wtorek, 19 stycznia 2021

Ballada o prawie-snorku, cz.IX

 

Początek cz. IX

 

Noc nie minęła im spokojnie. Wbrew zapewnieniom prawie-snorka postrzelony mężczyzna wcale nie obudził się po godzinie. Po północy zaczęła trawić go gorączka. Majaczył i rzucał się tak mocno, że Dent musiał przytrzymywać go na deskach, żeby nie zrobił sobie krzywdy. Dopiero nad ranem jego oddech wyrównał się na tyle, że chłopak odważył się samemu położyć. Nie zasnął jednak, tylko czuwał cały czas spoglądając jednym okiem na rannego. Nieznajomy spał spokojnie, przykryty skórzaną kurtką bandyty, który wczoraj chciał go zabić. „Ironia losu”- parsknął do siebie chłopak.

- Musisz przestać to robić for fuck sake! – warknął zwinięty w swoim śpiworze prawie-snork.

- Co znowu?

- Gadać do siebie you dump cunt – westchnął i przewrócił się na plecy, ocierając dłońmi twarz. – Wykończycie mnie. Jeden jęczy i się rzuca, drugi gada co chwilę do siebie. Fuuuck me – ziewnął przeciągle i podniósł się do siadu.

- Co na śniadanko mamusiu? – Z kpiną spojrzał na chłopaka.

- To, co tatusio nam zrobi – odgryzł się młody.

- Oi! – krzyknął skośny z podziwem. – Ktoś tu sobie wreszcie wyhodował kłaki na swoich malutkich bollocks. Dobrze, dobrze – mruknął mrużąc szelmowsko oczy. – Będziemy ci się przyglądać z wielkim zainteresowaniem.

Chłopak tylko westchnął, podciągnął dziurawy koc, którym był przykryty i odwrócił się do niego plecami. Oczy kleiły mu się niemiłosiernie i czuł, że zaraz odpłynie. Prawie-snork nie zwracał na niego uwagi. Wyskoczył ze swojego śpiwora, naciągnął na siebie szary kombinezon i wesoło zaczął pobrzękiwać konserwami i garnkami pogwizdując sobie pod nosem. Młody ścisnął głowę dłońmi chcąc, choć trochę stłumić te denerwujące dźwięki. „No cóż”- pomyślał – „ skoro mi to przeszkadza, to znaczy, ze nie jestem aż tak śpiący”. Podniósł się ciężko i usiadł na deskach. Prawie-snork łypnął na niego spod oka uśmiechając się półgębkiem:

- No co? – zapytał. – Już pospałeś? To może kopniesz się po wodę ze studni, a ja w tym czasie rozpalę ognisko?

Chłopak westchnął i pokiwał głową. Przez chwilę rozważał, czy przypadkiem nie rzucić w „tego mutanta” czymś ciężkim, ale nic nie leżało w zasięgu ręki.

- No dobra – mruknął wstając na nogi. – Pójdę.

Skośny poturlał w jego kierunku dwie plastikowe manierki mówiąc:

- Tylko idź prosto do studni, ok? – Popatrzył na niego z naciskiem. – Najkrótszą drogą, tak jak jest wydeptane.

Chłopak pokiwał głową i zebrał z podłogi swoje cztery litery razem z butelkami. Ubierać się nie musiał, bo pod cienkim kocem spał w ubraniu.

 

Słońce jeszcze nie wychyliło się znad ściany lasu na wschodzie, ale świt na dobre przegnał już szarości i zstąpił je złotą poświatą. Znowu zapowiadało się na piękny, letni dzień. Bezchmurne niebo błękitniało z każdą sekundą. Chłopak wyszedł przed stodołę, przymknął oczy i zadarł głowę. Ziemia pachniała nocną rosą, parującą w cieple poranka. Wciągnął ten zapach głęboko w płuca i przytrzymał z lubością… do momentu, aż nie wyczuł metalicznej nuty krwi. Otworzył oczy i spojrzał na trzy wielkie plamy krwi, czerniejące skrzepami na klepisku obejścia. Najbliżej była tak, która była jego dziełem. Przez chwilę stał niezdecydowany nie mogąc zrobić kroku naprzód. W końcu zacisnął dłonie na menażkach, a zęby na wargach i ruszył w kierunku studni bielejącej przy domu. Kołowrót był zerwany, ale na cembrowinie leżała obcięty w połowie, plastikowy kanister, z przywiązanym doń kawałkiem mocnej linki. Chłopak wrzucił czerpak do środka, asekurując linę dłonią. Cichy plusk dobiegł go dopiero po kilkunastu  sekundach. „Głęboka” – pomyślał i zajrzał do środka. Czarne lustro wody kołysało się w ciemności, dobre kilkadziesiąt metrów poniżej. Wtedy poczuł czyjąś obecność. Powoli odwrócił się za siebie. Przed wejściem do stodoły stał pies. Zwykły, bury kundel, z krótką, skołtunioną sierścią. Chłopak westchnął z ulgą i zaczął spokojnie wyciągać czerpak na powierzchnię. Po chwili zerknął przez ramię na zwierzaka. Nadal stał w tym samym miejscu. Dopiero teraz dotarło do chłopaka, że psiak nie wygląda zbyt dobrze. Wyszarpnął pełny kanister i oparł na cembrowinie.

- Hej psinka… - zawołał klepiąc się po udzie. – Chcesz pić?

Zwierzak podniósł pokryty szramami łeb i zaczął nasłuchiwać. Chłopak przyglądał mu się uważnie i już miał zrobić krok w jego stronę, gdy zauważył, że z tym psem ewidentnie było coś NIE TAK. „Ten psiak nie ma oczu” – pomyślał zszokowany. „Co za bydle mogło tak urządzić biedne zwierzę?!”.

Złapał za uchwyt kanistra i ruszył w kierunku zwierzęcia, z zamiarem napojenia biedaka. Ten jednak miał widocznie inne plany, bo wydał z siebie przeciągłe zawodzenie i ruszył pędem dookoła podwórka. Do chłopaka dopiero teraz dotarło, że pies porusza się z nadzwyczajną prędkością i bardzo zwinnie lawiruje pomiędzy przeszkodami. Z jeszcze większym zdziwieniem dostrzegł drugiego kundla, który wypadł z krzaków. Po chwili do karuzeli dołączył trzeci i czwarty, a odgłosy jakie wydawały, sprawiły, że chłopak zaczął się zastanawiać. Naprawdę poważnie zastanawiać, czy stanie na środku podwórka, dookoła którego krążą psy, to dobry pomysł. Przestał się zastanawiać, gdy największy z kundli wyszczerzył kły i rzucił się ku niemu z rozwartą szczęką. Puścił się pędem w kierunku stodoły wrzeszcząc w niebogłosy. Wszystkie psy tylko na to czekały. Złamały krąg i rzuciły się śladem przewodnika. Dent rozpaczliwie zamachał rękami potykając się znowu, o te same grabie co wczoraj. Tym razem wywalił się jak długi, rozchlapując wodę na wszystkie strony. Zdążył tylko zobaczyć, że drzwi stodoły otwierają się na oścież i staje w nich znajoma sylwetka w szarym kombinezonie. Zarył nosem w trawę, a ponad nim gruchnął podwójny wystrzał z dubeltówki. Psy posiekane grubym śrutem zaskwiałczały głośno i rozbiegły się we wszystkie strony. Chłopak wciąż oszołomiony od uderzenia, próbował pozbierać się na nogi, ale te odmawiały mu posłuszeństwa. Psy tymczasem wykonały taktyczny zwrot i znowu ustawiały się za jego plecami na kursie na przechwycenie. Prawie-snork mocował się ze blokadą strzelby, nie mogąc przeładować broni.

- JUBETERRUNJUCUNT! – ryknął do chłopaka.

Obok niego, do drzwi przypadł nieznajomy. Gruchnął ciężko na jedno kolano. Złapał ręką za framugę i oparł sobie akma na przedramieniu. Lufa wypluła cztery, mierzone pociski w półsekundowych odstępach. Każdemu towarzyszył kwik trafionego zwierzęcia. Dentowi wreszcie udało się dotoczyć do ściany stodoły. Zasapany, przerażony i ogólnie bardziej wstrząśnięty niż zmieszany obrócił się i popatrzył na pobojowisko. Psy leżały w rzędzie, jeden za drugim, tam gdzie dosięgły je kule. Największy kundel padł tylko o odległość skoku od niego. Wszystkie zwierzaki miały precyzyjnie przestrzelone czaszki, z których trawę użyźniała kolejna porcja krwi.          

 

Koniec cz. IX

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz