piątek, 22 stycznia 2021

W poprzek Irlandii.

 



Podobno czas nie zawsze płynie tak samo. Na mądrych wykładach z fizyki uczono mnie, że istnieje cos takiego jak „dylatacja czasu”. Mgliście pamiętam, iż tyczyło się to ciał o nieskończenie dużej masie, poruszających się z bardzo wysokimi prędkościami. W takich warunkach czas podobno płynie wolniej. Hmm, może ostatnio przybrałem trochę na uwadze, ale moja prędkość jest bliska zeru, dlaczego więc ostatnia godzina w pracy, w piątkowe popołudnie wlecze się tak niemiłosiernie?

Po raz nie wiadomo który próbuję siłą woli zmusić wskazówki zegarka do żwawszej pracy. I to nie tylko dlatego ze to Mój Pierwszy Wolny Weekend w tym miesiącu. Sęk w tym, że już za parę minut zacznę poruszać się znacznie szybciej, a pomóc mi ma w tym stadko dziewięćdziesięciu sześciu koników mechanicznych generowanych przez cztery ustawione liniowo cylindry o łącznej pojemności pięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu centymetrów kubicznych. Do tego przemieszczać się będę dosyć długo, przebywając ruchem jednostajnie zmiennym drogę około 700mil, w czasie trzech dni. Mówiąc po ludzku: wybieram się na weekendowa motocyklowa tułaczkę.


Z Arturem poznaliśmy się przez jedno z internetowych forów. Okazało się ze mamy podobne motocykle ( tyle, że mój ładniejszy ) i obaj wiedziemy życie z dala od ojczyzny na zielonej i wiecznie zalanej ( w przenośni i dosłownie) irlandzkiej wyspie. Po jakimś czasie, okazało się, że łączy nas także zamiłowanie do nawijania sporej ilości kilometrów, najlepiej w scenerii, krętych, biegnących wysokimi klifami nadmorskich dróg. To nasza druga wspólna wyprawa. Pierwsza odbyła się niecałe poł roku temu na „moim” terenie, ot dwunastogodzinny wypad po Caseway Costal Route, nieco ponad 400 mil. Bulka z masłem. Jeden przejazd przez przełęcz przykryta burzowa chmurą z widocznością na około dwa metry, wykręcone jak korkociąg winkle pomiędzy Larne a Ballymena, defilada torem ulicznym w Portrush, Gigant Caseway i wizyta w gorzelni Bushmills. Po wszystkim powrót do Belfastu i „rozmowy nocne Polaków” przy szklaneczce miejscowej „wódki na myszach”. Zwykle wole jeździć sam. Kumple z pracy dysponują znaczniej mocniejszymi motocyklami, a do tego w większości jeżdżą od lat nastu, wiec żeby za nimi nadążyć musze się ostro ozapierdalać, ledwie mieszcząc w czarnym się na wirażach. Najczęściej wkurzam się po dziesięciu minutach takiej wycieczki i olewając całą piaskownicę odbijam gdzieś w bok pod byle pretekstem i zostawiam towarzystwo wzajemnej adoracji samym sobie. Dlatego bardzo odpowiada mi Artkowy, wyluzowany styl jazdy. Spokojnie do przodu, odrobina wygłupów na winklach i parę przystanków na zrobienie fotek w co ciekawszych miejscach. Do tego chłopina organizując wyprawę naprawdę przyłożył się do rzeczy i opracował całkiem smakowicie wyglądającą traskę biegnącą z Dublina do Galway z małą pętelką. W sumie jakieś sześćset kilometrów, z czego ponad polowa w tzw. „scenerii”. Nic dziwnego, że czas do końca piątkowej zmiany dłużył mi się niemiłosiernie.

Do Dublina wyruszałem trochę niespokojny. Dzień wcześniej moja Honoratka zaczęła pokazywać fochy i z niewiadomych przyczyn stanęła na środku skrzyżowania z kompletnie wyładowaną bateria. Przypomniały mi się stare dobre eMZetowe czasy, kiedy to częściej wracało się do domu pchając motocykl, zamiast na nim jechać. Rozrusznik nie reagował na groźby i prośby wiec odpaliłem moto starą harcerską metoda „na pych”. Silnik pracował normalnie, ale dla świętego spokoju poprosiłem w salonie Hondy, żeby rzucili okiem na elektrykę. Motocykl odebrałem zaraz przed planowanym wyjazdem. Prosto z salonu na stację, waha pod korek i lecim na Szczecin. Trasa z Belfastu do Dublina wiedzie dwoma autostradami i jest nudna jak flaki z olejem. Jedynym urozmaiceniem był siedzący mi na ogonie Lancer Evo IX. Widać było, że kolo lubi sobie przycisnąć. Ja miałem lekko licząc 160 a on zaczynał mnie dochodzić. Rozpłaszczony na baku, nie bardzo miałem ochotę bardziej przyspieszać. W końcu do przejechania jest 110 mil. Zdążę się jeszcze zmęczyć, więc zjechałem grzecznie na lewo. A co – niech ma ! Trochę się zdziwiłem, że facet zamiast dać po garach i zniknąć za horyzontem powolutku się ze mną zrównał. Jeszcze bardziej się zdziwiłem kiedy zobaczyłem, że zarówno pasażer, jak i kierowca noszą białe koszule i czarne krawaty, natomiast to, że po chwili zaczęli do mnie przyjaźnie machać czerwonym lizakiem nie zdumiało mnie już zupełnie. Grzecznie zwolniłem, zjechałem na pobocze, zgasiłem silnik i starałem się przybrać najbardziej niewinny wyraz twarzy w historii kontroli drogowych. Officer poprosił bym zdjął kask i okazał prawo jazdy. Obracał czerwony kartonik w rękach, przez chwile wydawało mi się, że próbuje go czytać do góry nogami, po czym zawrócił mi moje polskie prawko pytając, bynajmniej nie zjadliwie, czy wiem ile wynosi limit prędkości na autostradach w Zjednoczonym Królestwie. Odpowiedziałem, że siedemdziesiąt mil na godzinę i wiem, że troszkę przekroczyłem, ale długa droga przede mną i boje się, że złapie mnie deszcz, zanim dotrę do Dublina ( hmm, deszcz w Irlandii – no kto by pomyślał!). Jako nagrodę za moja kreatywność dostałem krótki wykład na temat bezpieczeństwa na drodze, po którym nastąpiło sprawdzenie moich numerów rejestracyjnych i ubezpieczenia po czym, o dziwo, puszczono mnie wolno. No może nie do końca wolno, bo panowie zdecydowali się sprawdzić, czy wykład odniósł zamierzony skutek i eskortowali mnie przez następne dziesięć mil z przepisową prędkością. Może dzięki temu udało mi się dotrzeć do stolicy Republiki bez tankowania. Szybko znalazłem umawiana stację benzynową na Finglasie i po zameldowaniu się przez telefon pozostało mi tylko poczekać na mojego gospodarza.

    Piątkowy wieczór minął nam przy piwie w gronie znajomych. Czyszcząc wizjery kasków omawialiśmy szczegóły wyprawy. O szóstej lekkie śniadanie. Planowany wyjazd z 06.30 został przesunięty na 07.00 ponieważ jak to zwykle bywa, zagubiły się stopery do uszu, a wredne zaplute irlandzkie karły schowały Arturowi kominiarkę. Gdy wszystko się znalazło wyruszyliśmy przed siebie pełni nadziei wbijając nieustraszone spojrzenie w asfaltowego węża wijącego się przed nami.

    Artur narzucił dość szybkie tempo, więc nawijamy kilometry całymi garściami. Na długiej prostej ułańska fantazja dochodzi do głosu i zaczynamy coraz mocniej odwijać. Plecak zamienia mi się w mini spadochron, a wyskalowany w milach prędkościomierz pokazuje już wartości trzycyfrowe. Sto dwadzieścia pięć przecinek dwa, sto dwadzieścia pięć przecinek trzy, sto dwadzieścia pięć przecinek ... a Artek, jak się urywał tak się urywa. Różnica miedzy nami wynosi już jakieś pięćdziesiąt metrów. Wciskam klatę w bak i przy prędkości stu dwudziestu sześciu przecinek dwie dziesiąte mili na godzinę nie mam już z czego odkręcać. Oczywiście jechaliśmy z taka prędkością żeby jak najszybciej przeskoczyć najnudniejszy odcinek trasy. Bogowie drogi karzą nas za to dosyć szybko drobną mżawką, która po parunastu minutach zamienia się w coraz gęstszą typowa irlandzka ulewę. Moja kurtka robi się coraz cięższa, rękawiczki coraz zimniejsze, a na siedzeniu zbiera się mała kałuża wody. Zatrzymujemy się na chwile na stacji benzynowej żeby sprawdzić trasę i przeczekać apogeum deszczu.


Z przeczekania oczywiście nic nie wychodzi, bo irlandzka mżawka – tzw. Fokin Ajrisz Mist – może trwać tygodniami. Najlepsze, co możemy zrobić to spróbować z niej wyjechać. Uparcie napierając poprzez deszcz i wiatr dotarliśmy do Kinvarra, gdzie zatrzymaliśmy się na popas. Wchodząc do knajpki wywołaliśmy mała sensacje. No cóż – nawet tutaj nieczęsto widzi się dwóch facetów w taki stopniu przemoczenia. Dodatkowa atrakcje stanowią moje dłonie, które dzięki farbującym kevlarowym rękawiczkom maja teraz kolor bardzo ciemnego fioletu. Pani kelnerka jest bardzo mila i chwile po tym jak przyjmuje nasze zamówienie znika na moment na zapleczu po to by pojawić się z mopem w ręku i zacząć wycierać wokół nas podłogę. Jakoś ciężko zachować nam w tej sytuacji powagę, a po tym jak wykręcamy z wody przemoczone banknoty na napiwek dostajemy już najzwyklejszej głupawki. Jak to się mawia ubaw po pachy, że fest i nic tylko boki rwać. Przechodzi nam po jednym łyku jakiegoś magicznego napoju.

Zamówiliśmy herbatę a zamiast tego dostaliśmy eliksir, dzięki któremu wracało czucie w skostniałych palcach, a wnętrzności wypełniało błogie ciepło. W jednej chwili zapomniałem o tym, że jeszcze przed momentem trząsłem się z zimna na mokrym motocyklu. Po wyżerce ciężko się było zmusić, żeby wstać od stołu. Pomogła w tym wydatnie zmiana w odcieniu koloru nieba, które zaczęło się delikatnie przejaśniać. Gdy wsiadamy na motocykle po deszczu nie ma już prawie śladu. Można powiedzieć, że więcej szczęścia nie moglibyśmy sobie życzyć, gdyż właśnie zaczyna się najciekawsza część trasy wiodąca zachodnim wybrzeżem Irlandii. Słonce zaczyna powolutku osuszać przemoknięte ciuchy a świat znowu wydaje się piękny! Droga wije się zakrętami, tuż nad brzegiem morza i co chwila zatrzymujemy się żeby strzelić fotki. Artur tak zapamiętale dogrzewa dłonie grzałkami na manetkach, że jego Dzidka składa w pewnym momencie oficjalny protest i odmawia odpalenia z powodu wyczerpania akumulatora. Na szczęście dzieje się to na podjeździe pod dość strome wzniesienie, więc nie trzeba będzie się spocić żeby odpalić z biegu. Jako, że w motocyklowym szamaństwie mam nieco większe doświadczenie, Artur decyduje mi się zaufać i powierza proces reanimacji mojej skromnej osobie. Tak oto mam okazje odbycia jazdy testowej motocyklem CB 600 F rocznik 2005 ( o ile się nie mylę). Mam trochę pietra żeby nie dać plamy i nie poobcierać chłopakowi wymuskanej maszynki, wiec asekuruje się szurając nogami o glebę. Silnik zaskakuje momentalnie, nie blokuje kola, nie wierzga, nie prycha i już po chwili oddaje Dzidkę w ręce prawowitego właściciela. Dalsza podroż przebiega bez większych zakłóceń i po paru godzinach docieramy do pretekstu naszej podroży czyli turystycznej atrakcji zwanej Cliffs of Mohair. Nazwa pochodzi od tego, że na szczycie jednej ze skał znajduje się mała świątynia w której irlandzkie moherowe berety odprawiały godzinki, a następnie skakały na główkę do morza.

Nie jestem co prawda tego do końca pewien , bo informacje na ten temat były napisane w gaelic i mogło mi coś umknąć w przekładzie. W każdym razie oglądamy sobie skały, pod skalami morze, trzaskamy parę fotek i pakujemy się na motocykle. Dalsza droga wiedzie krętymi, wąskimi, wiejskimi drużkami, którymi docieramy do malowniczych ruin średniowiecznego opactwa. Całkiem fajne wrażenie robi obronna wieża, kształtem zbliżona do Monumentu Waszyngtona, oraz będący w ciągłym użytku cmentarz. Tradycyjna sesja zdjęciowa i tniemy w drogę.

Zaczyna się powolutku ściemniać, a do doma daleko, więc nie marudzimy i jedyne przystanki robimy na stacji benzynowej po to by napoić rumaki i w monopolowym żeby kupić coś na kolacje. Gdy wjeżdżamy do Dublina jest już prawie ciemno. Mijając roboty drogowe na autostradzie słyszę jakieś pukniecie dobiegające z okolic mojego tylnego kola. Pewnie musiałem najechać na jakiś kamień. Przy tankowaniu oglądam tylna oponę. Guma jest ciepła, ale wygląda ok, więc nie mam zamiaru się nią przejmować, zwłaszcza po czternastu godzinach spędzonych w siodle i perspektywie gorącego prysznica i szklaneczki Bushmills Black Bush z colą. Tego wieczora padamy z Arturem jak trutnie. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku oglądamy zdjęcia z wyprawy i obgadujemy plan na następny dzien. Cel – Góry Wicklow.


Niestety poranek weryfikuje nasze zamierzenia. Przy smarowaniu łańcucha odkrywam bolec grubości papierosa tkwiący w mojej tylnej gumie. No to do ciebie Panie! Niedziela, wszystko zamknięte, a ja 110 mil od domu. Ale twardym trza być nie miętkim. Postanawiam, że trzeba bolec wyjąć a oponę spróbować załatać pianka. Łatwiej powiedzieć niż zrobić bo przy próbie usunięcia pieprzony pręt zaczyna wyrywać coraz większy kawałek gumy sycząc przy tym niemiłosiernie. Hmm, skoro syczy to znaczy, że jednak trzyma trochę powietrza, wiec może uda mi się jakoś doturlać. Artur eskortuje mnie na stację, gdzie aplikujemy piankę i nabijamy trochę ciśnienia  Ile, nie wiemy bo wskaźnik na kompresorze nie działa. Wydaje się, że wszystko ok. Wskakujemy na autostradę i zegnamy się na trzecim zjeździe. Artek w lewo, ja prosto.

Klakson, machniecie ręką – powodzenia i do następnego razu. Przede mną prawdziwa przygoda. Dotrzeć na rannej maszynie do domu. Dziwnym zbiegiem okoliczności tego dnia przy śniadaniu Artur dał mi do poczytania artykuł o motocyklistach zamieszczony w Angorze. Jak zwykle mieliśmy ubaw z „szaleńców pędzących 340 km/h po mieście i naciskających bez opamiętania na manetkę gazu”. Z tym, że mi teraz kołatała w głowie wypowiedz jakiegoś krawężnika z drogówki o tym, jak to kiedyś widział wypadek motocyklisty. Coś tam o wnętrznościach na drzewie, oderwanych głowach, zmiażdżonych przez kola ciężarówek ciałach. No bardzo kurna na czasie ! Akurat o tym powinien myśleć gość, który modli się, aby jego opona nie eksplodowała kiedy wymijają go kolejne samochody. Zauważam, że motocykl lepiej się zachowuje wtedy gdy przyspieszam 60 – 65 mil na godzinę. Poniżej zaczyna wężykować. Może siła odśrodkowa przeciwdziała deformacji profilu. Zdaje się, że pianka nadaje się psu na wąsy. Po dziesięciu milach zatrzymuje się na poboczu i sprawdzam gumę. Prawie całkiem sflaczała. Mogę wcisnąć palec na głębokość pół centymetra. Przez otwór wypływa biały płyn – z uszczelnienia nici. No nic, nie ma co płakać nad rozlaną pianką, tylko brać tyłek w troki i w drogę. Dla urozmaicenia zaraz po przekroczeniu granicy zaczyna padać. Jakoś mnie to nie rusza – zahartowałem się. Przed Belfastem muszę przejechać przez kilka rond. Na pierwszym mało nie wpieprzam się w wysepkę na środku, bo motocykl stwierdził, że nie ma ochoty skręcać. Musze z całej siły zaprzeć się o kierownicę, żeby wprowadzić go w luk, a później z całej siły odkręcać na prostą. I to wszystko na jedynce i 10mph bo szybciej nie dam rady. Zaliczam jeszcze tylko tradycyjny korek na Westlinku i po trzech godzinach, kilkudziesięciu zdrowaśkach i obiecaniu Honoratce najlepszej gumy na jaką będzie mnie stać melduje się w domu. Motocykl jestem w stanie umyć dopiero po strzeleniu sobie kilku głębszych na uspokojenie drżących paluchów.

To było cholernie długie 110 mil.

 

 

 

 

Belfast 04.09.2008


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz