piątek, 15 stycznia 2021

Ballada o prawie-snorku cz.II

  

Początek cz.II

 - Fuck me! – zakrzyknął prawie-snork. – Fuck meee! – powtórzył rozeźlony nie na żarty. Brezentowa ściana namiotu była rozerwana na całej wysokości. Porozrzucane wszędzie paczki z żywnością, drewniane skrzynki, butelki z wodą i inne zapasy zaścielały drewniany pokład. W smugach czerwonego (chyba truskawkowego ) dżemu, wyraźnie można było rozpoznać ślady butów. Zygzakami prowadziły na zewnątrz. Przez dziurę. W las. „O w mordę!” – pomyślał młody.  

- Ten motherfucker się obudził. – Prawie-snork przesadził przewrócone skrzynki i dopadł jednym susem do rozerwanego materiału. Wyjrzał w gęstniejący mrok.

- K-kto się obudził? – Zaryzykował nieśmiałe pytanie Dent.

- Jak to kto ty dump cunt? – Skośnooki zwrócił ku niemu wściekłe oblicze. – Ten drugi, jak mu tam po waszemu? – Z niecierpliwością machnął ręką przed twarzą. – „Zakluczony”!

Podniósł z podłogi metalową, ostrą strzałkę. Po chwili schylił się po kolejną i jeszcze jedną.

- Fuckin motherfucker – mruknął sam do siebie. – Trzeba mu było dobić jeszcze czwartą.

- J-jaką czwartą? – Młody poczuł, że tok wydarzeń zaczyna go przerastać.

- Kto? Jaką? Fucking sraką! – Skośny wyraźnie stracił cierpliwość. – Twój kolega, fucking współwięzień. Dostał fucking cocktail z genów dzika i widocznie mu wzrosła odporność na fucking środek usypiający.

- J-ja… ?

- NAWET fucking nie próbuj! – Prawie-snork ostrzegawczo podniósł palec i groźnie spojrzał na chłopaka. – Nawet nie próbuj zadać kolejnego dump and cuntish pytania motherfucker – dodał spokojniej.

Skośnooki opadł na czworaki i zbliżył twarz do ziemi. Prawie dotknął czubkiem nosa plam po dżemie, po czym przesunął się w kierunku dziury w ścianie. Ostrożnie wyszedł na zewnętrz. Z zza brezentu dało się słyszeć ni to charczenie, ni to świst. Wystarczyło jednak, żeby młody stwierdził, że nie ma ochoty zostawać sam w namiocie. Ślizgając się po rozlanych sokach i przetworach rzucił się czym prędzej za towarzyszem.

 

            Prawie-snork węszył. Mruczał coś pod nosem, po czym charczał, świszczał i znowu mruczał.

- Motherfucking mokra trawa. Nie mogę określić fucking skąd dochodzi zapach – mamrotał sam do siebie. Po chwili przykrył usta i nos dłonią. Pomiędzy palcami pozostawił małą szparę. Pociągnął nosem na próbę. Odjął dłoń od twarzy i wciągnął powietrze jeszcze raz.

- Ha! Teraz cię mam motherfucker – rzucił z satysfakcją i ruszył na czworakach w kierunku lasu. Chłopak musiał ostro wyciągać nogi, a niekiedy nawet podbiegać kawałek, żeby dotrzymać mu kroku. Skośnooki w końcu zatrzymał się na skraju zagajnika i stanął wyprostowany.

- Nie mogę nic zobaczyć w tych fucking ciemnościach. – Pokazał palcem w głąb lasu. - Ale ten dump motherfucker na sto procent poszedł tamtędy. Czuje jego fucking smród.   

- T-to może, tak do rana byśmy… - Dent próbował nieśmiało zasygnalizować, że wchodzenie w ciemny, gęsty las, pełen dziwnych odgłosów nie do końca mieści się w jego strefie komfortu.

- Do rana to jakiś motherfucking patrol waste the fuck z niego. – Zniecierpliwiony prawie-snork przestąpił z nogi na nogę, próbując zobaczyć coś pomiędzy drzewami.

- W sensie…? – Młody nie za bardzo łapał o co chodziło w ostatnim zdaniu.

- W sensie, że motherfucking ŻOŁNIERZE ZROBIĄ MOTHERFUCKING BUM! BUM! – krzyknął gniewnie skośny i dodał. – Czego tu nie rozumiesz ty dump cunt. Oni go killim i z kto mi wtedy przetłumaczy fucking papiery? 

- Aha, to ja może… - Chłopak pokazał palcem za siebie i postąpił krok do tyłu.

- NAWET fucking o tym nie myśl motherfucker. Idziesz ze mną.

Zanim chłopak zdołał zaprotestować prawie-snork złapał go za kołnierz i pociągnął za sobą między drzewa.

 

            Światło księżyca ledwie przesączało się przez chmury zasnuwające nocne niebo. Było go akurat tyle, by wyciągnąć z mroku dwie sylwetki na środku szutrowej przecinki. Wysoka trawa pozarastała pobocza, ale środek drogi, wysypany grubym, rzecznym żwirem opierał się degradacji i prowadził prostą linią przez las. Siedzący w gęstwinie prawie-snork w skupieniu obserwował obie postacie na drodze. Młody siedzący obok, w skupieniu starał się opanować drżenie rąk i szczękanie zębów. Szło mu raczej kiepsko. 

- Dobra, a teraz fucking cicho – szepnął skośny. – Zostaniesz tu i ani drgniesz, motherfucker. Jasne?

Chłopak tylko pokiwał głową w odpowiedzi. „Tak” – pomyślał – chętnie zostanę. Sam. W lesie. Pełnym motherfucking zombie.” Nawet nie zauważył, kiedy sam zaczął przeklinać po angielsku. Już-już zbierał się, żeby to właśnie odszczeknął na głos prawie-snorkowi. Niestety nie zdążył. Skośnooki wyskoczył z gęstwiny. Właśnie tak, nie: wyszedł, czy wybiegł. On wyskoczył. Pionowo. W górę. Gałąź wiązu zakołysała się lekko. Skośny podciągnął się na rękach i w ułamku sekundy zniknął wśród liści. Młody przez chwilę patrzył w ślad za nim, po czym z ciężkim westchnieniem zwrócił się ku na postaciom na drodze i na powrót położył w trawie. Ciało na drodze leżało nieruchomo odkąd się tu zjawili. Ten drugi stał nad nim jakby go pilnował. Wojskowy hełm kiwał mu się na głowie w rytm nieśpiesznego kołysania. W przód… w tył… w przód… w tył. Uwaga, krótka przerwa i znowu, tyle że odwrotnie. Najpierw w tył… później w przód… Młody przez chwilę próbował się zastanawiać, czy zombie robią to specjalnie. „Czy mają w ogóle jakąkolwiek kontrolę nad swoim zachowaniem, czy też jest to jakaś pętla uwarunkowana usmażeniem mózgu, przy wykonywaniu… konkretnej czynności... Czy jakby”… Nawet nie zauważył kiedy kołysanie zaczęło go usypiać. Powieki, zupełnie niewrażliwe na końską dawkę adrenaliny, która krążyła w żyłach od samego rana, zaczęły zupełnie mimowolnie coraz mocniej i mocniej ciążyć w dół… Kojący szum liści nad głową… i trawy tuż przy uchu… delikatny podmuch ciepłego wiatru… bulgotanie krwi z rozerwanej tętnicy… „CO?” – młody poderwał głowę na ten nowy dźwięk. Na ścieżce leżały teraz dwa ciała. Bezgłowy żołnierz padł na wznak tuż obok swojego towarzysza. Hełm z zawartością potoczył się w krzaki. Chłopak wytężył wzrok, próbując dojrzeć cokolwiek w ciemnościach. Prawie-snorka nie było nigdzie w pobliżu. „Pewnie zaraz znowu na mnie wyskoczy jak pajac z pudełka” – pomyślał. „Widocznie go to bawi, skośnookiego sadystę”. Zagryzł wargi i ruszył przed siebie na czworakach. Zanim na dobre zrobił pierwszy krok w kierunku dróżki, cofnął dłoń sycząc z bólu. Zaskoczony podniósł rękę do oczu. Z głębokiej, ciętej rany wypłynął strumień gęstej, ciemnej krwi. Powolutku przeniósł wzrok na trawę porastającą pobocze drogi. Długie, ostre źdźbła przestały się kołysać na wietrze. Zamiast tego, jedno po drugim sztywniały i nastawiały ostre końcówki w jego kierunku. Młody zamarł, gdy dotarło do niego, że cała trawa dookoła zaczyna zachowywać się w ten sam sposób.

- Fuck me – jęknął z przerażenia.

 

Koniec części II.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz