Gnamy na zachód pomiędzy wysokimi kamienicami, wąską, brukowaną uliczką. „Gnamy” to może za dużo powiedziane, bo zdezelowany silnik pracuje na trzech cylindrach i co chwilę gubi rytm. Gdyby ktoś się bardzo postarał, to by nas dogonił na rowerze. Z tym większym zdziwieniem obserwuję grupę obdartusów, która pogoniła nas z rynku. Zatrzymali się u wlotu ulicy i teraz tylko obserwują jak w chmurze spalin, majestatycznie wytaczamy się ze starówki. Góral przytomnieje jako pierwszy.
– Uwaga, są
na górze!
Podrzuca lufę i zaczyna strzelać. O kabinę uderzają z łoskotem kamienie i kawałki bruku. Biorę na cel drugą stronę ulicy. Staram się wyłuskiwać napastników pojedynczymi strzałami. Pomiędzy łachmaniarzami na dachach, migają co jakiś czas zielone kurtki. Podnoszę wzrok znad celownika. Postać w wojskowej bluzie, wychyla się z okna na poddaszu i ciska w nas butelką. Szkło roztrzaskuje się o przednią szybę. W nos uderza charakterystyczny zapach, wyczuwalny nawet przez smród spalin.
– Rzucają koktajl….!
– nie kończę, bo dwa okna dalej wychyla się następny. Pakuję w niego trzy kule.
Żołdak składa się w pół. Butelka z podpalonym knotem spada mu prosto pod nogi.
Sekundę później płomień bucha przez okno, a powietrze przeszywa rozpaczliwy
wrzask bólu i przerażenia. Góral dostaje w głowę kawałkiem cegły i siada ciężko
na pace. Przejmuję od razu jego sektor i daje ognia na przemian to w prawą, to
lewą stronę. Balansując na ugiętych nogach, na podskakującej i rzucającej się
platformie ciężarówki, nie mam żadnych szans nikogo trafić. Mam tylko nadzieję,
że uda mi się ich zmusić, żeby się nie wychylali dopóki nie wydostaniemy z
pomiędzy kamienic na wolną przestrzeń. Mamy jeszcze jakieś pięćdziesiąt kroków
do ostatnich budynków. O tylną krawędź platformy ładunkowej rozbija się kolejna
butelka. Rozlana nafta od razu bucha jasnym płomieniem.
– Palimy
się! – Góral tłucze pięścią w tylne okienko kabiny. – Szybciej!
– Robię co
mogę!
W głosie
Marcina słychać narastającą panikę. Wypadamy spomiędzy kamienic na szeroką
trzypasmówkę. Od zachodu drogę odcina ściana płonących opon i śmieci. Południe
blokuje wywrócony na bok tramwaj, zza którego już wylatują w naszym kierunku
strzały i kamienie. W ostatniej chwili wykręcamy ostro w prawo, na drogę w
kierunku Dworca. Strzały z broni automatycznej rozlegają się po obu stronach.
Kule w większości wbijają się w strojące przy drodze wraki. Tylko kilka gwiżdże
nam nad głowami. Strzelcy mają zbyt mało czasu, by porządnie wymierzyć. Za szybko
migamy im w przerwach pomiędzy pojazdami. Kilkadziesiąt postaci w łachmanach biegnie
naszym śladem. Posyłam im kilka pocisków przez dym i huczące płomienie. Pali
się już cała tylna część skrzyni ciężarówki. Góral podnosi się ciężko na nogi i
łapie za krawędź ramy nad kabiną. Lewą stronę głowy pokrywa mu gęsta, lepka
krew z rozbitego łuku brwiowego. Olbrzym zatacza się, ale bierze na cel
ścigających. Łachmaniarze tymczasem rozbiegli się na boki i przypadli do
zaparkowanych samochodów. Spychają dwa pojazdy na środek, blokując nam drogę
powrotną. Bez sensu, już tamtędy przejechaliśmy, więc po co …? Odwracam się do
przodu i widzę, że od wczoraj coś się zmieniło. Każdy kolejny wrak na poboczu,
wystaje coraz dalej na jezdnię, zawężając przejazd i spychając nas coraz
bardziej pod ścianę kamienic z lewej strony. Na końcu szpaleru rejestruję ruch,
a pracujący na czystej adrenalinie mózg wreszcie kojarzy fakty. To wszystko
wygląda jak ..
-
…Pułapka! - drę się przez okienko kabiny
na ułamek sekundy przed tym jak wrak autobusu, zamykający szpaler, roziskrza
się salwą wystrzałów. Marcin kładzie ostro samochód w lewy zakręt. Roztrącamy
dwa stojące na poboczu wraki. Seria z rkmu roznosi w drzazgi narożnik płonącej
platformy naszej ciężarówki. Bliźniacza opona, rozerwana przez pociski, eksploduje
odłamkami płonącej gumy. Siła rozpędu wgniata nas w kamienny postument pomnika
z jakimiś rycerzami. Góral fika salto z toeloopem, lądując zgrabnie na prawym
barku i głowie. Mnie uderzenie posyła na kant szoferki. Pancerna płyta
kamizelki przyjmuje część uderzenia, ale i tak ciemnieje mi w oczach. Drzwi
kabiny otwierają się na oścież. Marcin
ciągnie za sobą Zośkę. Dziewczyna słabo kontaktuje. Na czole rośnie jej
nabrzmiały krwią guz, ale ma na tyle przytomności, żeby nie wypuścić strzelby z
rąk.
– Tędy! –
Marcin rzuca się w lewo, do zabytkowego budynku stojącego na rogu placu. W
biegu chcę złapać Górala za kołnierz, ale materiał tylko trzeszczy
ostrzegawczo. Zawieszam karabin na plecach, biorę chłopisko pod ramiona i jakoś
podnoszę z ziemi. Na szczęście nie jest nieprzytomny, bo szybko łapie pion i daje
się prowadzić. Zarzucam jego ciężkie łapsko na kark i targam w ślad za
pozostałymi. Co kilka kroków daję za siebie ognia z rewolweru. Łachmaniarze
przywierają do ziemi, a kłęby dymu zapewniają nam jako taką osłonę. Marcin
wpycha Zośkę przez wyłamane drzwi i strzela do nich tuż ponad naszymi głowami.
Trochę za nisko celuje jak na mój gust, więc tylko schylam kark i wlokę Górala
jak najszybciej do wnętrza.
– Co teraz?
– chrypię padając na kolana w ciemnej sieni. Marcin daje ognia po raz ostatni i
chowa się do środka. Framuga razem z drzwiami rozlatuje się na strzępy
rozniesiona przez serie z karabinów.
– Tunel! –
wrzeszczy przerażony. – W piwnicy!
Głos co
prawda na skraju paniki, ale ruchy pewne i szybkie.
– Bierz ich
na dół!
Wychylam się
przez rozbite drzwi i puszczam serię we wrogów, kłębiących się po drugiej
stronie placu.
– Ja zaraz
dołączę!
Na szczęście
nie muszę powtarzać, bo razem z Zośką biorą Górala pod ręce i prawie zlatując
po schodach gnają do piwnicy. Wystrzeliwuję resztkę amunicji z drugiego
magazynka i wyrywam granat z ładownicy przy pasie. Konstancja wcisnęła mi go
tam jeszcze w zbrojowni. Głęboko patrząc przy tym w oczy…bardzo głęboko…wcisnęła.
Nie czas na głupoty. Owijam pękatą limonę taśmą izolacyjną do barierki schodów.
Rozciągam w poprzek wejścia kawałek drutu wiązałkowego i mocuję jeden koniec do
zawiasu drzwi. Drugi zahaczam o poluzowaną zawleczkę granatu i ładuję się pędem
na schody do piwnicy. Chcę być jak najdalej, zanim sześćdziesiąt gramów
hexogenu pieprznie i rozpyli tu ponad tysiąc metalowych kulek, zamieniając
wąskie przejście w sieczkarnię.
W piwnicy jest prawie całkiem
ciemno, ale nie zapalam latarki. Oczy dopiero po chwili przyzwyczajają się do
mroku, więc szurając nogami, potykam się o śmiecie zaścielające podłogę. Brnę
na azymut odgłosu kroków. Po kilku sekundach budynkiem wstrząsa stłumiony
wybuch. Ze stropu osypuje się chmura pyłu. Nasłuchuję chwilę trzeszczenia gruzu
i łoskotu pękających murów. Moja własna, pielęgnowana z czułością paranoja od
razu odkręca zawór z adrenaliną. Skaczę przed siebie sprintem, przebierając
rękami i rozpaczliwie kopiąc zalegające na podłodze śmieci i połamane meble. W
oddali majaczy mi już światełko latarki moich towarzyszy. Z ogłuszającym hukiem,
kawał stropu wali się na ziemię, tuż za moimi plecami. Wybijam się z kolan i
lecę w przód szczupakiem, zanim nie pochłania mnie chmura pyłu i odłamków.
Nie wiem jakim cudem mnie nie
przygniotło. Wielki zawał zbrojonego betonu leży może o dwie stopy ode mnie,
całkowicie blokując nam drogę powrotną. Marcin pomaga mi stanąć na nogi, Zośka
wciska w rękę karabin. Nikt nic nie mówi. Wszyscy zasłaniamy usta, próbując nie
nawdychać się za wiele pyłu wypełniającego szczelnie ciasny korytarz. Na na wpół
otwartych, metalowych drzwiach, odmalowane od szablonu, wysokie, smukłe litery:
SCHRON CYWILNY Nr … Światło latarki ześlizguje się w bok, zanim udaje mi się
przeczytać resztę. Drobiny srebrnego pyłu wirują wokół nas. Marcin otwiera wrota
na całą szerokość i wciąga nas do środka.
– Tędy! Tu
jest przebicie do kanałów. Wyjdziemy niedaleko Stadionu.
Większość drogi pokonujemy w
ciemnościach. Marcin oszczędnie używa latarki. Właściwie, włącza tylko do
odczytania oznaczeń przy włazach i skrzyżowaniach. Część z nich to dawne
oznaczenia wykonane od szablonu białą farbą, ale zdecydowana większość to
bohomazy nasprejowane bez ładu i składu. Marcin jednak zdaje się doskonale
orientować w tych hieroglifach i prowadzi nas pewnie, cały czas halsując mniej
więcej na ten sam kierunek. To znaczy tak mi się wydaję, o ile mogę się zorientować
bez jakiegokolwiek punktu odniesienia. Równie dobrze możemy zaraz wyleźć w
samym środku Dworca.
– Tu powinno
być ok – szczepce, stając przy drabince
włazu.
Ustawiamy
się z Góralem po obu stronach, z automatami gotowymi do strzału. Nasz
przewodnik wdrapuje się na najwyższy stopień i delikatnie podnosi barkiem
ciężką, okrągłą pokrywę. Przez chwilę lustruje ulicę przez szparę znad krawędzi
włazu, po czym odsuwa żelastwo z głośnym łoskotem. Góral ciężko wzdycha
– Umarłego
by obudził.
– Cicho, bo
wykraczesz – syczy na niego Zośka.
Wychodzimy na powierzchnię obok
budynku z posągiem królowej, przy którym spotkaliśmy się wczoraj. Zośka od razu
macha do pełniącego wartę na dachu Chomika.
– Złaź! –
woła zwijając ręce w tubę. – Spadamy na Stadiooon!
Mały
pokazuje kciuk w górę i podrywa oparty o barierę karabin. Jednak, po chwili
znowu nieruchomieje i przykłada oko do lunety spoglądając wzdłuż ulicy
biegnącej za naszymi plecami. Odwracamy się jak na komendę. Obdartusy pędzącą
ku nam całą zgrają! Razem z Góralem dajemy ognia, a grupa łachmaniarzy rozbiega
się na boki wydając okrzyki zaskoczenia. Chyba się nas tu nie spodziewali, bo
szli zupełnie na pewniaka. Teraz wskakują w bramy kamienic i boczne uliczki
wrzeszcząc jak opętani. Chomik wyłuskuje ich mierzonymi, spokojnymi strzałami.
Na każdy huk wystrzału, przypada jeden trup walący się w kurz ulicy. Dobrze, że
wczoraj to nie on miał wartę, bo by ze mnie niewiele zostało. Góral krzyczy
ostrzegawczo, a ja kątem oka rejestruję dużą grupę obdartusów, przeskakujących
przez mur podwórka po lewej stronie. Wpadają na aleją jakieś pięćdziesiąt
kroków od nas. Pakuję w nich dwie serie i zamek spada na pustą komorę. Wbijam
ostatni magazynek i krzyczę do pozostałych:
– Koniec
amunicji! Musimy spadać.
Pokazuję za
siebie, a Marcin łapie w pasie Zośkę i odciąga ją w kierunku ulicy prowadzącej
na Stadion.
– Chooomik!
– Dziewczyna drze się do wciąż strzelającego snajpera.
Mały odrywa
się od karabinu i macha ręką. W tym momencie na jego pozycje spada zmasowany
ogień. Tynk eksploduje gejzerami pyłu a kule sieką mur na kawałki.
– Nieee!
Marcinowi
udało się wepchnąć krzyczącą Zośkę za wrak samochodu, na sekundę przed tym jak
zza muru spadł na nich grad ołowiu. Góral pada plackiem na ziemię, a ja
wyszarpuję ostatni granat z ładownicy. Limonka leci łukiem za mur i ląduje na
środku podwórka. Kilka przerażonych okrzyków urwanych przez ciężkie łupnięcie detonacji.
Na moment zapada cisza.
– Spadamy –
sapię do Górala przez zaciśnięte zęby.
Podrywam się
do biegu i sekundę później szoruję kolanami po asfalcie, przypadając za wrakiem,
obok Marcina i Zośki. Dziewczyna nie może się uspokoić i zalewa się łzami
łkając spazmatycznie:
– Chomik….!
Wciskam Marcinowi w rękę moją krótkofalówkę.
– Biegnijcie
na Stadion. Wezwij przez radio Ołowianych. Wywołaj Tarana i powiedz, że…
Przybłęda wzywa pomocy. Będzie wiedział, że to ja.
Chłopak kiwa
energicznie głową i razem podnosimy Zośkę z ziemi.
– Nie
widzieliśmy, czy dostał, – kładę jej dłoń na policzku – jeśli żyje to go
przyprowadzę.
Dziewczyna
kiwa głową pociągając nosem. Łzy żłobią wąskie ślady w umorusanych pyłem
policzkach. Trzęsącymi rękami podaje mi moją starą strzelbę i nie patrząc w
oczy pozwala się poprowadzić Marcinowi w kierunku Stadionu. Góral ubezpiecza
kilkadziesiąt kroków dalej, stukając pojedynczym ogniem w kierunku wylotu
uliczki. Obdartusy nie dają za wygraną i zbierając się na odwagę po pierwszym
niepowodzeniu, przygotowują kolejny szturm.
Nie mam czasu do stracenia. Biegnę na pełnej prędkości w kierunku głównego
wejścia do budynku. Gdy przeskakuję przez schody grupa żołdaków zza murku znowu
otwiera ogień. Pociski rozbijają się o figury stojące obok wejścia, krzesząc
iskry i gwiżdżąc rykoszetami. Prawie nie czuję bólu, gdy dostaję w prawą
łopatkę. Kula ciska mną przez drewniane drzwi. Wpadam do środka, kalecząc
ramiona resztami szyb. Przez sekundę robi mi się ciemno przed oczami i tylko
siłą instynktu udaje mi się na czworakach wturlać głębiej do budynku i
przetoczyć za róg. Niewesoło. Pozwalam sobie na luksus dwóch głębokich
oddechów, po czym wkładam rękę za kamizelkę i obmacuje plecy. Nie ma krwi!
Blacha wytrzymała. Dociągam pasek mocujący karabin i zbieram z podłogi
strzelbę.
– Tylko mnie
cholero turecka dziś nie zawiedź – mruczę pod nosem wbiegając po schodach po
drugiej stronie hallu.
Łachmaniarze,
chyba nie kwapią się za bardzo żeby za mną pognać, nauczeni smutnym doświadczeniem,
więc bez trudu dostaję się na dach. Chomik leży przy samej krawędzi, w kałuży
krw, pokryty odłamkami potrzaskanego gzymsu i pyłem. Na odgłos moich kroków
chłopiec podnosi głowę i próbuje złapać leżący nieopodal karabin.
– Spokojnie
mały, to ja, Damian.
Dopadam do
niego i odciągam od krawędzi dachu. Nie wygląda to wesoło. Pierwsza kula weszła
pod obojczyk, a wyszła pod prawą łopatką. Druga utkwiła w ramieniu. Płuco
raczej ma całe, ale krwawi jak prosie. Przewiązuje go na szybko bandażem, pod
spód wciskam zwitki gazy. Pewnie nie powinienem go ruszać bez noszy, ale nie
możemy tu zostać. Podnoszę za lewe ramie i wlokę za sobą w kierunku włazu na
dach. Mały jest blady jak ściana i na pewno w ciężkim szoku z powodu utraty
krwi, ale po dwóch krokach szarpie się pokazując na starą myśliwską rusznicę.
– Nie!
Czekaj! Mój karabin…
– Wrócimy po
niego – kłamię mu prosto w oczy. – Nie dam rady wytargać wszystkiego na dół.
Rusz się żołnierzu!
Chomik kiwa
głową z rezygnacją i grzecznie daje się prowadzić.
Budynek rozbrzmiewa echem kroków i
gardłowym nawoływaniem dobiegającym z różnych kierunków. Wygląda na to, że
jednak odważyli się wejść. Chomik oddycha ciężko, ale dzielnie przestawia nogi.
– Czekaj, tu
na pierwszym piętrze jest przejście do następnych budynków. – Pokazuje na
klatkę schodową po prawej.
Odpycha się
ode mnie i robi samodzielnie kilka kroków w tamtą stronę. Wciskam sobie
strzelbę za paski kamizelki na plecach. Nie sprawdziłem ile zostało pocisków w
magazynku, do tego jakoś nie mam do niej zaufania. Zostawię ją sobie jako
ostateczną-broń-ostateczną, a na razie łapię w łapy karabin. Z trzydziestoma
nabojami mogę jeszcze trochę powalczyć. Owijam pas nośny wokół prawego
ramienia, lewym znowu zgarniam młodego i ruszam do przejścia.
Pierwszy łachmaniarz wybiega z
hallu, gdy jesteśmy już w połowie przewiązki między budynkami. Od razu zrywa
się do sprintu machając nad głową siekierką i wyje w niebogłosy. Puszczam
Chomika i składam się do karabinu. Łapię cel na brudną, sportową koszulkę,
prześwitującą przez dziury dresowej bluzy. Dwa strzały kładą go na miejscu, ale
hałas od razu podrywa resztę bandy. W przejściu ukazują się kolejne postacie, a
w naszym kierunku lecą kamienie i wyzwiska. Wesoła kompania nie kwapi się
jednak do wystawienia na odstrzał, tylko postępuje za nami kryjąc się w
wyłomach korytarza i drzwiach gabinetów. Chomik odsadził mnie już od dobre
trzydzieści kroków, więc ruszam za nim,
wciąż, przez ramię, celując w wylot korytarza. Ładuję kontrolnie jeszcze
dwa strzały w cienie kłębiące się na końcu i odwracam by puścić się biegiem za
moim towarzyszem. Przez okno zauważam kolejną grupę, biegnącą przez dziedziniec
w kierunku tego samego budynku co my. Nie zdążymy! Odetną nas z obu stron. Dopadam
małego i zgarniam go, ciągnąc na klatkę schodową prowadzącą na wyższe
kondygnacje kompleksu.
– Tu jest
wyście ! – Chomik protestuje słabym głosem. – Musimy na dół!
– Nie damy
rady – ciągnę go za sobą po schodach na górę – Już tam są. Wyprzedzili nas
przez dziedziniec.
Zerkam w dół
schodów przez barierkę i mój wzrok krzyżuje się z tuzinem, przekrwionych,
czerwonych ślepi, spoglądających na mnie z brudnych mord, dwie kondygnacje
poniżej. Odpycham Chomika od balustrady i ładuję się za nim w korytarz na najwyższym
piętrze. Chłopak siada ciężko pod ścianą, obok drzwi do jakiejś sali
wykładowej.
– To by było
na tyle – wypuszcza powietrze z rezygnacją. – Stąd nie ma innego wyjścia.
Układam się
przy ścianie z bronią przy ramieniu. Tu, z góry mam pod ogniem dwie kondygnacje
klatki schodowej. Mogę się im długo ostrzeliwać. Obdartusy, chyba chcą mnie
sprawdzić, bo dwóch właśnie wpada pełnym pędem na schody przeskakując długimi
susami po trzy stopnie. Pierwszego ściągam strzałem w kręgosłup, drugi dostaje
w bebechy, już na platformie półpiętra. Łachmaniarz zatrzymuje się ze
zdziwieniem łapiąc się za brzuch i podnosi zakrwawione ręce do oczu, po czym
robi dwa kroki z powrotem i trzymając się barierki schodzi powolutku na dół.
Dwie kule, dwóch z głowy. Ciekawe ilu zostało. Sądząc po szuraniu i gardłowych
okrzykach dobiegających z niższego piętra to całkiem sporo. Co i rusz jakiś
szczególnie wyrywny pokazuje się zza krawędzi i próbuje mnie trafić kamieniem,
albo kawałkiem metalu. O ścianę obijają się zaostrzone pręty zbrojeniowe,
prymitywne noże i siekierki, a nawet kanciaste blaszki udające japońskie
szurikeny. Normalnie nindże z Koziej Wólki. Po chwili Obdartusom najwyraźniej
nudzi się ta zabawa, albo kończą pociski. Uśmiecham się pod nosem. Znowu zakichany
pat. Tyle, że tym razem, czas jest przeciwko mnie. Jak czegoś szybko nie
wymyślę to Chomik mi tu wykituje.
– Te gieroj!
Okrzyk z
dołu sprawia, że od razu podrzucam broń do oka. Poznałbym ten glos wszędzie i o
każdej porze.
– Propozycja u mnie jest. Zejdź, pogadamy.
– U mnie też jest propozycja Sudajew! – krzyczę
z nie podnosząc twarzy znad kolby ani na milimetr. – Ty wejdź tu do mnie, to ci
powiem!
Chrapliwy
śmiech.
– Nie-a,
gieroj! Ja przed polskim panem już nie służu. Nie budziesz mną jak sobaką
pomiatał! Złaź mówię, albo gaz puszczę! Aż zdechniesz.
„Ta jasne”!
Uśmiecham się do swoich myśli. Gazy to ty może masz, ale w… Chomik wrzeszczy
ostrzegawczo:
– Tam! Po
piorunochronie! – Pokazuje palcem w głąb jednej z sal wykładowych.
Przez rozbite
okno gramoli się jakiś szczególnie wysportowany oberwaniec. Udało mu się już
nawet przełożyć nogę za parapet, gdy pakuję mu kulę prosto w czoło. Ciało
prostuje się i leci do tyłu, łukiem za okno, a noga zahacza jeszcze o górną
krawędź framugi wyłamując ją doszczętnie. Szybko wychylam się za nim na
zewnątrz i sprawdzam czy nie miał kolegów. Następny łachmaniarz wisi na rynnie
dwa okna dalej, a kolejny jest o kondygnacje niżej od niego. Obaj patrzą na mnie
z przerażeniem, po czym jak na komendę puszczają rynnę i skaczą w dół. Ten
niżej miał szansę przeżyć. Niespecjalnie się tym przejmuję, bo od strony klatki
schodowej znowu rozbrzmiewają podniesione głosy. Wypadam z powrotem na korytarz…
Po schodach wspina się postać w ciężkim metalowym hełmie z pancernym wizjerem.
Na razie widzę tylko głowę, bo tyle wyłania się znad krawędzi podłogi.
Instynktownie podrzucam broń do oka i dwa razy naciskam spust. Dwadzieścia
kroków to żadna odległość. Oba pociski uderzają w obity blachą czambuł dudniąc głucho.
Gość wali się na plecy, a ja zbieram Chomika i ciągnę w głąb korytarza.
– Uważaj!
Wstaje! – drze się histerycznie i wczepia palce w moje ramię. Odwracam się z
niedowierzaniem. Nad krawędzią podłogi pokazuje się opancerzona postać z
wycelowaną w nas, paskudnie wyglądającą dyszą. Mały płomyk drga u jej wylotu.
Rzucam się w lewo i zgarniam młodego do sali wykładowej. Fala gorąca uderza z
korytarza. Potężny miotacz płomieni
rzyga płynnym ogniem w miejsce, gdzie staliśmy przed sekundą. Plastikowa framuga
i uszczelki zatrzaśniętych ułamek wcześniej drzwi, momentalnie zaczynają kopcić
gęstym, czarnym dymem. Jesteśmy w pułapce. Jedyne wyjście stoi w ogniu, a okna
wychodzące na wschodnią stronę budynku znajdują się cztery kondygnacje nad
asfaltem parkingu. Przerażony mózg wpada na ułamek sekundy w panikę. Myśli
pędzą jak oszalałe. Spali nas!
Głęboki oddech… Myśl! Jeśli Obdartusy weszły po ścianie, to
czemu ty nie możesz zejść? Spoglądam na Chomika. Chłopak płacze w kącie, cały
blady ze strachu. Prawa ręka przyciśnięta bandażem do ciała jest całkiem
bezwładna. Sam nie da rady. Wyglądam za okno na parking pomiędzy budynkami.
Czysto. Chyba nie pomyśleli o tym, że możemy wyskoczyć z trzeciego piętra.
Zastawiam drzwi ciężkim biurkiem, a na górę rzucam jeszcze kilka krzeseł. Plastikowe
obicie już się przepala, ale ta barykada podtrzyma ogień przez jakiś czas.
Przecież ten bydlak nie wejdzie w płomienie z baniakiem nafty na plecach. Chyba
nie… Łapię Chomika za ramię i ciągnę do okna.
– Co-o-o
robimy? – Patrzy na mnie przez łzy.
– Pobawimy
się w Spajdermena.
Zrzucam
kamizelkę na podłogę i wyłuskuję obie płyty balistyczne. Trudnościeralny
materiał zwijam w rulon i tak powstałą, grubą pętlę przekładam przez kabel
piorunochronu wiszący za oknem. Wskakuję na parapet.
– Łap mnie
za szyję! – rzucam młodemu – Tylko nie duś.
Chomik włazi
mi na plecy i oplata rozpaczliwie jedną ręką i nogami. Szarpię za pętlę na
próbę. Spocone dłonie ślizgają się po materiale. Mam nadzieję, że uda mi się
utrzymać. Zapieram się ramionami i odchylam do tyłu. Chomik spina się w sobie,
gdy zwieszamy się tyłem z krawędzi okna. Słyszę zza pleców jego kwilenie. Drzwi
do sali wpadają do środka, wepchnięte kopniakiem, a ja wybijam się z nóg
odpychając od parapetu. Krawędź okna miga mi przed oczami, a w uszy wwierca się
gwizd materiału trącego o kabel piorunochronu. Ramiona wyją bólem, gdy kolejne
szarpnięcia o klamry mocujące konstrukcję, próbują wyrywać mi kamizelkę z
zaciśniętych kurczowo palców. Uderzam butami o mur i szoruję podeszwami po tynku,
aby choć trochę wyhamować upadek. Chomik przytomnie puszcza mnie na wysokości
pierwszego piętra. Chłopak zaczepia jeszcze o gałęzie młodego drzewka, po czym
grzmoci o ziemię ze zduszonym jękiem, przygniatając sobie ranną rękę. Ja
puszczam kamizelkę i rozpaczliwie próbuję obrócić się w locie, aby nie
wylądować na kręgosłupie. Udaje mi się połowicznie. Uderzam w rosnące gęsto
krzaki prawym barkiem czując, że coś mi przeskoczyło w szyi. Kilka sekund
walczę z chęcią zamknięcia oczu. Tak tylko na chwilę. Tylko troszkę sobie tu
poleżę. Okrzyk wściekłości dobiegający z trzeciego piętra otrzeźwia mnie
momentalnie. Zrywam się, na równe nogi nawet nie próbując znaleźć karabinu.
Łapię Chomika za kołnierz i ciągnę go, byle dalej od budynku. Miotacz
bucha płomieniem. Na miejsce, gdzie przed chwilą wylądowaliśmy spada płynne
piekło. Sudajew podnosi zasłonę twarzy swojego blaszanego nocnika i wygraża mi
przez okno ciężką rękawicą. Odwracam się i w biegu daje ognia ze strzelby.
Śruciny biją trochę za nisko. Uderzają w większości poniżej parapetu, ale kilka
musiało trafić w pancerny napierśnik, bo psychol zatacza się z rykiem i znika
we wnętrzu budynku. Uśmiecham się pod nosem, ale mina zaraz mi rzednie. Chomik
leci mi przez ręce. Jeszcze przebiera nogami, ale oczy uciekają mu pod powieki,
a głowa kołysze się bezwładnie. W końcu kolana się pod nim uginają. Przewracamy
się na pasie zieleni, na ulicy wiodącej do Stadionu. Koniec. Dalej nie
uciekniemy. Dociągam go jeszcze za pień drzewa, a sam kładę się obok. Biore na
cel kłębowisko postaci wypadających na parking przed płonącym budynkiem. Za
przyczajonymi, skradającymi się Łachmaniarzami podąża kilka postaci w
zielonych, wojskowych kurtkach. Po chwili dołącza do nich Sudajew, w swojej
metalowej zbroi. Wszyscy kroczą nie spiesząc się, z bronią przewieszona przez
łokieć, lub opartą na ramieniu. Wiedzą, że już nigdzie nie zwieję. Nawet jakbym
chciał zostawić Chomika i rzucić się do ucieczki, to skoszą mnie pierwszą
serią. Nie, nie zostawię małego. Podrywam strzelbę do oka i posyłam ostatnie
dwa ładunki w kierunku napastników. Na dystansie stu kroków drobny śrut łapie
taki rozrzut, że nawet nie mam nadziei nikogo położyć. Kilku obdartusów chowa
się za wrakami samochodów, a jeden nawet wrzeszczy, gdy obrywa zabłąkaną kulką
w nogę. Ludzie Sudajewa dają ognia w moim kierunku. Nie mierzą zbyt dokładnie.
Chodzi im tylko o to, żebym się nie wygłupiał i grzecznie schował łeb za pień
drzewa, dopóki nie podejdą. Łachmaniarze wyskakują ośmieleni zza samochodów i
gnają ile sił przez parking. Wyszarpuję rewolwer zza pleców i posyłam im dwa
ostatnie pociski. Ręce trzęsą mi się tak bardzo, że pierwszy przenosi górą, ale
drugi kładzie trupem najbliższego Obdartusa. Dwóch innych jest już dziesięć
kroków ode mnie. Wzniesione do ciosu metalowe pałki, obłęd w oczach, ślina
kapiąca z wykrzywionych grymasem ust.
– Stać!
Okrzyk
osadza ich w miejscu. Reszta bandy rozsuwa się na boki pomrukując coś do siebie
z niezadowoleniem.
– Won
sobaki!
Sudajew
przeciska się w moim kierunku uśmiechając się paskudnie.
– No i szto
gieroj? Teraz pogadamy?
Podnosi do
biodra dyszę miotacza. Nie mogę oderwać wzroku od drgającego na jej końcu płomyka.
– Kak ci się
moju sobaki podobają? – Porucznik łapie najbliższego Obdartusa za kudły i tarmosi
przez chwile, po czym kopniakiem posyła na ziemię.
Wstaję na
nogi i wzdycham ciężko.
– O niet! –
Sudajew wyszczerza zęby – Na kolana suka! Tak zdechniesz…
Patrzę mu
prosto w oczy. Ponad nimi, gruba szybka podniesionego wizjera gra refleksami.
Kolorowe plamki tańczą na czole Porucznika. Jedna z nich, intensywnie czerwona,
zdaje się płynąć powoli w dół. Po chwili zatrzymuje się dokładnie pomiędzy
oczami. Jego wzrok na ułamek sekundy ucieka ponad moim prawym ramieniem, a
źrenice rozszerzają się z przerażenia. Strzał! Głowa odskakuje w bryzgu krwi.
Na pozostałych Żołdaków spadają kolejne, precyzyjnie wymierzone pociski,
naprowadzane czerwonymi promieniami laserów. Łachmaniarze kręcą się chwilę bezładnie,
ale gdy od strony alei wypada na nich grupa kilkunastu strzelców ziejących
ogniem z automatów, cała zgraja w popłochu rzuca się do ucieczki, z powrotem na
dziedziniec Uczelni. Dwóch pozostałych przy życiu Żołdaków rzuca broń i podnosi
ręce do góry. Ciężko siadam na trawie i wypuszczam powietrze. Niekontrolowany
wybuch śmiechu odbiera mi oddech. Radujmy się. Żyjemy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz