Meksyk udało mi się odwiedzić zaraz przed ogólną paniką pandemiczną początku 2020 roku. Luty, to podobno dobry czas na zwiedzanie. Szkoda, że nie dla mnie. Firma ma ogólnie lekkiego bzika na punkcie bezpieczeństwa, dlatego niespecjalnie zdziwił mnie wymóg odhaczenia szkolenia online dla procedur w razie sytuacji kryzysowych. Musiałem z góry określić z kim, gdzie i kiedy się spotykam, postępowanie na wypadek porwania, aktualizacja danych osobowych i numerów telefonów ICE itd. Obowiązywał absolutny zakaz prowadzenia samochodu, a nawet wynajmowania taksówek. Wydawało mi się, że takie środki ostrożności są dość grubą przesadą. W końcu jadę kraju cywilizowanego, a nie do strefy wojny w Afryce Środkowej. O święta naiwności…
Lotnisko w San Luis Potosi zrobiło
na mnie całkiem niezłe wrażenie. Ot, krakoskie
lotnice-balice przed modernizacją. To, co zaliczam na niewątpliwy plus, to
nastawienie obsługi, w tym celników. Razem z drugim inżynierem – „J”,
lecieliśmy transferem przez Houston. Taaa, specyficzne podejście amerykańskich
celników do nie-amerykańskich istot ludzkich, to temat na osobne wypracowanie.
W każdym razie: Meksykanie = najwyższa liga. Miły pan, z miłą panią zaprosili do
stolika i bardzo grzecznie, czystą angielszczyzną (nieamerykańską!) i z uśmiechem
na ustach poprosili ( a nie zażądali jak jueseje),
abyśmy wytłumaczyli skąd, po co, z kim i na jak długo. Całość zajęła może pięć minut
i to z wymianą uprzejmości. Potem odbiór bagażu i droga do hotelu. Oczywiście o
taksówkach nie było mowy. Mimo nieludzkiej pory (druga nad ranem), czekali na
nas koledzy z lokalnego oddziału.
San Luis Potosi, to prowincjonalne miasteczko, ale nie w
naszym rozumieniu. Oficjalnie populacja wynosi niecałe osiemset tysięcy
mieszkańców. Nieoficjalnie? Jakieś pół miliona więcej. To widać na każdym
kroku. Slumsy, dzielnice przemysłowe, kwartały willi w amerykańskim stylu –
wszystko jest upakowane jedno na drugim. Samo miasto przeżywało kilka okresów
prosperity. Bogate złoża minerałów, w tym miedzi i arsenu sprawiły, że liczba
mieszkańców zwiększała się skokowo, wraz z otwieraniem kolejnych kopalń i
zakładów przemysłowych.
Poza klimatem i pustyniami warto podkreślić inność jedzenia. Pierwsze wrażenie? Boli. Tak, bardzo boli. Zapomnij o najostrzejszym kebsie, najbardziej pikantnym węgierskim leczo i w ogóle wszystkim niemeksykańskim. Inna liga. Nasi opiekunowie mieli na szczęście litość w sercu i ostrzegli przed co bardziej hardkorowymi daniami. Do tego od razu proponowali guacamole, które bardzo dobrze sprawdza się jako neutralizator i jest dostępne w dowolnych ilościach. Do tego klimatyczność knajp i restauracji. W czasie kilkudniowego pobytu zahaczyliśmy tylko o trzy, ale każda miała swój niepowtarzalny styl. Bufet dla podróżnych, przy ruchliwej drodze, w którym cała zgraja roześmianych, korpulentnych i zażywnych mammas nakładało hojnie w talerz, co tylko sobie człowiek zażyczył ( a przed czym zdążyli na szczęście ostrzec dobrzy, miejscowi koledzy). Knajpka w samym sercu najstarszej dzielnicy robotniczej, z Fridą Kahlo spoglądającą z każdej ściany. Czy też businessowa restauracja w dystrykcie turystycznym, całkiem udanie łącząca nowoczesny wystrój z tradycyjnym jedzeniem.
Ja tradycyjnie najlepiej się czułem w tej małej, rodzinnej knajpce. Od razu przywiodła mi na myśl stare hiszpańskie i włoskie restauracje. Od progu czuje się tą serdeczną i przyjazną atmosferę. Wystarczy, że wprowadzi cię ktoś ze swoich i już jesteś podejmowany z taką wylewnością, jakbyś tam jadał od urodzenia. A jeśli przed kelnerką przyznasz się żeś gringo i to do tego z Europy, to masz jak w banku, że kucharze przygotują ci danie na miarę najlepszych krytyków kulinarnych. Przyznam szczerze, że nie pamiętam nazw wszystkich potraw, ale jedno jest pewne: meksykańskiego jedzenia trzeba spróbować w Meksyku. Nigdzie indziej na świecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz