Ciemne, burzowe chmury przesłaniają horyzont. Motocykl z rykiem tnie gęste, naelektryzowane powietrze. Wciskam klatę w bak i czuję jak kilka centymetrów poniżej bije mechaniczne serce maszyny. Wiatr szarpie nami w gwałtownych podmuchach, a błyskawice przecinają horyzont na południu. Zjeżdżam z Autostrady przy starym Klasztorze i zatrzymuje się pod wiaduktem. O ziemię zaczynają bębnić pierwsze, ciężkie krople deszczu. Motocykl gaśnie i łagodnie przekrzywia łeb, gdy podpieram go na bocznym podnóżku. Przekładam nogę nad bakiem i na miękkich kolanach powoli zsuwam się na ziemię. Ręce jeszcze mi się trzęsą od pulsującej w żyłach adrenaliny. „Tak, to może uzależnić” –uśmiecham się w myślach sam do siebie.
Wiosenne burze nie trwają zwykle zbyt długo, a dnia zostało
jeszcze dobrych kilka godzin. Nie ma sensu rozkładać się na odpoczynek. Zamiast
tego robię szybki przegląd zapasów. Plecak, przytroczony do jednomiejscowego zadupka,
na szczęście nie odfrunął w czasie jazdy. Dociągam tylko zamek w głównej
kieszeni, rozchylonej pędem wiatru. Taran, zgodnie z obietnicą, wyekwipował
mnie bardzo solidnie. Zaraz po pogrzebie odwiedziliśmy głównego rusznikarza
Ołowianego Miasta. Barnaba dołączył do społeczności już po Odzyskaniu
Niepodległości. Fachowość, z jaką zajął się zdobycznym arsenałem sugeruje, że
miał za sobą mundurową przeszłość, ale nie był zbyt wylewny w opowiadaniu o
sobie. Biorąc pod uwagę poważanie, jakim cieszą się ostatnio wojskowi, nie mam
mu tego za złe. Natomiast to, że chciał mi wcisnąć gówno zamiast karabinu, już
jak najbardziej tak. Gdy Taran i Konstancja wprowadzili mnie do arsenału w podziemiu
jednego z budynków Rafinerii, rusznikarz przywitał nas bardzo grzecznie, ale z
wyczuwalną rezerwą. Otworzył szeroko drzwi do pierwszych trzech składzików, w
których na półeczkach i szafkach stały schludnie poustawiane sztuki z
konfiskaty. Osobno cywilne półautomaty, wykastrowane z ognia samoczynnego,
dalej sztucery myśliwskie, expresy, kniejówki
i co tam jeszcze kto sobie nie wymyślił. Od razu wcisnął w rękę
wybajerzony, sportowy, samopowtarzalny karabinek, z powiększonymi manipulatorami
i plastikową kolbą ustawialną na pincet różnych pozycji. Pierwszy problem był
taki, że napis na komorze głosił, że łykało to to tylko cywilną dwa dwa trzy
REM, a przy próbie odstrzelenia nominalnej NATOwskiej amunicji pięć pięć sześć
pewnie pieprznęło by mi prosto w pysk. Ponawiercanie, ażurowe łoże gięło się na
boki od samego patrzenia, a wspomniana już kolba pewnie by się połamała, przy
pierwszym stuknięciu o ziemię. „Nie, ja tu przyszedłem po broń, a nie po
metroseksualne podpiardółki”. Barnaba wyraźnie się zirytował, ale opanował po
chwili i grzecznie pokazał resztę menażerii. W następnym pomieszczeniu stały strzelby
gładko lufowe, które z przyczyn oczywistych ominąłem szerokim łukiem, a dalej
broń krótka i peemy. Oczywiście pistolety były maszynowe tylko z nazwy, bo na
rynek cywilny szły jako samopowtarzalne. Przez chwilę nawet wziąłem do ręki
takiego samego dziwoląga jakim posługiwała się Konstancja. Składana na bok
metalowa, mocno wycięta kolba, długi łukowaty magazynek, oszynowanie z każdej możliwej strony, pionowy
chwyt przedni i krótka lufa wystająca z łoża może o pół kciuka. Wyglądał
pokracznie. Niby lekki, poręczny i do tego wykonany z bardzo dobrych materiałów
ale wystarczyło się do niego złożyć, żeby poczuć się jak przy odpustowej
zabawce.
– Bierz!
Pasuje ci. Porządna szwabska robota. Oryginał!
– Barnaba od razu zaczął zachwalać towar. – Tylko amunicji mam do niego
niecałą setkę, bo to czterdziestka piątka, a i tylko dwa magazynki mi zostały.
Ale jak chcesz to mam jeszcze trzy sztuki w dziewiątce.
Popatrzyłem
tylko z politowaniem, a Taran znacząco sapnął. Dopiero wtedy, chociaż dalej z psiocząc
pod nosem, Barnaba raczył otworzyć czwarty składzik, w którym leżały sobie
pełnokrwiste, kontraktowe sztuki. Jako prosty człowiek, na wsi wychowany,
darowałem sobie nowoczesne modułowce i od razu złapałem za poczciwą dziewięćdziesiątkę
szóstkę, tyle że w nowszej wersji, z oszynowaniem. Rusznikarz rad, nierad
dołożył mi jeszcze cztery magazynki i celownik kolimatorowy z powiększeniem.
Szybko złapałem cały szpej i prawie nie oglądając się za siebie pobiegłem go
przestrzelać. Wystarczyły trzy pociski, żeby stary wojskowy hełm spadł z kołka,
oddalonego o dobre sto kroków. Po niewielkiej regulacji kolimatora broń biła w
punkt, a celowanie przy użyciu czerwonej kropki było dziecinnie łatwe. Na
odchodne dostałem jeszcze full taktyczną kamizelkę z kuloodpornymi, stalowymi
płytami na klacie i plecach, oraz komplet kevlarowych ochraniaczy na ręce i
ramiona. Normalnie poczułem się jak robochłop.
Stoję sobie teraz uzbrojony po zęby
i czekam aż ostatnie krople przestaną bębnić po kałużach. Mokry asfalt paruje w
ciepłym powietrzu wczesnego popołudnia. Do lata zostało jeszcze kilka tygodni,
ale pogoda już rozpieszcza słońcem. Gdy wybrzmiewają ostanie grzmoty i burza
zaczyna znikać za północnym horyzontem, wskakuję na motocykl i ruszam ulicą wzdłuż
lewego brzegu rzeki. Mokre opony ślizgają się przy każdym gwałtownym odwinięciu
gazu, więc nie szaleję i idę z marszową nieco powyżej obrotów biegu jałowego.
Bacznie rozglądam się na boki, uważając na gęsto rosnące zarośla. Taran
ostrzegał, że za niewielkim wzniesieniem, znajdującym się teraz po mojej lewej
ręce, było kiedyś Zoo. Większość zwierzaków do tego czasu albo się rozbiegła,
albo pozjadała nawzajem, ale jak przytomnie zauważył, nawet zdziczałe psy nie
zapuszczały się w te rejony. Bez większych przygód jadę jeszcze kilka minut, aż
przy pierwszym mijanym moście droga znika, podmyta zapewne jakiś czas temu
przez powódź. Stroma skarpa ciągnie się poszarpaną linią, aż po wzniesienie
kilkaset kroków dalej, dochodząc do nadbrzeżnych domów po drugiej stronie
ulicy. Co prawda, poziom wody jest teraz dość niski, ale nie za bardzo mi się
uśmiecha balansować na tej niestabilnej krawędzi, podmywanej cały czas przez
rzekę. Mam zatem dwie opcje. Albo skręcić w lewo, w wąską dróżkę pnącą się
stromo na Kopiec i spróbować swojego szczęścia w safari. Albo przejechać mostem
na prawą stronę i dotrzeć do centrum przez robotnicze osiedle. Wybór jest
raczej prosty, więc zawijam się z powrotem na most i na szerokim, gładkim
asfalcie odkręcam trochę mocniej.
Zamek Królewski odcina się
czerwienią dachów na tle niebieskiego nieba. Ostrożnie podchodzę do barierek
mostu i przez celownik karabinu lustruję drugą stronę Rzeki. Czterokrotne
powiększenie w zupełności wystarcza do tego, żeby z grubsza zorientować się, czy
ktoś się kręci na murach. Po dłuższej chwili opuszczam broń. Pusto. Powoli
wracam do motocykla zaparkowanego pomiędzy dwoma tramwajami. Dwupoziomowe
rondo, o które opiera się most, jest całkiem zapchane przez różnej maści wraki.
Większość samochodów nosi ślady ognia. Wojskowe ciężarówki wystające z tunelu,
biegnącego pod jezdnią, mają wyraźne ślady przestrzelin z broni maszynowej.
Wszystko to jednak nic nie znaczące pomniki historii. Niemi świadkowie dawnych wydarzeń, jak to kiedyś mawiano. Na
szczęście na motocyklu, nie mam większych problemów przebić się przez labirynt
pogiętego, zardzewiałego metalu i już po chwili wyjeżdżam na wolną przestrzeń
szerokiej dwupasmówki, biegnącej pomiędzy starymi kamienicami. Drzewa rosnące
na szerokim deptaku pomiędzy jezdniami, dają przyjemny cień, chroniąc przed prażącym
coraz mocniej popołudniowym słońcem. Rześkie powietrze po burzy jest już tylko
wspomnieniem, przegnane przez żar od nagrzanych, starych murów gęstej zabudowy.
Na pierwszym, większym skrzyżowaniu odbijam w lewo, w uliczkę prowadzącą do
Rynku. Z tego co mówił Marcin jego grupa właśnie tam założyła osadę. Ostrożnie
prowadzę przednie koło motocykla, uważając na koleiny w nierównym bruku i
wystające szyny tramwajowe. Przemykam pomiędzy zabytkami, kościołami i
pomnikami. Pustynia z kamienia i cegły. Żaden ruch nie mąci spokoju tego
miejsca. Rynek wita mnie martwą, grobową ciszą. Zatrzymuje motocykl w bramie
kamienicy i z bronią gotową do strzału sprawdzam okoliczne budynki. Mały
kościołek z pękatym zielonym dachem, długi, średniowieczny targowy pawilon i
kamienice po drugiej stronie. Wszystkie noszą ślady niedawnej obecności ludzi.
Ktoś tu musiał mieszkać i to całkiem długo, ale wyniósł się już jakiś czas
temu. Niepewnie rozglądam się na boki wracając do motocykla. Nie pozostaje mi
nic innego jak sprawdzić jeszcze nieodległy Dworzec Główny. To tam widzieliśmy
się po raz ostatni z resztą Oddziału. Nie mogę się powstrzymać i gnam wąskimi
uliczkami trochę szybciej niż powinien, dodatkowo skracając sobie drogę
przejściem podziemnym dla pieszych. Wpadam na pusty plac przed stacją i … kręcę
głową z rezygnacją. Przed peronem leży na boku spalony wrak pickupa. Wszędzie
dookoła widać ślady po kulach. Kawałki betonu i potrzaskanych kamiennych płyt,
zaścielają torowisko i platformy peronów. Przejeżdżam wzdłuż torów, do miejsca,
gdzie kilka tygodni temu po raz ostatni widziałem swoich… Ze złością kopię
kawałek gruzu, który przelatuje kilka kroków i nieruchomieje na środku brunatnej
kałuży, przy wejściu na schody peronu. Wypuszczam powietrze i pozwalam głowie
opaść nisko na pierś. Nie ma ich tu. Odeszli.
Słońce chyli się powoli ku
zachodowi, gdy ruszam w drogę powrotną. Mam dość tego pustego, betonowego,
martwego grobowca. Rzucam okiem na plan miasta podarowany mi przez Konstancję i
na chybił trafił przebijam się między kamienicami prosto na zachód, kierując
się na czerwoną tarczę słońca migającą pomiędzy budynkami. Po kilku minutach
kluczenia po wąskich uliczkach, wyjeżdżam na biegnącą prostopadle do mojej
trasy szeroką, wielopasmową aleję. Chwilę stoję na skrzyżowaniu, podziwiając
monumentalny budynek po drugiej stronie drogi. Z jego szczytu patrzy na mnie
posąg kobiety w koronie. Zachodzące słońce chowa się za ramieniem postaci,
grając świetlistymi refleksami na ostrych krawędziach metalu. Podnoszę dłoń do
oczu, by nieco osłonić je przed światłem. Przy linii dachu zauważam ruch. W ostatnim momencie rzucam się w bok,
spadając pod przewracający się motocykl i boleśnie tłukąc żebra. Pojedyncza kula
odłupuje kawał tynku z muru za moimi plecami, a echo wystrzału przetacza się
łoskotem przez ulicę. Rozpaczliwie wyszarpuję stopę przygniecioną przez motocykl
i daje nura za wrak osobówki. Kolejny strzał przenosi górą. Jakieś trzy, cztery
sekundy pomiędzy jednym a drugim. Pewnie repetier z czterotakowym zamkiem. Na
czworakach przesuwam się o kilka kroków w bok, podnoszę na ułamek sekundy ponad
krawędź dachu i znowu kucam. Strzał pada z opóźnieniem. Na murze ponad moją
głową wykwita spora dziura po pocisku. Panikarz! Zrywa spust przy strzale. Ale
kaliber broni budzi moje obawy. Pewnie sztucer myśliwski. Jeśli ma pełno
płaszczowe pociski to płyta balistyczna mi nie pomoże. Zrzucam ciężką kamizelkę
przez głowę i ściskam karabin w obu dłoniach. Dwa głębokie oddechy i wyskakuję
sprintem w kierunku drzwi budynku. Kątem oka rejestruję ruch na krawędzi dachu.
Strzelec akurat próbował zmienić pozycję, żeby móc mnie dosięgnąć z lewej, ale
teraz zorientował się poniewczasie, że nie zamierzałem siedzieć za tym
samochodem w nieskończoność. Ostro zmieniam kierunek i skręcam za duże drzewo. Kolejny
nerwowy wystrzał. Nawet nie próbuję się zorientować, gdzie uderzyła kula. W
kilku susach dopadam do szerokich kamiennych stopni. Przelatuję obok posągu
jakiś dwóch gości z łopatami i wpadam w potrzaskane, drewniane drzwi. Od strony
dachu niesie się głos ostrzegawczego okrzyku. Czyli jest tam ich więcej niż
jeden. Opieram się o zimną ścianę, próbując przełknąć ślinę przez zasuszone
gardło i uspokoić nieco oddech. To nie było zbyt mądre. Gdyby ten drugi zaczął
strzelać mogłoby być krucho. Oddycham głęboko i z karabinem przy ramieniu
ruszam przez hall otoczony grubymi, kwadratowymi kolumnami. Na przeciwległej
ścianie zaczynają się granitowe schody prowadzące na antresole na kolejnych
piętrach. Przystaję i wstrzymuję oddech, wsłuchując się w ciszę pustego gmachu.
Gdzieś na górze trzaskają drzwi. Echo niesie korytarzem pogłos szybkich kroków,
wybijanych na kamiennej posadzce. Ruszam w górę po schodach, szybko pokonując
dwie kondygnacje. Antresolę wypełniają szklane gabloty, pokryte pyłem.
Zachodzące słońce gra refleksami na różnokolorowych kryształkach minerałów.
Kroki rozbrzmiewają echem z każdej strony. Ostrożnie wyglądam za róg, akurat w
momencie, gdy na końcu krótkiego korytarza pojawiają się dwie postacie. Sekundę
potem pada strzał. Kula z wizgiem przelatuje przez całą szerokość hallu,
wbijając się w filar po drugiej stronie.
– Nie
strzelaj! – drę się nie wychylając zza rogu nawet o minimetr. – Nic wam nie
zrobię!
– Czego
chcesz bydlaku!? – piszczy histerią kobiecy głos.
– Proszę się
uspokoić. Nie zrobię pani krzywdy. – Staram się mówić najspokojniej jak
potrafię. – Ja tylko kogoś szukam. Czy wie pani gdzie mogę znaleźć Profesora
Kownackiego?
– Czego
chcecie od Ludwika, kanalie? – nerwowy krzyk przechodzi w falset – Nie oddamy
go wam! Nikt już z wami nie pójdzie!
– Proszę
pani, nie zamierzam nikogo zabierać. Jestem z oddziału, który uwolnił waszych
ludzi z pociągu. Zośka i Góral to moi przyjaciele.
Ciszę biorę za dobrą monetę. Ostrożnie odkładam karabin pod
ścianę i ze ściśniętym gardłem powolutku wychylam się na korytarz. Kobieta w
średnim wieku natychmiast podrzuca w górę lufę długiej, myśliwskiej rusznicy, a
ja spokojnie pokazuje jej otwarte dłonie. Jest roztrzęsiona. Do boku tuli jej
się chłopak mniej, więcej w wieku naszej Zuzki. Broń, lata jej w rękach. Niewprawnie
próbuje złożyć się do strzału. Gdyby wypaliła w tej chwili, to kolba wybiłaby
jej zęby.
– Nie mam
broni – kłamię, ale nie mam zamiaru
rozstawać się rewolwerem zatkniętym za pasek na plecach.
Poskutkowało,
na tyle że wielgachny wylot lufy przestaje celować mi prosto w oczy.
– Moi
ludzie. Zaraz tu będą! – Nadal mówi głośno, ale już wyraźnie bardziej opanowana.
– Na pewno słyszeli strzały.
– Dobrze. –
kiwam głową z lekkim uśmiechem.
– Oddaj
broń! – znowu podnosi lufę – Widziałam, że masz karabin!
Wzdycham
ciężko. Ta rozmowa robi się zbyt nerwowa jak na mój gust.
– Proszę
pani, zrobimy tak: ja teraz się wycofam i zbiorę moje rzeczy z ulicy. Moja broń
zostaje u mnie. Pani zaś skontaktuje się z Profesorem Kownackim i powie, że
jest tu Damian z oddziału chorążego Trzosa, dobrze?
Spoglądam na
nią nerwowo przełykając ślinę i powolutku, bardzo… powolutku wycofuję się za
róg. Nie strzeliła, a to już jest postęp.
– Zejdę
teraz po schodach i wyjdę z budynku. Będę czekał na skrzyżowaniu, dobrze? –
rzucam w stronę korytarza.
– D-dobrze!
– głos ma już spokojniejszy – Ale żadnych numerów!
– Obiecuję.
Z obawą podchodzę, do przewróconego
motocykla. Silnik zduszony na biegu zgasł przy wywrotce, ale daje się od razu
odpalić. Solidna, metalowa klatka osłoniła osłonę sprzęgła. Kilka rys nie robi większej
różnicy. Poprawiam plecak, wciąż przywiązany do stelaża i po chwili wahania
ubieram ciężką kamizelkę. Ustawiam motocykl na wolnej przestrzeni pomiędzy
wrakami dwóch autobusów i gaszę silnik. Od strony długiej ulicy, biegnącej
wzdłuż południowej ściany budynku słychać podniesione głosy. Kobieta musiała
wyjść innym wejściem i teraz wraca z posiłkami. Czekam cierpliwie z założonymi
rękami, oparty o motocykl. Mózg buzuje adrenaliną i aż wrzeszczy instynktem
samozachowawczym żeby się schować, albo chociaż złapać za karabin. Głosy
zbliżają się, rozbrzmiewają już tuż za rogiem. Kilka postaci wychodzi na ulice
miękkim krokiem, od razu formując półkole najeżone w moją stronę lufami.
Prostuję się powoli i rozkładam ręce, pokazując puste dłonie. Postać w środku
szyku opuszcza krótką strzelbę. Luźna, za duża kurtka z doszytymi na ramionach
pasami skóry. Na głowie brązowy beret. Reszty już nie rejestruję, bo mimo
ostrzegawczych okrzyków oddziału, zrywa się do biegu i wpada w moje otwarte
ramiona. Ujmuję jej twarz w dłonie i zamykam drżące usta w pocałunku. Na
policzkach czuję jej łzy… chyba jej.
– Myślałam,
że zginęliście. – Zośka odrywa się ode
mnie i spoglądając mi prosto w oczy łka łamiącym się głosem – Że… zginąłeś.
Nagle ucieka
wzrokiem w bok i wyplątuje się delikatnie z moich objęć. Stojący za nią Marcin
spogląda na mnie z dziwnym wyrazem twarzy…
Siedzimy
przy palenisku z wielkiej, metalowej beczki. Słońce już dawno skryło się za
koroną Stadionu. Pastuszkowie zapędzają ostatnie kozy do zagród stojących na murawie.
Przez dawne wejście dla VIPów, wprowadzają dwie krowy, które pasły się w parku.
Metalowa brama zamyka się z trzaskiem, odcinając wnętrze loży od pogrążającego
się w ciemności, pustego miasta. Szklane ściany zabite grubymi płytami i blachą
falistą, nie przepuszczają do środka światła. Wnętrze rozjaśnia tylko ciepły
blask paleniska i klika rozstawionych po kątach kaganków. Na podłodze leżą
kawałki drewna, płyty pilśniowe i narzędzia.
– Kończymy
barykadowanie zewnętrznych ścian. – Góral podaje mi menażkę z parującym rosołem.
– Jeszcze kilka dni i to miejsce będzie się nadawało do obrony.
Dziękuję
skinieniem głowy i pociągam łyk gorącej zupy. Zaschło mi w gardle od gadania.
Przez ostatnią godzinę opowiedziałem ze szczegółami co się ze mną działo przez od
czasu Bitwy o Dworzec.
– Nic mocniejszego
niestety nie mamy. – Marcin uśmiecha się przepraszająco. – No wiesz, Profesor.
Robi ruch
głową w stronę wyjścia na trybuny, przy którym dyskutuje kilkoro starszych
mieszkańców Stadionu. Po chwili kończą rozmowę, a Kownacki żegna się z nimi uprzejmie
i rusza ku nam z zaciętym wyrazem twarzy.
– Panie
Damianie, od czego by tu zacząć … – pociera kark z roztargnieniem – Zasadniczo
rozumiemy pańską propozycję. Twierdzę należy bezdyskusyjnie zniszczyć, ale
rozumie pan … – patrzy na mnie ciężko wzdychając.
– … ale
wolelibyście, żeby zrobił to za was ktoś inny – kończę, biorąc do ręki puszkę z
resztką rosołu, którą wychylam duszkiem. – Rozumiem panie Profesorze.
Zapada
niezręczna cisza, przerywana tylko trzaskaniem ognia w palenisku.
– Proszę
postawić się w mojej sytuacji – mówi spokojnie, ostrożnie dobierając słowa. – Musimy
myśleć w szerszej perspektywie. Proszę sobie wyobrazić, co stanie się z Miastem
jeśli zawiedziemy? Kto stanie na straży zabytków, kultury, wiedzy. – Zatacza
ręką łuk jakby chciał objąć wszystkie te wspaniałości leżące za murami. – To
wszystko należy zachować, strzec! Narodu bez historii, bez swojego dziedzictwa,
nie będzie! Nas nie będzie!
Patrzę przez
chwilę na ogień, po czym ciężko wzdycham i zaczynam bardzo spokojnie:
– Z całym
szacunkiem panie Profesorze, ale proszę zejść na ziemię i rozejrzeć się wokoło.
Pański naród to te pół setki dusz, które cudem przetrwały koniec świata. – Wstaję
powoli i spoglądam mu w oczy. – Pańskim obowiązkiem jest chronić tym ludzi, a
nie książki i obrazy. Bronić ich przed wrogiem. Walczyć o sprawiedliwość! –
kończę z naciskiem
– O ile
dobrze zrozumiałem, Twierdza jest mocno osłabiona przez ostatnie wydarzenia i
nie stanowi w tej chwili bezpośredniego zagrożenia? Może warto zastanowić się
nad innym rozwiązaniem? „Pax melior est
quam iustissimum bellum” – uśmiecha się do mnie blado – zna pan tę maksymę?
Kręcę
przecząco głową, a Profesor wyjaśnia:
– Pokój jest
lepszy od najsłuszniejszej wojny.
– Proszę mi
wybaczyć, ale mój Ojciec kazał mi sobie wbić do głowy: „ Si vis pacem, para
bellum”, jeśli chcesz pokoju to szykuj się do wojny, o ile dobrze pamiętam.
Patrzę na
niego twardym wzrokiem.
– Panie
Profesorze, świat się skończył. To, czego chce pan bronić, nie ma już znaczenia.
Musimy zacząć od początku…
– Co też pan
mówi! – wchodzi mi w słowo. – To tu od tysiąca lat bije serce narodu. To to
miasto było świadkiem najważniejszych historycznych wydarzeń. Koronacje,
insurekcje, okupacje to, to … – siada ciężko na plastikowej ławce i patrzy w
ogień wytrzeszczonymi oczami.
– Panie
Damianie… – Profesor ciężko wzdycha. Chyba dociera do niego, że dobrnęliśmy do
punktu kulminacyjnego tej rozmowy. – …nie wiem, jak mam przekonać moich ludzi. Prezes
Buczek, to … kapitalista! Dla niego wszystko to – robi nieokreślony ruch ręką –
to rachunek zysków i strat.
– Z tego co
zdążyłem się przekonać to człowiek z zasadami. – W duchu sam siebie próbuję
przekonać, że to prawda. – Do tego jest skuteczny. Potrafił stworzyć sprawnie
działającą społeczność, skupioną wokół wspólnego celu.
Profesor
kiwa w zadumie głową, po czym wstaje i spogląda na nas smutno.
– Proponuję
zakończyć tę rozmowę jutro. – Pochyla głowę w uprzejmym ukłonie. – Życzę
państwu dobrego wieczoru… i bardzo się cieszę, że wrócił pan do nas cały i
zdrowy. – Uśmiecha się ciepło i rusza
korytarzem do swojej kwatery.
– My też już
pójdziemy. – Bartek zrywa się na równe nogi, a raczej równą nogę: prawą. Lewa
kończy mu się zaraz za kolanem. – Te piguły przeciwbólowe, to sam wiesz, nie? –
Uśmiecha się blado wspierając na ramieniu Siostry. Oboje odchodzą korytarzem w
ślad za Kownackim.
– Naprawdę
nic się nie dało zrobić. – Zośka staje koło mnie patrząc w ślad za odchodzącym
rodzeństwem. – Wdało się zakażenie. Nie zareagował na antybiotyki. Musiałam …
Kładę jej
rękę na ramieniu, ale zaraz cofam dłoń.
– Uratowałaś
mu życie. Tylko to się liczy.
Zośka
pociąga nosem i wzdycha głęboko.
– Po
wszystkim mi podziękował. Powiedział, że to nic. Tylko Aśka ma mi za złe.
– Moglibyśmy
mu wydrukować nogę, znaczy się protezę. – Chomik spogląda na nas błyszczącymi
oczami z dziecięcej, pucułowatej buźki. – Tu zaraz, na uczelni, jest drukarka
3D. Chłopaki mi pokazali. Tylko zasilanie trzeba ogarnąć.
Zośka
kładzie mu rękę na głowie i mierzwi włosy.
– Do spania
mały – mówi do niego miękkim głosem. – Jutro rano masz wartę na Alejach. Musisz
się wyspać żołnierzu.
Chomik
wyraźnie ma ochotę zaprotestować, ale po chwili kiwa głową i grzecznie zbiera
swoje rzeczy. Góral łapie go za kołnierz, z uśmiechem podnosi w powietrze jedną
ręką i sadza sobie na barana. Obaj machają na pożegnanie i znikają po drugiej
stronie hallu.
– Idę, eee…
sprawdzę posterunki. – Marcin pokazuje kciukiem za siebie i rusza do wejścia na
trybuny, nie oglądając się za siebie. Zostajemy z Zośką sami. W niezręcznej
ciszy.
Noc spędziłem na koronie stadionu.
Marcin z Zośką oczywiście nalegali, żebym przenocował w ich lokum, ale miałem
już dość koślawych, krępujących sytuacji, jak na jeden wieczór. Śpiwór i
kawałek piankowego materaca: to wszystko czego było mi trzeba. Wstaję zanim
pierwsze promienie słońca przesączają się przez korony drzew parku. Chyba liczy
się to jako świt. Wygrzebuję z plecaka radio, włączam i nastawiam na umówiony
kanał.
– Taran,
zgłoś się.
Puszczam
przycisk nadawania, przechodząc na odbiór. Nic. Spróbujemy jeszcze raz.
– Taran,
zgłoś się.
– … Sztyg..r
… zgł… się! – Trzaski w głośniku po chwili układają się w rozpoznawalne słowa. –
Sztygar zgłasza się. Jak mnie słyszysz?
– Dobrze.
Szef śpi?
– Jakbyś
zgadł. Co u ciebie?
– Mam
kontakt, ale może mi zejść kilka dni. Jak zrozumiałeś?
– Zrozumiałem,
przekażę. Z naszej strony wszystko zgodnie z planem. Kolejarz powinien wyrobić
się z robotą w dwa dni.
– Zrozumiałem.
Radio wieczorem.
– Radio
wieczorem, cześć.
Jirzi znalazł lokomotywę na chodzie.
Przynajmniej ta część planu idzie jak należy. Mam czterdzieści osiem godzin,
aby przygotować oddział. Trzeba brać się do roboty.
Na skromne śniadanie składa się
owsianka i jedno gotowane jajko. Do tego trochę mleka.
– Jeszcze
nie zorganizowałam sera ani masła. – Zośka uśmiecha się przepraszająco podając
mi talerz. – Nie wiem jak ci miastowi przeżyli tyle czasu.
Kręci głową
spoglądając na Marcina.
– Ej, no co?
Mało tu supermarketów? Do tej pory można znaleźć konserwy. – Chłopak broni
swojego stylu życia.
– A co z
polowaniem? – wcinam się w rozmowę, żeby choć trochę odwrócić swoją uwagę od
brejowatej papki.
– Tutaj
trzeba uważać – Marcin pokazuje w kierunku Kopca – Zoo niedaleko.
– Nie
myśleliście, żeby iść tam i zrobić porządek? Chyba nie może być aż tak źle? –
pytam, przyglądając mu się znad miski.
Dookoła
paleniska zapada cisza. Marcin taktycznie pakuje pełne usta owsianki i
przeżuwa. Wzdycham ciężko i idę za jego przykładem. Zawsze po linii
najmniejszego oporu. Co za ludzie.
– Jedziemy
zaraz do starej siedziby. – Zośka zmienia temat. – Chcemy zabrać panele
słoneczne i trochę drobiazgów. Nie wybrałbyś się z nami? Przyda nam się jeszcze
jeden strzelec.
– Jasne, –
kiwam głową odstawiając nadal w połowie pełną miskę – pójdę po sprzęt.
Wstaję,
zanim ktokolwiek zdążył mnie zatrzymać. Zaczynam mieć dość tego miejsca.
Szybkim krokiem wychodzę na trybunę. W trzy minuty jestem gotów do drogi. Trzy
magazynki siedzą pewnie w ładownicach na kamizelce, rewolwer przytroczyłem do
pasa, a końcówkę kabury dodatkowo spiąłem rzemieniem dookoła uda. Ostatni
magazynek wbijam w gniazdo karabinu. Sto dwadzieścia pocisków do automatu, plus
dwa tuziny magnum do rewolweru. Dwie płyty balistyczne i komplet kevlarów. Mam
nadzieję, że nie będziemy dymać z buta, bo całość waży z tonę.
Na moje szczęście, po niecałym
kwadransie, Marcin podprowadza pod wejście białego dostawczaka z otwartą,
płaską skrzynią ładunkową. Zośka zajmuje miejsce obok kierowcy, a ja i Góral
wskakujemy na platformę i stajemy za kabiną. Osiłek patrzy łakomie na mój szpej
i poprawia wyświechtane oporządzenie.
Widzę, że krzywi się sprawdzając magazynek w swoim modułowcu. Klepię go w ramię
i wciskam w rękę pudełko z zapasową pięćdziesiątką kontraktowej pięć pięć
sześć.
– Dzięki –
wzdycha z ulgą doładowując od razu karabin. – Mało mi zostało. Było trochę
strzelania ostatnio.
Samochód
rusza w kierunku rynku, a my łapiemy się ramy skrzyni i przekładamy lufy ponad
dachem kabiny.
– Kto się
nawinął? – pytam przekrzykując warczenie zdezelowanego silnika
– Motocykliści,
dzikie psy, – wzrusza ramionami dobijając pestki do magazynka – kilka razy jakieś
czubki. To przez nich zdecydowaliśmy się wynieść z Rynku. Tam się nie dało
bronić.
– Nie
pomyśleliście, żeby spróbować ich znaleźć zamiast się bronić?
– Oj wiesz
jak tu jest! – Góral kręci głową zniecierpliwiony. – Z kim miałem iść? Bartek
kuternoga, Aśka cały czas przy nim siedzi, Zośka , no wiesz …
– Mhm… -
zagryzam zęby – …a co z resztą? Przecież jakoś tu przeżyli tyle czasu.
– Nie wiem,
po prostu nie ogarniam! – Wzrusza ramionami. – Do wszystkiego lewi. Strzelać
nie potrafią. Polować też. Poszli w pole, to wiedzieli tylko tyle, że sadzi się
zielonym do góry. Nic tylko siedzą i rozprawiają. Jak nie Szekspir to Dante,
jak nie teoria strun, to jakiś paradoks Hindenburga. Nie wiem jak oni tu
przetrwali.
– Jak stonka,
– uśmiecham się cierpko – siedzieli po piwnicach i żarli ziemniaki.
Na Rynek wjeżdżamy po niecałym
kwadransie. Marcin parkuje przy długim budynku na środku placu. Razem z Góralem
rozchodzimy się na boki z bronią przy ramieniu. Marcin wyciąga narzędzia i
zaczyna demontować rozstawione byle jak panele. Zośka nie odstępuje go na krok
podając klucze i przytrzymując nakrętki. Staram się skupić na pilnowaniu
północnej strony budynku. Po prawej stronie placu miga mi rozmazany kształt.
Chwilę patrzę w tamtym kierunku, ale poza pustą skorupą na wpół spalonej
kamienicy nie dostrzegam niczego. Powoli zmieniam pozycję obchodząc róg budynku
i staję za kamiennym postumentem pomnika. W wąskim przejściu, między
kamienicami przebiegają trzy postacie. Przez ułamek sekundy rejestruję
poszarpane ubrania, potargane włosy i białka oczu błyskające z umorusanych
twarzy.
– Uwaga! –
drę się nie podnosząc głowy znad kolimatora. – Kontakt! Południowy wschód!
– Ubezpieczam!
Cofaj! – Góral odpowiada po sekundzie. Rzucam spojrzenie przez ramię. Stoi w
wyjściu z budynku i trzyma lufą wskazany kierunek. Zwijam się z mojej pozycji i
biegnę w jego stronę. Po prawej wyczuwam ruch. Instynktownie schylam głowę, gdy
strzała przelatuje mi dosłownie o klika milimetrów od czoła. Szoruję kolanami o
kamienne płyty i przykucam za kolumną obok Górala. Olbrzym daje ognia w kierunku
biegnących na nas ludzi. Mierzone, pojedyncze strzały kładą wszystkich trzech,
zanim dali radę przebiec połowę dzielącego nas dystansu. Gorączkowo próbuję
zlokalizować łucznika. Powinien być gdzieś po mojej lewej. Przerzucam lufę po
oknach kamienic. Kolejne dwie strzały przecinają powietrze. Pierwszej udaje mi
się uniknąć, przewracając się na lewy bok, ale druga uderza mnie w klatkę
piersiową. Patrzę z wściekłością na sterczące pod ostrym kątem lotki i odłamuję
promień w połowie. Grot utkwił głęboko w materiale kamizelki, ale nie miał
szans przebić płyty napierśnika. Wstaję na kolano i podrzucam broń do oka.
– Tu się
kryjesz. – Puszczam trzy mierzone pociski prosto w najwyższe, strzeliste okna
prawej wieży kościoła. Trzask rozbijanego szkła i bezwładna postać spadająca
bezgłośnie na twardy bruk.
– Idą z prawej!
– Góral drze się polewając długą serią wylot ulicy u południowego narożnika
Rynku.
– Pora spadać.
– Klepię go w bark i pakuje kilka strzałów w tym samym kierunku.
Tuzin
postaci z siekierami, włóczniami i innym sprzętem sportowym właśnie rozbiega
się tyralierą szukając osłony za kamiennymi donicami i wrakami samochodów. Po
drugiej stronie budynku słychać ryk odpalanego dostawczaka. Nie zastanawiamy
się, tylko dajemy nura przez pasaż i wpadamy na pakę samochodu. Marcin rusza
wciskając gaz do dechy. Zostawiamy Rynek w kłębach czarnych spalin, żegnani
kilkoma niecelnymi strzałami i okrzykami wściekłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz