sobota, 23 stycznia 2021

Meksyk, San Luis Potosi

 

Meksyk udało mi się odwiedzić zaraz przed ogólną paniką pandemiczną początku 2020 roku. Luty, to podobno dobry czas na zwiedzanie. Szkoda, że nie dla mnie. Firma ma ogólnie lekkiego bzika na punkcie bezpieczeństwa, dlatego niespecjalnie zdziwił mnie wymóg odhaczenia szkolenia online dla procedur w razie sytuacji kryzysowych. Musiałem z góry określić z kim, gdzie i kiedy się spotykam, postępowanie na wypadek porwania, aktualizacja danych osobowych i numerów telefonów ICE itd. Obowiązywał absolutny zakaz prowadzenia samochodu, a nawet wynajmowania taksówek. Wydawało mi się, że takie środki ostrożności są dość grubą przesadą. W końcu jadę kraju cywilizowanego, a nie do strefy wojny w Afryce Środkowej. O święta naiwności…

            Lotnisko w San Luis Potosi zrobiło na mnie całkiem niezłe wrażenie. Ot, krakoskie lotnice-balice przed modernizacją. To, co zaliczam na niewątpliwy plus, to nastawienie obsługi, w tym celników. Razem z drugim inżynierem – „J”, lecieliśmy transferem przez Houston. Taaa, specyficzne podejście amerykańskich celników do nie-amerykańskich istot ludzkich, to temat na osobne wypracowanie. W każdym razie: Meksykanie = najwyższa liga. Miły pan, z miłą panią zaprosili do stolika i bardzo grzecznie, czystą angielszczyzną (nieamerykańską!) i z uśmiechem na ustach poprosili ( a nie zażądali jak jueseje), abyśmy wytłumaczyli skąd, po co, z kim i na jak długo. Całość zajęła może pięć minut i to z wymianą uprzejmości. Potem odbiór bagażu i droga do hotelu. Oczywiście o taksówkach nie było mowy. Mimo nieludzkiej pory (druga nad ranem), czekali na nas koledzy z lokalnego oddziału.

            San Luis Potosi, to prowincjonalne miasteczko, ale nie w naszym rozumieniu. Oficjalnie populacja wynosi niecałe osiemset tysięcy mieszkańców. Nieoficjalnie? Jakieś pół miliona więcej. To widać na każdym kroku. Slumsy, dzielnice przemysłowe, kwartały willi w amerykańskim stylu – wszystko jest upakowane jedno na drugim. Samo miasto przeżywało kilka okresów prosperity. Bogate złoża minerałów, w tym miedzi i arsenu sprawiły, że liczba mieszkańców zwiększała się skokowo, wraz z otwieraniem kolejnych kopalń i zakładów przemysłowych.

            S.L.P. jak mówią o nim lokalsi, podobno jest piękne i ma turystom do zaoferowania  wiele zabytków, parków i pomników. Niestety musiałem uwierzyć na słowo. Dość szybko jednak przeszło mi rozczarowanie zakazami, gdy zobaczyłem pickupy wypełnione policjantami w kamizelkach i hełmach kuloodpornych. Poruszali się po mieście z zachowaniem protokołu bojowego. Co to znaczy? A no to, że jak się jedzie za takim pickupem, to ma się dwie lufy automatycznych karabinów wycelowanych prosto między oczy. Dość niepokojące wrażenie, zwłaszcza gdy zatrzymaliśmy się na światłach. Pierwszy i jedyny raz w życiu ktoś celował do mnie z nabitej broni. „E” - nasz przewodnik i opiekun, w ogóle się tym nie przejmował. Ot normalna sprawa. Jedziemy sobie w środku nocy przez miasto, zatrzymujemy się za policyjnym konwojem na światłach, a dwóch ostatnich funkcjonariuszy bierze nas na celowniki swoich wiernych FN FAL. Cóż w tym niezwykłego?
    Następnego dnia już się nie dziwiłem. Nie dziwiłem się również temu, że w hotelowym hallu, od rana pełnił wartę ochroniarz z bronią palną. Taki miły, uśmiechnięty pan z brzuszkiem i kaburą glocka dumnie dyndającą pod marynarką.
    W Meksyku generalnie wszyscy są mili. Nauczyli się żyć w stanie permanentnego zagrożenia ze strony narcos. Założę się, że jakby ktoś w końcu chciałby nas rzeczywiście porwać, to też byłby miły.

     Z miasta wyjechaliśmy w godzinach porannego szczytu. Okna zasunięte, drzwi zablokowane, obaj przewodnicy – E i młodszy S, cały czas trajkoczą, ale widać, że na każdych światłach oczy im chodzą dookoła głowy: lusterka, prawo, lewo, lusterka, prawo … Do tego zauważyłem, że nigdy nie stajemy przy krawędzi drogi, tylko na środkowym, lub lewym pasie. Normalnie jak w Bejrucie. Same drogi nie ustępują tym w Teksasie, lub Arizonie. W końcu budowali je ci sami ludzie. Kilkupasmowe autostrady z estakadami i znakami całkiem jak w US. Nawet odległości podobne, tyle że dystans i limity prędkości podane w po ludzku: w kilometrach.

            To, co mnie trochę zaskoczyło to klimat. Spodziewałem się, że będzie dość ciepło, a tu niespodzianka. Rano trzeba było skrobać szyby w samochodzie. Za to, wystarczyło kilka godzin światła słonecznego, by temperatura skoczyła do dwóch dyszek. Takie skoki są podobno typowe dla rejonów pustynnych. Nie wiem; Arizonę, Utah i Nevadę odwiedzałem w lecie.

Poza klimatem i pustyniami warto podkreślić inność jedzenia. Pierwsze wrażenie? Boli. Tak, bardzo boli. Zapomnij o najostrzejszym kebsie, najbardziej pikantnym węgierskim leczo i w ogóle wszystkim niemeksykańskim. Inna liga. Nasi opiekunowie mieli na szczęście litość w sercu i ostrzegli przed co bardziej hardkorowymi daniami. Do tego od razu proponowali guacamole, które bardzo dobrze sprawdza się jako neutralizator i jest dostępne w dowolnych ilościach. Do tego klimatyczność knajp i restauracji. W czasie kilkudniowego pobytu zahaczyliśmy tylko o trzy, ale każda miała swój niepowtarzalny styl. Bufet dla podróżnych, przy ruchliwej drodze, w którym cała zgraja roześmianych, korpulentnych i zażywnych mammas nakładało hojnie w talerz, co tylko sobie człowiek zażyczył ( a przed czym zdążyli na szczęście ostrzec dobrzy, miejscowi koledzy). Knajpka w samym sercu najstarszej dzielnicy robotniczej, z Fridą Kahlo spoglądającą z każdej ściany. Czy też businessowa restauracja w dystrykcie turystycznym, całkiem udanie łącząca nowoczesny wystrój z tradycyjnym jedzeniem.

     Ja tradycyjnie najlepiej się czułem w tej małej, rodzinnej knajpce. Od razu przywiodła mi na myśl stare hiszpańskie i włoskie restauracje. Od progu czuje się tą serdeczną i przyjazną atmosferę. Wystarczy, że wprowadzi cię ktoś ze swoich i już jesteś podejmowany z taką wylewnością, jakbyś tam jadał od urodzenia. A jeśli przed kelnerką przyznasz się żeś gringo i to do tego z Europy, to masz jak w banku, że kucharze przygotują ci danie na miarę najlepszych krytyków kulinarnych. Przyznam szczerze, że nie pamiętam nazw wszystkich potraw, ale jedno jest pewne: meksykańskiego jedzenia trzeba spróbować w Meksyku. Nigdzie indziej na świecie. 
    Trzy dni to zdecydowanie za mało, żeby poznać choć jedno miasto, a co dopiero wyrobić sobie opinię o całym kraju. Na pewno każdy, kto miał okazję zwiedzić turystyczne kurorty Acapulco, czy Cancun będzie miał inne spostrzeżenia i ogólne wyobrażenie o Meksyku. Ja zapamiętam go jako kraj dobrych ludzi, niezłomnych ludzi, którzy potrafią patrzeć w przyszłość z optymizmem.    




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz