mam nadzieję, że nie będziemy dymać z buta, bo całość waży z tonę.

            Na moje szczęście, po niecałym kwadransie, Marcin podprowadza pod wejście białego dostawczaka z otwartą, płaską skrzynią ładunkową. Zośka zajmuje miejsce obok kierowcy, a ja i Góral wskakujemy na platformę i stajemy za kabiną. Osiłek patrzy łakomie na mój szpej i poprawia wyświechtane  oporządzenie. Widzę, że krzywi się sprawdzając magazynek w swoim modułowcu. Klepię go w ramię i wciskam w rękę pudełko z zapasową pięćdziesiątką kontraktowej pięć pięć sześć.

– Dzięki – wzdycha z ulgą doładowując od razu karabin. – Mało mi zostało. Było trochę strzelania ostatnio.

Samochód rusza w kierunku rynku, a my łapiemy się ramy skrzyni i przekładamy lufy ponad dachem kabiny.

– Kto się nawinął? – pytam przekrzykując warczenie zdezelowanego silnika

– Motocykliści, dzikie psy, – wzrusza ramionami dobijając pestki do magazynka – kilka razy jakieś czubki. To przez nich zdecydowaliśmy się wynieść z Rynku. Tam się nie dało bronić.

– Nie pomyśleliście, żeby spróbować ich znaleźć zamiast się bronić?

– Oj wiesz jak tu jest! – Góral kręci głową zniecierpliwiony. – Z kim miałem iść? Bartek kuternoga, Aśka cały czas przy nim siedzi, Zośka , no wiesz …

– Mhm… - zagryzam zęby – …a co z resztą? Przecież jakoś tu przeżyli tyle czasu.

– Nie wiem, po prostu nie ogarniam! – Wzrusza ramionami. – Do wszystkiego lewi. Strzelać nie potrafią. Polować też. Poszli w pole, to wiedzieli tylko tyle, że sadzi się zielonym do góry. Nic tylko siedzą i rozprawiają. Jak nie Szekspir to Dante, jak nie teoria strun, to jakiś paradoks Hindenburga. Nie wiem jak oni tu przetrwali.

– Jak stonka, – uśmiecham się cierpko – siedzieli po piwnicach i żarli ziemniaki.

            Na Rynek wjeżdżamy po niecałym kwadransie. Marcin parkuje przy długim budynku na środku placu. Razem z Góralem rozchodzimy się na boki z bronią przy ramieniu. Marcin wyciąga narzędzia i zaczyna demontować rozstawione byle jak panele. Zośka nie odstępuje go na krok podając klucze i przytrzymując nakrętki. Staram się skupić na pilnowaniu północnej strony budynku. Po prawej stronie placu miga mi rozmazany kształt. Chwilę patrzę w tamtym kierunku, ale poza pustą skorupą na wpół spalonej kamienicy nie dostrzegam niczego. Powoli zmieniam pozycję obchodząc róg budynku i staję za kamiennym postumentem pomnika. W wąskim przejściu, między kamienicami przebiegają trzy postacie. Przez ułamek sekundy rejestruję poszarpane ubrania, potargane włosy i białka oczu błyskające z umorusanych twarzy.

– Uwaga! – drę się nie podnosząc głowy znad kolimatora. – Kontakt! Południowy wschód!

– Ubezpieczam! Cofaj! – Góral odpowiada po sekundzie. Rzucam spojrzenie przez ramię. Stoi w wyjściu z budynku i trzyma lufą wskazany kierunek. Zwijam się z mojej pozycji i biegnę w jego stronę. Po prawej wyczuwam ruch. Instynktownie schylam głowę, gdy strzała przelatuje mi dosłownie o klika milimetrów od czoła. Szoruję kolanami o kamienne płyty i przykucam za kolumną obok Górala. Olbrzym daje ognia w kierunku biegnących na nas ludzi. Mierzone, pojedyncze strzały kładą wszystkich trzech, zanim dali radę przebiec połowę dzielącego nas dystansu. Gorączkowo próbuję zlokalizować łucznika. Powinien być gdzieś po mojej lewej. Przerzucam lufę po oknach kamienic. Kolejne dwie strzały przecinają powietrze. Pierwszej udaje mi się uniknąć, przewracając się na lewy bok, ale druga uderza mnie w klatkę piersiową. Patrzę z wściekłością na sterczące pod ostrym kątem lotki i odłamuję promień w połowie. Grot utkwił głęboko w materiale kamizelki, ale nie miał szans przebić płyty napierśnika. Wstaję na kolano i podrzucam broń do oka.

– Tu się kryjesz. – Puszczam trzy mierzone pociski prosto w najwyższe, strzeliste okna prawej wieży kościoła. Trzask rozbijanego szkła i bezwładna postać spadająca bezgłośnie na twardy bruk.

– Idą z prawej! – Góral drze się polewając długą serią wylot ulicy u południowego narożnika Rynku.

– Pora spadać. – Klepię go w bark i pakuje kilka strzałów w tym samym kierunku.

Tuzin postaci z siekierami, włóczniami i innym sprzętem sportowym właśnie rozbiega się tyralierą szukając osłony za kamiennymi donicami i wrakami samochodów. Po drugiej stronie budynku słychać ryk odpalanego dostawczaka. Nie zastanawiamy się, tylko dajemy nura przez pasaż i wpadamy na pakę samochodu. Marcin rusza wciskając gaz do dechy. Zostawiamy Rynek w kłębach czarnych spalin, żegnani kilkoma niecelnymi strzałami i okrzykami wściekłości.                      

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz