niedziela, 3 stycznia 2021

1‰ , tom I Twierdza rozdział 22. Gaudeamus

 

Gnamy na zachód pomiędzy wysokimi kamienicami, wąską, brukowaną uliczką. „Gnamy” to może za dużo powiedziane, bo zdezelowany silnik pracuje na trzech cylindrach i co chwilę gubi rytm. Gdyby ktoś się bardzo postarał, to by nas dogonił na rowerze. Z tym większym zdziwieniem obserwuję grupę obdartusów, która pogoniła nas z rynku. Zatrzymali się u wlotu ulicy i teraz tylko obserwują jak w chmurze spalin, majestatycznie wytaczamy się ze starówki. Góral przytomnieje jako pierwszy.

– Uwaga, są na górze!

Podrzuca lufę i zaczyna strzelać. O kabinę uderzają z łoskotem kamienie i kawałki bruku. Biorę na cel drugą stronę ulicy. Staram się wyłuskiwać napastników pojedynczymi strzałami. Pomiędzy łachmaniarzami na dachach, migają co jakiś czas zielone kurtki. Podnoszę wzrok znad celownika. Postać w wojskowej bluzie, wychyla się z okna na poddaszu i ciska w nas butelką. Szkło roztrzaskuje się o przednią szybę. W nos uderza charakterystyczny zapach, wyczuwalny nawet przez smród spalin.

– Rzucają koktajl….! – nie kończę, bo dwa okna dalej wychyla się następny. Pakuję w niego trzy kule. Żołdak składa się w pół. Butelka z podpalonym knotem spada mu prosto pod nogi. Sekundę później płomień bucha przez okno, a powietrze przeszywa rozpaczliwy wrzask bólu i przerażenia. Góral dostaje w głowę kawałkiem cegły i siada ciężko na pace. Przejmuję od razu jego sektor i daje ognia na przemian to w prawą, to lewą stronę. Balansując na ugiętych nogach, na podskakującej i rzucającej się platformie ciężarówki, nie mam żadnych szans nikogo trafić. Mam tylko nadzieję, że uda mi się ich zmusić, żeby się nie wychylali dopóki nie wydostaniemy z pomiędzy kamienic na wolną przestrzeń. Mamy jeszcze jakieś pięćdziesiąt kroków do ostatnich budynków. O tylną krawędź platformy ładunkowej rozbija się kolejna butelka. Rozlana nafta od razu bucha jasnym płomieniem.

– Palimy się! – Góral tłucze pięścią w tylne okienko kabiny. – Szybciej!

– Robię co mogę!

W głosie Marcina słychać narastającą panikę. Wypadamy spomiędzy kamienic na szeroką trzypasmówkę. Od zachodu drogę odcina ściana płonących opon i śmieci. Południe blokuje wywrócony na bok tramwaj, zza którego już wylatują w naszym kierunku strzały i kamienie. W ostatniej chwili wykręcamy ostro w prawo, na drogę w kierunku Dworca. Strzały z broni automatycznej rozlegają się po obu stronach. Kule w większości wbijają się w strojące przy drodze wraki. Tylko kilka gwiżdże nam nad głowami. Strzelcy mają zbyt mało czasu, by porządnie wymierzyć. Za szybko migamy im w przerwach pomiędzy pojazdami. Kilkadziesiąt postaci w łachmanach biegnie naszym śladem. Posyłam im kilka pocisków przez dym i huczące płomienie. Pali się już cała tylna część skrzyni ciężarówki. Góral podnosi się ciężko na nogi i łapie za krawędź ramy nad kabiną. Lewą stronę głowy pokrywa mu gęsta, lepka krew z rozbitego łuku brwiowego. Olbrzym zatacza się, ale bierze na cel ścigających. Łachmaniarze tymczasem rozbiegli się na boki i przypadli do zaparkowanych samochodów. Spychają dwa pojazdy na środek, blokując nam drogę powrotną. Bez sensu, już tamtędy przejechaliśmy, więc po co …? Odwracam się do przodu i widzę, że od wczoraj coś się zmieniło. Każdy kolejny wrak na poboczu, wystaje coraz dalej na jezdnię, zawężając przejazd i spychając nas coraz bardziej pod ścianę kamienic z lewej strony. Na końcu szpaleru rejestruję ruch, a pracujący na czystej adrenalinie mózg wreszcie kojarzy fakty. To wszystko wygląda jak ..

- …Pułapka!  - drę się przez okienko kabiny na ułamek sekundy przed tym jak wrak autobusu, zamykający szpaler, roziskrza się salwą wystrzałów. Marcin kładzie ostro samochód w lewy zakręt. Roztrącamy dwa stojące na poboczu wraki. Seria z rkmu roznosi w drzazgi narożnik płonącej platformy naszej ciężarówki. Bliźniacza opona, rozerwana przez pociski, eksploduje odłamkami płonącej gumy. Siła rozpędu wgniata nas w kamienny postument pomnika z jakimiś rycerzami. Góral fika salto z toeloopem, lądując zgrabnie na prawym barku i głowie. Mnie uderzenie posyła na kant szoferki. Pancerna płyta kamizelki przyjmuje część uderzenia, ale i tak ciemnieje mi w oczach. Drzwi kabiny otwierają się na oścież.  Marcin ciągnie za sobą Zośkę. Dziewczyna słabo kontaktuje. Na czole rośnie jej nabrzmiały krwią guz, ale ma na tyle przytomności, żeby nie wypuścić strzelby z rąk.

– Tędy! – Marcin rzuca się w lewo, do zabytkowego budynku stojącego na rogu placu. W biegu chcę złapać Górala za kołnierz, ale materiał tylko trzeszczy ostrzegawczo. Zawieszam karabin na plecach, biorę chłopisko pod ramiona i jakoś podnoszę z ziemi. Na szczęście nie jest nieprzytomny, bo szybko łapie pion i daje się prowadzić. Zarzucam jego ciężkie łapsko na kark i targam w ślad za pozostałymi. Co kilka kroków daję za siebie ognia z rewolweru. Łachmaniarze przywierają do ziemi, a kłęby dymu zapewniają nam jako taką osłonę. Marcin wpycha Zośkę przez wyłamane drzwi i strzela do nich tuż ponad naszymi głowami. Trochę za nisko celuje jak na mój gust, więc tylko schylam kark i wlokę Górala jak najszybciej do wnętrza.

– Co teraz? – chrypię padając na kolana w ciemnej sieni. Marcin daje ognia po raz ostatni i chowa się do środka. Framuga razem z drzwiami rozlatuje się na strzępy rozniesiona przez serie z karabinów.

– Tunel! – wrzeszczy przerażony. – W piwnicy!

Głos co prawda na skraju paniki, ale ruchy pewne i szybkie.

– Bierz ich na dół!

Wychylam się przez rozbite drzwi i puszczam serię we wrogów, kłębiących się po drugiej stronie placu.

– Ja zaraz dołączę!

Na szczęście nie muszę powtarzać, bo razem z Zośką biorą Górala pod ręce i prawie zlatując po schodach gnają do piwnicy. Wystrzeliwuję resztkę amunicji z drugiego magazynka i wyrywam granat z ładownicy przy pasie. Konstancja wcisnęła mi go tam jeszcze w zbrojowni. Głęboko patrząc przy tym w oczy…bardzo głęboko…wcisnęła. Nie czas na głupoty. Owijam pękatą limonę taśmą izolacyjną do barierki schodów. Rozciągam w poprzek wejścia kawałek drutu wiązałkowego i mocuję jeden koniec do zawiasu drzwi. Drugi zahaczam o poluzowaną zawleczkę granatu i ładuję się pędem na schody do piwnicy. Chcę być jak najdalej, zanim sześćdziesiąt gramów hexogenu pieprznie i rozpyli tu ponad tysiąc metalowych kulek, zamieniając wąskie przejście w sieczkarnię.

            W piwnicy jest prawie całkiem ciemno, ale nie zapalam latarki. Oczy dopiero po chwili przyzwyczajają się do mroku, więc szurając nogami, potykam się o śmiecie zaścielające podłogę. Brnę na azymut odgłosu kroków. Po kilku sekundach budynkiem wstrząsa stłumiony wybuch. Ze stropu osypuje się chmura pyłu. Nasłuchuję chwilę trzeszczenia gruzu i łoskotu pękających murów. Moja własna, pielęgnowana z czułością paranoja od razu odkręca zawór z adrenaliną. Skaczę przed siebie sprintem, przebierając rękami i rozpaczliwie kopiąc zalegające na podłodze śmieci i połamane meble. W oddali majaczy mi już światełko latarki moich towarzyszy. Z ogłuszającym hukiem, kawał stropu wali się na ziemię, tuż za moimi plecami. Wybijam się z kolan i lecę w przód szczupakiem, zanim nie pochłania mnie chmura pyłu i odłamków.

            Nie wiem jakim cudem mnie nie przygniotło. Wielki zawał zbrojonego betonu leży może o dwie stopy ode mnie, całkowicie blokując nam drogę powrotną. Marcin pomaga mi stanąć na nogi, Zośka wciska w rękę karabin. Nikt nic nie mówi. Wszyscy zasłaniamy usta, próbując nie nawdychać się za wiele pyłu wypełniającego szczelnie ciasny korytarz. Na na wpół otwartych, metalowych drzwiach, odmalowane od szablonu, wysokie, smukłe litery: SCHRON CYWILNY Nr … Światło latarki ześlizguje się w bok, zanim udaje mi się przeczytać resztę. Drobiny srebrnego pyłu wirują wokół nas. Marcin otwiera wrota na całą szerokość i wciąga nas do środka.

– Tędy! Tu jest przebicie do kanałów. Wyjdziemy niedaleko Stadionu.

            Większość drogi pokonujemy w ciemnościach. Marcin oszczędnie używa latarki. Właściwie, włącza tylko do odczytania oznaczeń przy włazach i skrzyżowaniach. Część z nich to dawne oznaczenia wykonane od szablonu białą farbą, ale zdecydowana większość to bohomazy nasprejowane bez ładu i składu. Marcin jednak zdaje się doskonale orientować w tych hieroglifach i prowadzi nas pewnie, cały czas halsując mniej więcej na ten sam kierunek. To znaczy tak mi się wydaję, o ile mogę się zorientować bez jakiegokolwiek punktu odniesienia. Równie dobrze możemy zaraz wyleźć w samym środku Dworca.

– Tu powinno być ok –  szczepce, stając przy drabince włazu.

Ustawiamy się z Góralem po obu stronach, z automatami gotowymi do strzału. Nasz przewodnik wdrapuje się na najwyższy stopień i delikatnie podnosi barkiem ciężką, okrągłą pokrywę. Przez chwilę lustruje ulicę przez szparę znad krawędzi włazu, po czym odsuwa żelastwo z głośnym łoskotem. Góral ciężko wzdycha

– Umarłego by obudził.

– Cicho, bo wykraczesz – syczy na niego Zośka.

            Wychodzimy na powierzchnię obok budynku z posągiem królowej, przy którym spotkaliśmy się wczoraj. Zośka od razu macha do pełniącego wartę na dachu Chomika.

– Złaź! – woła zwijając ręce w tubę. – Spadamy na Stadiooon!

Mały pokazuje kciuk w górę i podrywa oparty o barierę karabin. Jednak, po chwili znowu nieruchomieje i przykłada oko do lunety spoglądając wzdłuż ulicy biegnącej za naszymi plecami. Odwracamy się jak na komendę. Obdartusy pędzącą ku nam całą zgrają! Razem z Góralem dajemy ognia, a grupa łachmaniarzy rozbiega się na boki wydając okrzyki zaskoczenia. Chyba się nas tu nie spodziewali, bo szli zupełnie na pewniaka. Teraz wskakują w bramy kamienic i boczne uliczki wrzeszcząc jak opętani. Chomik wyłuskuje ich mierzonymi, spokojnymi strzałami. Na każdy huk wystrzału, przypada jeden trup walący się w kurz ulicy. Dobrze, że wczoraj to nie on miał wartę, bo by ze mnie niewiele zostało. Góral krzyczy ostrzegawczo, a ja kątem oka rejestruję dużą grupę obdartusów, przeskakujących przez mur podwórka po lewej stronie. Wpadają na aleją jakieś pięćdziesiąt kroków od nas. Pakuję w nich dwie serie i zamek spada na pustą komorę. Wbijam ostatni magazynek i krzyczę do pozostałych:

– Koniec amunicji! Musimy spadać.

Pokazuję za siebie, a Marcin łapie w pasie Zośkę i odciąga ją w kierunku ulicy prowadzącej na Stadion.

– Chooomik! – Dziewczyna drze się do wciąż strzelającego snajpera.

Mały odrywa się od karabinu i macha ręką. W tym momencie na jego pozycje spada zmasowany ogień. Tynk eksploduje gejzerami pyłu a kule sieką mur na kawałki.

– Nieee!

Marcinowi udało się wepchnąć krzyczącą Zośkę za wrak samochodu, na sekundę przed tym jak zza muru spadł na nich grad ołowiu. Góral pada plackiem na ziemię, a ja wyszarpuję ostatni granat z ładownicy. Limonka leci łukiem za mur i ląduje na środku podwórka. Kilka przerażonych okrzyków urwanych przez ciężkie łupnięcie detonacji. Na moment zapada cisza.

– Spadamy – sapię do Górala przez zaciśnięte zęby.

Podrywam się do biegu i sekundę później szoruję kolanami po asfalcie, przypadając za wrakiem, obok Marcina i Zośki. Dziewczyna nie może się uspokoić i zalewa się łzami łkając spazmatycznie:

– Chomik….!

 Wciskam Marcinowi w rękę moją krótkofalówkę.

– Biegnijcie na Stadion. Wezwij przez radio Ołowianych. Wywołaj Tarana i powiedz, że… Przybłęda wzywa pomocy. Będzie wiedział, że to ja.

Chłopak kiwa energicznie głową i razem podnosimy Zośkę z ziemi.

– Nie widzieliśmy, czy dostał, – kładę jej dłoń na policzku – jeśli żyje to go przyprowadzę.

Dziewczyna kiwa głową pociągając nosem. Łzy żłobią wąskie ślady w umorusanych pyłem policzkach. Trzęsącymi rękami podaje mi moją starą strzelbę i nie patrząc w oczy pozwala się poprowadzić Marcinowi w kierunku Stadionu. Góral ubezpiecza kilkadziesiąt kroków dalej, stukając pojedynczym ogniem w kierunku wylotu uliczki. Obdartusy nie dają za wygraną i zbierając się na odwagę po pierwszym niepowodzeniu, przygotowują  kolejny szturm. Nie mam czasu do stracenia. Biegnę na pełnej prędkości w kierunku głównego wejścia do budynku. Gdy przeskakuję przez schody grupa żołdaków zza murku znowu otwiera ogień. Pociski rozbijają się o figury stojące obok wejścia, krzesząc iskry i gwiżdżąc rykoszetami. Prawie nie czuję bólu, gdy dostaję w prawą łopatkę. Kula ciska mną przez drewniane drzwi. Wpadam do środka, kalecząc ramiona resztami szyb. Przez sekundę robi mi się ciemno przed oczami i tylko siłą instynktu udaje mi się na czworakach wturlać głębiej do budynku i przetoczyć za róg. Niewesoło. Pozwalam sobie na luksus dwóch głębokich oddechów, po czym wkładam rękę za kamizelkę i obmacuje plecy. Nie ma krwi! Blacha wytrzymała. Dociągam pasek mocujący karabin i zbieram z podłogi strzelbę.

– Tylko mnie cholero turecka dziś nie zawiedź – mruczę pod nosem wbiegając po schodach po drugiej stronie hallu.

Łachmaniarze, chyba nie kwapią się za bardzo żeby za mną pognać, nauczeni smutnym doświadczeniem, więc bez trudu dostaję się na dach. Chomik leży przy samej krawędzi, w kałuży krw, pokryty odłamkami potrzaskanego gzymsu i pyłem. Na odgłos moich kroków chłopiec podnosi głowę i próbuje złapać leżący nieopodal karabin.

– Spokojnie mały, to ja, Damian.

Dopadam do niego i odciągam od krawędzi dachu. Nie wygląda to wesoło. Pierwsza kula weszła pod obojczyk, a wyszła pod prawą łopatką. Druga utkwiła w ramieniu. Płuco raczej ma całe, ale krwawi jak prosie. Przewiązuje go na szybko bandażem, pod spód wciskam zwitki gazy. Pewnie nie powinienem go ruszać bez noszy, ale nie możemy tu zostać. Podnoszę za lewe ramie i wlokę za sobą w kierunku włazu na dach. Mały jest blady jak ściana i na pewno w ciężkim szoku z powodu utraty krwi, ale po dwóch krokach szarpie się pokazując na starą myśliwską rusznicę.

– Nie! Czekaj! Mój karabin…

– Wrócimy po niego – kłamię mu prosto w oczy. – Nie dam rady wytargać wszystkiego na dół. Rusz się żołnierzu!

Chomik kiwa głową z rezygnacją i grzecznie daje się prowadzić.

            Budynek rozbrzmiewa echem kroków i gardłowym nawoływaniem dobiegającym z różnych kierunków. Wygląda na to, że jednak odważyli się wejść. Chomik oddycha ciężko, ale dzielnie przestawia nogi.

– Czekaj, tu na pierwszym piętrze jest przejście do następnych budynków. – Pokazuje na klatkę schodową po prawej.

Odpycha się ode mnie i robi samodzielnie kilka kroków w tamtą stronę. Wciskam sobie strzelbę za paski kamizelki na plecach. Nie sprawdziłem ile zostało pocisków w magazynku, do tego jakoś nie mam do niej zaufania. Zostawię ją sobie jako ostateczną-broń-ostateczną, a na razie łapię w łapy karabin. Z trzydziestoma nabojami mogę jeszcze trochę powalczyć. Owijam pas nośny wokół prawego ramienia, lewym znowu zgarniam młodego i ruszam do przejścia.

            Pierwszy łachmaniarz wybiega z hallu, gdy jesteśmy już w połowie przewiązki między budynkami. Od razu zrywa się do sprintu machając nad głową siekierką i wyje w niebogłosy. Puszczam Chomika i składam się do karabinu. Łapię cel na brudną, sportową koszulkę, prześwitującą przez dziury dresowej bluzy. Dwa strzały kładą go na miejscu, ale hałas od razu podrywa resztę bandy. W przejściu ukazują się kolejne postacie, a w naszym kierunku lecą kamienie i wyzwiska. Wesoła kompania nie kwapi się jednak do wystawienia na odstrzał, tylko postępuje za nami kryjąc się w wyłomach korytarza i drzwiach gabinetów. Chomik odsadził mnie już od dobre trzydzieści kroków, więc ruszam za nim,  wciąż, przez ramię, celując w wylot korytarza. Ładuję kontrolnie jeszcze dwa strzały w cienie kłębiące się na końcu i odwracam by puścić się biegiem za moim towarzyszem. Przez okno zauważam kolejną grupę, biegnącą przez dziedziniec w kierunku tego samego budynku co my. Nie zdążymy! Odetną nas z obu stron. Dopadam małego i zgarniam go, ciągnąc na klatkę schodową prowadzącą na wyższe kondygnacje kompleksu.

– Tu jest wyście ! – Chomik protestuje słabym głosem. – Musimy na dół!

– Nie damy rady – ciągnę go za sobą po schodach na górę – Już tam są. Wyprzedzili nas przez dziedziniec.

Zerkam w dół schodów przez barierkę i mój wzrok krzyżuje się z tuzinem, przekrwionych, czerwonych ślepi, spoglądających na mnie z brudnych mord, dwie kondygnacje poniżej. Odpycham Chomika od balustrady i ładuję się za nim w korytarz na najwyższym piętrze. Chłopak siada ciężko pod ścianą, obok drzwi do jakiejś sali wykładowej.  

– To by było na tyle – wypuszcza powietrze z rezygnacją. – Stąd nie ma innego wyjścia.

Układam się przy ścianie z bronią przy ramieniu. Tu, z góry mam pod ogniem dwie kondygnacje klatki schodowej. Mogę się im długo ostrzeliwać. Obdartusy, chyba chcą mnie sprawdzić, bo dwóch właśnie wpada pełnym pędem na schody przeskakując długimi susami po trzy stopnie. Pierwszego ściągam strzałem w kręgosłup, drugi dostaje w bebechy, już na platformie półpiętra. Łachmaniarz zatrzymuje się ze zdziwieniem łapiąc się za brzuch i podnosi zakrwawione ręce do oczu, po czym robi dwa kroki z powrotem i trzymając się barierki schodzi powolutku na dół. Dwie kule, dwóch z głowy. Ciekawe ilu zostało. Sądząc po szuraniu i gardłowych okrzykach dobiegających z niższego piętra to całkiem sporo. Co i rusz jakiś szczególnie wyrywny pokazuje się zza krawędzi i próbuje mnie trafić kamieniem, albo kawałkiem metalu. O ścianę obijają się zaostrzone pręty zbrojeniowe, prymitywne noże i siekierki, a nawet kanciaste blaszki udające japońskie szurikeny. Normalnie nindże z Koziej Wólki. Po chwili Obdartusom najwyraźniej nudzi się ta zabawa, albo kończą pociski. Uśmiecham się pod nosem. Znowu zakichany pat. Tyle, że tym razem, czas jest przeciwko mnie. Jak czegoś szybko nie wymyślę to Chomik mi tu wykituje.

– Te gieroj!

Okrzyk z dołu sprawia, że od razu podrzucam broń do oka. Poznałbym ten glos wszędzie i o każdej porze.

 – Propozycja u mnie jest. Zejdź, pogadamy.

 U mnie też jest propozycja Sudajew! – krzyczę z nie podnosząc twarzy znad kolby ani na milimetr. – Ty wejdź tu do mnie, to ci powiem!

Chrapliwy śmiech.

– Nie-a, gieroj! Ja przed polskim panem już nie służu. Nie budziesz mną jak sobaką pomiatał! Złaź mówię, albo gaz puszczę! Aż zdechniesz.

„Ta jasne”! Uśmiecham się do swoich myśli. Gazy to ty może masz, ale w… Chomik wrzeszczy ostrzegawczo:

– Tam! Po piorunochronie! – Pokazuje palcem w głąb jednej z sal wykładowych.

Przez rozbite okno gramoli się jakiś szczególnie wysportowany oberwaniec. Udało mu się już nawet przełożyć nogę za parapet, gdy pakuję mu kulę prosto w czoło. Ciało prostuje się i leci do tyłu, łukiem za okno, a noga zahacza jeszcze o górną krawędź framugi wyłamując ją doszczętnie. Szybko wychylam się za nim na zewnątrz i sprawdzam czy nie miał kolegów. Następny łachmaniarz wisi na rynnie dwa okna dalej, a kolejny jest o kondygnacje niżej od niego. Obaj patrzą na mnie z przerażeniem, po czym jak na komendę puszczają rynnę i skaczą w dół. Ten niżej miał szansę przeżyć. Niespecjalnie się tym przejmuję, bo od strony klatki schodowej znowu rozbrzmiewają podniesione głosy. Wypadam z powrotem na korytarz… Po schodach wspina się postać w ciężkim metalowym hełmie z pancernym wizjerem. Na razie widzę tylko głowę, bo tyle wyłania się znad krawędzi podłogi. Instynktownie podrzucam broń do oka i dwa razy naciskam spust. Dwadzieścia kroków to żadna odległość. Oba pociski uderzają w obity blachą czambuł dudniąc głucho. Gość wali się na plecy, a ja zbieram Chomika i ciągnę w głąb korytarza.

– Uważaj! Wstaje! – drze się histerycznie i wczepia palce w moje ramię. Odwracam się z niedowierzaniem. Nad krawędzią podłogi pokazuje się opancerzona postać z wycelowaną w nas, paskudnie wyglądającą dyszą. Mały płomyk drga u jej wylotu. Rzucam się w lewo i zgarniam młodego do sali wykładowej. Fala gorąca uderza z korytarza.  Potężny miotacz płomieni rzyga płynnym ogniem w miejsce, gdzie staliśmy przed sekundą. Plastikowa framuga i uszczelki zatrzaśniętych ułamek wcześniej drzwi, momentalnie zaczynają kopcić gęstym, czarnym dymem. Jesteśmy w pułapce. Jedyne wyjście stoi w ogniu, a okna wychodzące na wschodnią stronę budynku znajdują się cztery kondygnacje nad asfaltem parkingu. Przerażony mózg wpada na ułamek sekundy w panikę. Myśli pędzą jak oszalałe. Spali nas!

Głęboki oddech… Myśl! Jeśli Obdartusy weszły po ścianie, to czemu ty nie możesz zejść? Spoglądam na Chomika. Chłopak płacze w kącie, cały blady ze strachu. Prawa ręka przyciśnięta bandażem do ciała jest całkiem bezwładna. Sam nie da rady. Wyglądam za okno na parking pomiędzy budynkami. Czysto. Chyba nie pomyśleli o tym, że możemy wyskoczyć z trzeciego piętra. Zastawiam drzwi ciężkim biurkiem, a na górę rzucam jeszcze kilka krzeseł. Plastikowe obicie już się przepala, ale ta barykada podtrzyma ogień przez jakiś czas. Przecież ten bydlak nie wejdzie w płomienie z baniakiem nafty na plecach. Chyba nie… Łapię Chomika za ramię i ciągnę do okna.

– Co-o-o robimy? – Patrzy na mnie przez łzy.

– Pobawimy się w Spajdermena.

Zrzucam kamizelkę na podłogę i wyłuskuję obie płyty balistyczne. Trudnościeralny materiał zwijam w rulon i tak powstałą, grubą pętlę przekładam przez kabel piorunochronu wiszący za oknem. Wskakuję na parapet.

– Łap mnie za szyję! – rzucam młodemu – Tylko nie duś.

Chomik włazi mi na plecy i oplata rozpaczliwie jedną ręką i nogami. Szarpię za pętlę na próbę. Spocone dłonie ślizgają się po materiale. Mam nadzieję, że uda mi się utrzymać. Zapieram się ramionami i odchylam do tyłu. Chomik spina się w sobie, gdy zwieszamy się tyłem z krawędzi okna. Słyszę zza pleców jego kwilenie. Drzwi do sali wpadają do środka, wepchnięte kopniakiem, a ja wybijam się z nóg odpychając od parapetu. Krawędź okna miga mi przed oczami, a w uszy wwierca się gwizd materiału trącego o kabel piorunochronu. Ramiona wyją bólem, gdy kolejne szarpnięcia o klamry mocujące konstrukcję, próbują wyrywać mi kamizelkę z zaciśniętych kurczowo palców. Uderzam butami o mur i szoruję podeszwami po tynku, aby choć trochę wyhamować upadek. Chomik przytomnie puszcza mnie na wysokości pierwszego piętra. Chłopak zaczepia jeszcze o gałęzie młodego drzewka, po czym grzmoci o ziemię ze zduszonym jękiem, przygniatając sobie ranną rękę. Ja puszczam kamizelkę i rozpaczliwie próbuję obrócić się w locie, aby nie wylądować na kręgosłupie. Udaje mi się połowicznie. Uderzam w rosnące gęsto krzaki prawym barkiem czując, że coś mi przeskoczyło w szyi. Kilka sekund walczę z chęcią zamknięcia oczu. Tak tylko na chwilę. Tylko troszkę sobie tu poleżę. Okrzyk wściekłości dobiegający z trzeciego piętra otrzeźwia mnie momentalnie. Zrywam się, na równe nogi nawet nie próbując znaleźć karabinu. Łapię Chomika za kołnierz                                                           i ciągnę go, byle dalej od budynku. Miotacz bucha płomieniem. Na miejsce, gdzie przed chwilą wylądowaliśmy spada płynne piekło. Sudajew podnosi zasłonę twarzy swojego blaszanego nocnika i wygraża mi przez okno ciężką rękawicą. Odwracam się i w biegu daje ognia ze strzelby. Śruciny biją trochę za nisko. Uderzają w większości poniżej parapetu, ale kilka musiało trafić w pancerny napierśnik, bo psychol zatacza się z rykiem i znika we wnętrzu budynku. Uśmiecham się pod nosem, ale mina zaraz mi rzednie. Chomik leci mi przez ręce. Jeszcze przebiera nogami, ale oczy uciekają mu pod powieki, a głowa kołysze się bezwładnie. W końcu kolana się pod nim uginają. Przewracamy się na pasie zieleni, na ulicy wiodącej do Stadionu. Koniec. Dalej nie uciekniemy. Dociągam go jeszcze za pień drzewa, a sam kładę się obok. Biore na cel kłębowisko postaci wypadających na parking przed płonącym budynkiem. Za przyczajonymi, skradającymi się Łachmaniarzami podąża kilka postaci w zielonych, wojskowych kurtkach. Po chwili dołącza do nich Sudajew, w swojej metalowej zbroi. Wszyscy kroczą nie spiesząc się, z bronią przewieszona przez łokieć, lub opartą na ramieniu. Wiedzą, że już nigdzie nie zwieję. Nawet jakbym chciał zostawić Chomika i rzucić się do ucieczki, to skoszą mnie pierwszą serią. Nie, nie zostawię małego. Podrywam strzelbę do oka i posyłam ostatnie dwa ładunki w kierunku napastników. Na dystansie stu kroków drobny śrut łapie taki rozrzut, że nawet nie mam nadziei nikogo położyć. Kilku obdartusów chowa się za wrakami samochodów, a jeden nawet wrzeszczy, gdy obrywa zabłąkaną kulką w nogę. Ludzie Sudajewa dają ognia w moim kierunku. Nie mierzą zbyt dokładnie. Chodzi im tylko o to, żebym się nie wygłupiał i grzecznie schował łeb za pień drzewa, dopóki nie podejdą. Łachmaniarze wyskakują ośmieleni zza samochodów i gnają ile sił przez parking. Wyszarpuję rewolwer zza pleców i posyłam im dwa ostatnie pociski. Ręce trzęsą mi się tak bardzo, że pierwszy przenosi górą, ale drugi kładzie trupem najbliższego Obdartusa. Dwóch innych jest już dziesięć kroków ode mnie. Wzniesione do ciosu metalowe pałki, obłęd w oczach, ślina kapiąca z wykrzywionych grymasem ust.

– Stać!

Okrzyk osadza ich w miejscu. Reszta bandy rozsuwa się na boki pomrukując coś do siebie z niezadowoleniem.

– Won sobaki!

Sudajew przeciska się w moim kierunku uśmiechając się paskudnie.

– No i szto gieroj? Teraz pogadamy?

Podnosi do biodra dyszę miotacza. Nie mogę oderwać wzroku od drgającego na jej końcu płomyka.

– Kak ci się moju sobaki podobają? – Porucznik łapie najbliższego Obdartusa za kudły i tarmosi przez chwile, po czym kopniakiem posyła na ziemię.

Wstaję na nogi i wzdycham ciężko.

– O niet! – Sudajew wyszczerza zęby – Na kolana suka! Tak zdechniesz…

Patrzę mu prosto w oczy. Ponad nimi, gruba szybka podniesionego wizjera gra refleksami. Kolorowe plamki tańczą na czole Porucznika. Jedna z nich, intensywnie czerwona, zdaje się płynąć powoli w dół. Po chwili zatrzymuje się dokładnie pomiędzy oczami. Jego wzrok na ułamek sekundy ucieka ponad moim prawym ramieniem, a źrenice rozszerzają się z przerażenia. Strzał! Głowa odskakuje w bryzgu krwi. Na pozostałych Żołdaków spadają kolejne, precyzyjnie wymierzone pociski, naprowadzane czerwonymi promieniami laserów. Łachmaniarze kręcą się chwilę bezładnie, ale gdy od strony alei wypada na nich grupa kilkunastu strzelców ziejących ogniem z automatów, cała zgraja w popłochu rzuca się do ucieczki, z powrotem na dziedziniec Uczelni. Dwóch pozostałych przy życiu Żołdaków rzuca broń i podnosi ręce do góry. Ciężko siadam na trawie i wypuszczam powietrze. Niekontrolowany wybuch śmiechu odbiera mi oddech. Radujmy się. Żyjemy.           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz