poniedziałek, 11 stycznia 2021

1‰ , tom I Twierdza rozdział 24. Konsekwencje

 

Podrywam głowę i rozglądam się zdezorientowany. Chwilę zajmuje mi dojście do tego, gdzie jestem i co robię. Drzewa migają za oknem. Samochód mknie Ekspresówką na północ. Uspokojony, przecieram zaspane oczy i sięgam po butelkę wody kiwającą się na desce rozdzielczej.

– Ej, to jak? – Konstancja, wyraźnie zirytowana, rzuca mi groźne spojrzenie.

Podnoszę pytająco brwi, pociągając solidnego łyka z butelki.

– Twoja armata! Masz coś jeszcze, czy się całkiem wypstrykałeś?

– Khe- khee C-coo? – Walczę desperacko o oddech. Dopiero po dłużej chwili wycieram dłonią mokry podbródek i zwracam ku niej pytające spojrzenie.

Konstancja przewraca oczami, po czym sprzedaje mi solidnego kuksańca w ramię. Na szczęście lewe, trochę bardziej zdrowe.

– O rewolwer się pytam, erotomanie niewyżyty! Masz jeszcze jakąś amunicję?

Odchrząkuję, przełykam ślinę i kręcę przecząco głową zanim udaje mi się wycisnąć z krtani pierwsze słowa.

– N-nie, ostatnie dwie pestki mi poszły na ulicy. Wypstrykałem się do zera.

Dziewczyna pokazuje na zamykany schowek przed moim fotelem.

– Tam gdzieś jest pudełko trzydziestki ósemki. Powinna podpasować pod twój kaliber.

W szpargałach znajduję tekturową paczuszkę z plastikową ramką w środku. Naboje są nieco krótsze niż trzy-pięć-siedem, ale mają wklęsłe wybranie na wierzchołku miedzianego płaszcza i cztery promieniste nacięcia fragmentacyjne. Taki pocisk, przy uderzeniu w cel, rozpłaszcza się i działa na zasadzie: mała dziurka wlotowa, duża wylotowa plus sporo odłamków pośrodku. Bardzo skuteczna amunicja, choć nie tak celna na dalszych dystansach jak magnum.

- Dzięki, przyda się.

Od razu ładuję sześć pestek do rewolweru.

– To Magnesa. Miał pukawkę w tym kalibrze… – Konstancja urywa w pół zdania i mocniej zaciska dłonie na kierownicy.  

Nigdy nie potrafiłem się odnaleźć w takich rozmowach. Po prostu nie potrafię gadać o uczuciach.

– Brakuje ci go? – Słowa ulatują w przestrzeń, zanim udaje mi się ugryźć w język.

– Co znaczy „brakuje”? NO JASNE, ŻE BRAKUJE! – Konstancja odrywa wzrok od drogi i patrzy na mnie jak na kosmitę. – Wychowaliśmy się razem, był dla mnie jak młodszy brat. 

Dziewczyna prycha przez nos, niczym rozgniewana kotka, a ja zagryzam zęby. Czasem dobrze jest po prostu pomilczeć. I to właśnie zamierzam robić przez najbliższe parę godzin jazdy.

            Popioły dawno wystygły. Z pięknego domu Smolarzowej został tylko osmalony kikut komina. Reszta drewnianej konstrukcji zamieniła się w  żałosną kupkę czarnego żużlu, z którego wystają poskręcane kontury metalowych i ceramicznych elementów mebli i wyposażenia.

– Może udało jej się uciec – pokazuję na resztki garażu – Konia nie było w środku. Zostałyby kości.

Przechodzę kawałek po osmalonych kamieniach tarasu. Trawa dookoła zgliszcz jest zryta kołami samochodów osobowych i ciężarówek. Ktokolwiek spalił dom, nie liczył się ze środkami i kosztami. Musiało ich być z pół setki, albo lepiej. Przy bocznej ścianie leżą dwa metalowe, okopcone kanistry po nafcie. Upewnili się, że na pewno wszystko się spali do samej ziemi.

– To co robimy? – Konstancja czujnie lustruje okolice z palcem nad spustem swojego peemu.

– Ściemnia się. – Pokazuje na zagajnik rosnący nieopodal. – Tu przenocujemy. Nie ma sensu plątać się nocą po lesie. Światła byłoby widać z daleka, a po ciemku daleko byśmy nie zajechali.

Dziewczyna wzrusza ramionami.

– Jak chcesz. Wyrobimy się z czasem?

– Jutro sprawdzę co z Gospodą. – W roztargnieniu drapię ugryzienie komara na karku. – Jeśli nie uda się złapać kontaktu, to pojedziemy jeszcze w jedno miejsce. Ruch Oporu ma kryjówkę na południowy wschód od Twierdzy.

– Raczej MIAŁ jakiś tydzień temu. – Przytomnie zauważa Konstancja.

Wzdycham ciężko i rozkładam ręce.

– Gdzieś trzeba się zaczepić. Jeśli nie uda się ich przekonać to z planu nici. A nie przekonam ich jeśli ich nie znajdę.

Kostucha przedrzeźnia, robiąc do tego wielkie oczy:

– Twoja żelazna logika mnie poraża. A kto umarł, ten nie żyje – dodaje grobowym tonem, odwracając się do samochodu. – Choć, trzeba się ogarnąć przed spaniem. Łap za wiadro i przynieś trochę wody ze strumienia.

Spogląda na mnie przez ramię:

– Musisz się trochę odwszawić, zanim cię wpuszczę pod mój czysty śpiwór.

            Gdy wyjeżdżamy na szutrową drogę prowadzącą ku Gospodzie pod Zamkiem, słońce już wychyliło się ponad czubki sosen. Jeszcze przed świtem pojechaliśmy do wioski zebrać trochę gratów. Na pace telepie się stary rower i koszyk wypełniony ubraniami, garnkami i małymi narzędziami. Typowy asortyment wędrownego handlarza. Do tego stary płaszcz i znoszony kapelusz. O ile nie trafię na kogoś, kto mnie wcześniej widział z bardzo bliska, to nie powinienem wzbudzić niczyich podejrzeń. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Samochód zostawiamy jakieś pół godziny marszu na południe od Gospody. Zamaskowany, pod grubą warstwą gałęzi, na małej polance będzie dobrze ukryty.

– Weź mój automat. – Po chwili wahania oddaję też rewolwer. – Lepiej żeby tego też przy mnie nie znaleźli.

Konstancja bez sprzeciwu odbiera ode mnie żelastwo i przewiesza sobie karabin przez ramię. Większość amunicji i zapasów i tak zostawiamy w samochodzie.

– Na wypadek wpadki zostaje mi tylko bagnet – mruczę pod nosem.

– I jeszcze cięty język. – Dziewczyna parodiuje mój sposób mówienia. – Zawsze możesz ich zagadać na śmierć!

– Dobra mądralo – poprawiam jej skręcone paski plecaka – zapamiętałaś mapę?

Kostucha przestaje drwić i profesjonalnie recytuje opisy wszystkich punktów orientacyjnych oraz miejsca spotkania.

– Dobrze. Po wizycie w Gospodzie muszę odejść kawałek w kierunku Twierdzy, żeby nie wzbudzać podejrzeń.  

– Jesteś pewien, że termowizja z Zamku mnie nie wychwyci?

– Nie powinna. Raczej nie latają w ciągu dnia. Prędzej mogą cię wypatrzeć przez lornetkę, więc unikaj otwartych przestrzeni. Jeśli ty możesz zobaczyć wieżę, to znaczy, że oni też mogą zobaczyć ciebie. Proste.

– Proste, – znowu wzrusza ramionami z drwiącym uśmiechem – idź już, bo mi zaraz zaczniesz tłumaczyć, że białe jest białe, a czarne czarne, albo na odwrót.

            Rower skrzypi niemiłosiernie zardzewiałym łańcuchem. To dobrze. Nikomu nie przyjdzie na myśl, żeby mnie sprawdzać. Co to za szpieg, którego słychać kwadrans przed tym, zanim się pojawi? Wtaczam się na stary parking przed Gospodą i od razu zauważam, że coś się zmieniło. Prawie nie ma gości. Wrota do stajni stoją otworem, ale w środku nie ma ani jednego wozu. Gdy podchodzę do budynku restauracji, w oczy rzucają się ślady dewastacji. Przeszklone drzwi leżą rozbite obok ściany, a w ich miejsce wstawiono proste dechy na zawiasie. Ktoś tu się nie patyczkował z otwieraniem, tylko wszedł przez szybę. Niedbale zamiecione kryształki szkła migocą pomiędzy kostką brukową. Do nowych drzwi przymocowano plakat, który z pewnością wyszedł spod ręki tej samej osoby co zeszłotygodniowy afisz. Tym razem jednak nie obwieszcza nowego festynu, ale odezwę Przewodniczącego Komitetu:

„ Zwracam się dziś do Was jako żołnierz i jako szef Komitetu Zjednoczonych Narodów Europy. Zwracam się do Was w sprawach wagi najwyższej. Ostoja nasza znalazła się nad przepaścią. Dorobek wielu pokoleń, wzniesiony z popiołów wspólny, dom ulega ruinie”. – przelatuję szybko po ciasno zadrukowanym akapicie … „Martin Gabor został uznany za winnego zorganizowania zamachu stanu …”, „…egzekucja została wykonana niezwłocznie…”, „…w moim zastępstwie ,czasowo powołuję prokuratora Stanisława Skałkowicza na stanowisko Gubernatora …” , „…kapral Ryszard Gucwa zostaje awansowany do stopnia majora…”, „…nowo dowodzący Służbą Zapewnienia Bezpieczeństwa”– dalej jest jeszcze ciekawiej – „…lista zaocznie skazanych za terroryzm i działanie na szkodę Państwa…” – nazwisko Smolarzowej na jednym z pierwszych miejsc spisu kilkunastu osób. Przestaję czytać, bo do drzwi zbliżają się dwaj żołnierze w zielonych mundurach. Zamiast zwyczajowej nonszalancji i beztroski widać po nich niepewność. Rozmawiają ściszonymi głosami oszczędnie gestykulując, a gdy zauważają, że na nich zerknąłem, natychmiast milkną i przechodzą przez drzwi rzucając mi badawcze spojrzenia. Uśmiecham się do nich szeroko i zaczynam zachwalać zawartość mojego koszyka. Żołdacy tylko machają przecząco rękami i znikają w ciemnym wnętrzu. Czekam, aż drzwi same się zatrzasną na sprężynie i opieram rower o ścianę. Już mam wparadować do środka, kiedy przypominam sobie o koszyku. Żaden szanujący się handlarz nie zostawia towaru bez opieki. Tacham więc ze sobą całe barachło i niezdarnie gramolę się przez drzwi, opierając się plecami o dechy. Moja gimnastyka przykuwa kilka spojrzeń z ciemnego wnętrza, ale po chwili bywalcy Gospody tracą zainteresowanie i wracają do ściszonych rozmów. No właśnie, ostatnim razem w środku było całkiem gwarno. Ludzie śpiewali, kłócili, przekrzykiwali się. Teraz porozumiewają się niemalże szeptem, rozglądając ukradkowo na boki. Zajmuję wolny stolik w kącie i siadam plecami do ściany. Oczy stopniowo przyzwyczają się do półmroku. Zachmurzone niebo nie rozpieszcza słońcem, a okna w większości zabito blachą falistą lub sklejką. Wnętrze oświetlają naftowe lampy wiszące pod sufitem i łojowe świece na stolikach. Nie słychać mruczenia agregatów lodówek, ani generatora prądu.  W migotliwym blasku rozpoznaje czterech żołdaków i dwóch miejscowych rolników. Żadnych podróżnych, ani handlarzy poza mną. Gruba, wąsata baba w porwanym i poplamionym fartuchu kończy przecierać brudną szmatą stolik obok.

– Co chcieli? – pyta, stając przede mną i biorąc się pod boki.

– A co pani poleca? – pytam z najsłodszym uśmiechem na jaki mnie stać.

– Dziś w meniu zostały tylko ziemniaki z omastą!  

– Dobrze, niech będzie. A piwo jest?

– Jest, tylko się skończyło! – skrzekliwie oznajmia trol barowy.

– Czyli nie ma?

– No przecie mówię, że jest, tylko nie dowieźli!

Baba wyraźnie traci cierpliwość i zaczynam się obawiać, czy zaraz nie dostanę w pysk tą bronią bakteriologiczną, którą przed chwilą wycierała stoły. Ścierka jest tak sztywna od brudu, że mogłaby mi szczękę złamać.

– To w takim razie kompocik można…? – pytam z nadzieją, a babiszon rozpromienia się w uśmiechu.

– Czyli Zestaw Firmowy Special raz? Taa? – upewnia się z nienachalną elegancją.

– Tak, raz poproszę.

– A bony towarowe ma?

– Bonów może nie, ale … – sięgam pod stół, do koszyka i kładę na blacie puszkę kakao i mleko skondensowane.

Baba z zaskakującą zręcznością przykrywa od razu fanty ścierką i zgarnia je jednym ruchem, wprost do fartucha. Z obawą rozgląda się na boki, ale zaraz prostuje się i z uśmiechem na wąsatej twarzy wycofuje w kierunku zaplecza. Obsługa zdecydowanie się pogorszyła od ostatniego razu, ale może jedzenie nadal trzyma poziom. Z resztą, co można zepsuć w ziemniakach z omastą?

            Można. Nawet nie wiedziałem jak bardzo. Ale przynajmniej pani kelnerka uprzejmie wytłumaczyła mi, że przejściowe braki w zaopatrzeniu spowodowane są nagłym porzuceniem miejsca pracy przez poprzednich właścicieli. Byli oni zamieszani w zorganizowanie zamachu na pułkownika, niech-go-wszyscy-święci-pańscy-strzegą, Bilskiego, ale z pewnością nie umkną sprawiedliwej karze za swe zbrodnie. Przychyliłem się oczywiście gorliwie do tego stwierdzenia i skierowałem rozmowę na bezpieczniejsze tory. W miasteczku dalej kwitł handel. Gubernator Skałkowicz był zmuszony podjąć zadecydowane kroki, aby ukrócić samowolę co poniektórych handlarzy. Od teraz cały towar ma być przekazywany bezpośrednio do magazynu centralnego, a kupcy mają otrzymywać bony towarowe uprawniające do nabywania dóbr i usług na terenie miasta. Handel wymienny nie jest od tej pory dozwolony. Karczmarka rzuciła mi jeszcze kilka frazesów, które wcześniej przeczytałem na plakacie o tym, że „wspólnota musi się zjednoczyć” , „walka o wspólne jutro wymaga poświeceń” i razem „zbudujemy dobrobyt dla przyszłych pokoleń”, po czym oddaliła się do swoich zajęć, a ja mogłem wreszcie ukradkiem zrzucić zawartość talerza do przygotowanego pod stołem foliowego woreczka. Jak mnie dzikie psy napadną to będę miał się czym bronić. Nie chciałem zostawiać niedojedzonego. Syty obywatel to obywatel podejrzany.                          

     Wyszedłem z Gospody, gdy słońce zaczęło wreszcie przebijać się przez gęste chmury. Kapryśna wiosna miała niedługo oddać pola długo wyczekiwanemu latu. Idę wśród mokrych łąk tą samą polną drogą, którą jechałem ostatnio z Marią. Zagajnik, okalający od południowego wschodu Wzgórze Zamkowe, szumi cicho listkami w podmuchach lekkiego wiatru. Wchodzę pomiędzy drzewa prowadząc skrzypiący rower. Na drodze nie ma nikogo oprócz mnie, ale czuję wyraźnie, że z najwyższej wieży na pewno ktoś mnie bacznie obserwuje, więc staram się wyglądać tak zwyczajnie, jak to tylko możliwe. Jedyne czego się obawiam, to  patrol graniczny. Spotkanie twarzą w twarz z Gucwą raczej mi nie grozi. Jako „nowo dowodzący” eS-zet-Be na pewno nie tłucze się teraz po wertepach, tylko siedzi w wygodnym biurze. Resztę patrolu posłałem do piachu, więc tak naprawdę poza nim nie został nikt, kto mnie widział na żywo. Ale zawsze mogli sporządzić rysopis, a nawet portret pamięciowy. Jak do tej pory, szczęście mi sprzyja. Pewnie zredukowane stany osobowe poszczególnych jednostek też mają w tym swój udział. Twierdza nie może pozwolić sobie na utrzymywanie tak daleko wysuniętych posterunków jak kiedyś. Po prostu stracili za dużo ludzi.

Zatopiony w rozmyślaniach nie zauważam nawet jak zbliżam się do Ekspresówki. W młodym zagajniku po wschodniej stronie ma na mnie czekać Konstancja. Przekraczam dwupasmówkę i wchodzę między niewysokie drzewa. Gęste gałęzie powinny skryć mnie przed wzrokiem obserwatorów ze Wzgórza Zamkowego. Mam nadzieję, że uznali, że poszedłem na północ ukryty za ekranami dźwiękochłonnymi.

            Chwilę zajęło mi znalezienie ścieżki, którą Michał prowadził mnie na akcję tydzień temu. W świetle dnia wszystko wygląda inaczej, ale linia kolejowa leżąca zaraz za strumykiem jest dokładnie tam, gdzie się spodziewałem. Wywalam rower w krzaki razem z garnkami i całą resztą śmieci. Poza kakao i mlekiem i tak nie było tam nic wartościowego. Jeśli ktoś to znajdzie, to pewnie pomyśli, że porzuciłem towar bo mnie coś goniło i zjadło. Nie ma znaczenia. Zrzucam stary płaszcz i kapelusz trochę dalej na ścieżce, akurat w chwili, gdy zza drzewa po drugiej stronie polany wychyla się Konstancja. Uśmiecham się i ruszam raźno w jej kierunku. Dziewczyna wbija we mnie wzrok zaciskając usta. Zwalniam bo wygląda dziwnie, stojąc tak przy pniu szerokiego dębu z rękami za plecami. Gdy wreszcie łapię jej spojrzenie dociera do mnie co jest grane.

– Łapy! Pokaż łapy! – odzywa się głos z gęstwiny po mojej lewej. Staję jak wryty i unoszę dłonie na boki.

– Wyjmij nóż i rzuć na ziemię! Pod drzewo! –  dodaje wyższy, młodszy głos z prawej.

Mają mnie. Konstancja robi krok do przodu popchnięta lufą karabinu, a zza pnia wyłania się…

- Maciek…? - głos grzęźnie mi w gardle.

Zwiadowcy prowadzą nas na wschód sobie tylko znanymi ścieżkami. Słońce już powoli chyli się ku zachodowi, ale do wieczora zostało jeszcze trochę czasu.

– … na drabince po lewej stronie lokomotywy. Akurat przekładałem rękę, bo drugą trzymałem to żarcie dla chłopaków. Jak poszła salwa to szarpnęło i mnie zrzuciło. – Maciek kończy opowiadać. – Później jak doszedłem do siebie, to ruszyłem wzdłuż torów żeby was poszukać, ale rano nadjechał pociąg techniczny, to się zmyłem.

Idziemy chwilę w milczeniu.

– Znalazłem leśniczówkę dwa dni później. To dobrzy ludzie – wzdycha ciężko. – Tydzień temu zjechali do nas wszyscy, cały Ruch Oporu. Jak Ewa opowiedziała, że jakiś chojrak postanowił uratować życie Czechowi, zamiast wykończyć Bilskiego to wiedziałem, że chodziło o ciebie! – Uśmiecha się, klepiąc mnie w ramię.

– Co z resztą konspiracji? Jest u was Smolarzowa?

– Jest, jest. Nie martw się. Przygalopowała na tym swoim walniętym koniu z okrwawioną szablą. Akurat na warcie stałem, mówię ci, mało się nie zlałem w gacie z wrażenia. Przegadałem z nią niejeden wieczór. Dobra jest!

– Spalili jej dom – mówię cicho. – Przeze mnie.

– Nie przez ciebie, – Maciek ze zniecierpliwieniem kręci głową – tylko dlatego, że Europejscy to banda kutafonów. Ten cały Skałkowicz wprowadził stan wojenny i bez sądu przeprowadza egzekucje. Zawieźli tam ludzi ciężarówkami, żeby pokazać jak chałupę palą, czujesz temat? Jakim czubem trzeba być, żeby tłuc się taki kawał, po to żeby kazać komuś patrzeć jak czyjś dom się pali?

– Nawet nie wiesz jakim – mruczę przez zęby. – Przez tą szuję straciłem Ojca.

– Poważnie? Znasz się z panem, tfu, Gubernatorem?

– Pracował w administracji samorządowej w naszym okręgu. Był koordynatorem terenowym od jakiś tam spraw dziwnych i osobliwych. W każdym razie, po Zarazie został jedynym przedstawicielem władz centralnych w okolicy. Przez jakiś czas ludzie go słuchali, ale dość szybko zorientowali się, że to zwykła menda, a nie żaden przywódca. Tolerowali jego wyskoki, ale potem zaczęło mu ordynarnie odbijać. Celował do ludzi z karabinu pod byle pretekstem, chciał tworzyć milicję do utrzymywania porządku, zamykać „przestępców” w areszcie. Dużo chłopom we wsi było trzeba? Skrzyknęli się w kilku i go rozbroili. Do tego dali kopa w dupę na otrzeźwienie i kazali obiecać, że będzie grzeczny. Udało mu się wytrwać może z rok, a potem się zaczęły te transmisję radiowe …

– Tak, też to słyszeliśmy. „ Stolica wzywa, naród odbudowuje się wokół władzy centralnej. Rodacy przybywajcie” – Maciek wzrusza ramionami.

– Pierwsze transmisje dotarły do nas jakieś pięć lat po Zarazie. Potem przez chwilę był spokój. Aż na siódmy rok pojawiły się znowu. We Wsi wybuchł wtedy duży pożar. Spaliło się kilka nowo zamieszkanych gospodarstw. Parę osób przy tym zginęło, straciliśmy sporo zapasów. Wszyscy się wtedy trzymali blisko siebie, dla obrony przed bandami i drapieżnikami. Skałkowicz od razu wypalił, że trzeba iść na Stolicę. Że on jest niby w kontakcie radiowym z władzami, że zapewnią nam bezpieczeństwo i tak dalej. I ludzie dali się przekonać. Mój Ojciec leżał wtedy w gorączce, bo przy gaszeniu pożaru zawalił się na niego strop i przygniótł mu nogę…  

– I co, to jego sprawka była? – Maciek próbuje wyciągnąć ode mnie resztę.

– Dogadał się z bandą, która nadawała sygnał. – Zaciskam zęby ze złości. – Dorwali nas dwa dni drogi na północ od Wsi. Osaczyli w nocy, gdy staliśmy obozem przy moście na granicy województw. Nikt nawet nie zdążył wystrzelić. Zabrali wszystkich zdolnych do pracy. Mojego Ojca zostawili w śniegu przy drodze. Mnie udało się wyrwać i uciec nad rzekę. Gonili za mną, ale  lód się zerwał i wpadli do wody. Poczekałem do rana … – wzdycham ciężko – … a potem zabrałem Ojca do Domu.

– To znaczy, że twoi też mogą być w Twierdzy jak nasi rodzice?

– Dotarło to do mnie, jak w Królewskim dorwali nas ci motocykliści. Tamta banda, trzy lata temu, też musiała działać na zlecenie Bilskiego. Możliwe, że uda mi się znaleźć. Może nawet będzie mnie pamiętać?   

– No dobra, ale teraz jesteś z Ołowianymi? Przecież to też dzikusy. – Maciek ścisza głos, zerkając przy tym na Konstancję.

– Nie słuchaj propagandy, bo propaganda kłamie – odpieram ze śmiechem. – To znaczy Ołowiani to na pewno dzikusy, – specjalnie mówię głośniej, żeby Kostucha usłyszała – ale takich nam trzeba.

Uśmiechamy się do siebie zjadliwie.

            Do dawnego gospodarstwa agroturystycznego docieramy po zmroku. Drewniana zagroda dla koni wyłania się zza zakrętu leśnej dróżki. Od razu rozpoznaje Irysa górującego o pół głowy nad innymi zwierzakami. Zwiadowcy pozdrawiają strażnika przy bramie. Z domu w głębi podwórza otoczonego wysokimi dębami dobiega gwar głosów, oraz ciepłe światło wypadające przez nie do końca zasunięte zasłony.   

– Poczekajcie chwilę przed wejściem. – Maciek pokazuje szeroką ławkę pod daszkiem, po lewej stronie ganku. – Zamelduję Ewie, że was znalazłem.

– Kiedy nam broń oddasz, co? – Konstancja zatrzymuje go gestem ręki.

– Daj spokój – mówię cicho i ciągnę ją za rękaw. – Teraz musimy być grzeczni, uczesani i układni. Dużo od tego zależy.

Ściskam ją za dłoń, a ona daje się posłusznie poprowadzić, gdzie kazali. Nie musimy długo czekać, bo dosłownie po minucie z wnętrza wypada Smolarzowa. Chwilę mruga oczami przyzwyczajając wzrok do ciemności, ale już po chwili pędzi do mnie długimi susami. W pierwszej chwili nie wiem czy się bronić, czy uciekać, ale opcje kurczą mi się do zera, gdy kobieta łapie mnie w żelazny uścisk niemal podnosząc w powietrze.

– Ha ha! Żyjesz Synek!

Między zmarszczkami w kącikach oczu lśnią łzy. Mnie też świeczki stają w oczach, po części ze wzruszenia, a po części z powodu obolałych żeber ściśniętych jak w imadle.

– P-p-ani Mario… – udaje mi się wreszcie złapać oddech – …to jest Konstancja z Ołowianego Miasta.

Dziewczyna podaje Smolarzowej rękę krótkim, męskim gestem

– Kostucha – rzuca, patrząc kobiecie w oczy. Obie mierzą się chwilę wzrokiem, po czym Maria ściąga wargi i uśmiecha się do mnie z uznaniem.

– Nie próżnowałeś pan, panie Damianie…! – przerywa i odwraca się na odgłos otwieranych drzwi.  Na ganek wchodzi Ewa, a za nią wiernie drepczą obaj Kuzyni oraz Zdzich.

– Myślałam, że się zrozumieliśmy ostatnim razem – mówi Przywódczyni zimnym jak lód głosem. – Twoja głupota kosztowała nas bardzo drogo.

Stoję wyprostowany patrząc jej prosto w oczy.

– Gdybyś zrobił co do ciebie należało to teraz…!

– To teraz bylibyście dokładnie w tej samej sytuacji. – Bezceremonialnie wchodzę jej w słowo. – Bilski ledwo zipie, albo i już nie zipie wcale. Skałkowicz doszedł do władzy zamiast Gabora, a represje byłyby tak, czy siak. Tyle tylko, że Gucwa został nowym szefem bezpieki zamiast iść do piachu, ale to może nawet i dobrze bo to pożyteczny dureń, a do tego przekupny.

Ewa czerwienieje ze złości, ale po chwili uspokaja się i bierze głęboki oddech. Nie zamierzam jej jednak pozwolić dojść do głosu.

– Za to Czech, którego nie chwaląc się uratowałem, właśnie konstruuje nam kilka zabawek do spółki z technikami Ołowianych. Mamy cały wagon broni i amunicji oraz platformę  szybkostrzelnych działek kaliber dwadzieścia trzy milimetry z pociągu Sudajewa. – Wyliczam na palcach ze szczerym uśmiechem.

Partyzanci patrzą na mnie coraz bardziej unosząc brwi. Zdzichowi zachodzą już prawie za potylice.

– Do tego, pododdział wyszkolonych żołnierzy oraz trochę pospolitego ruszenia z Królewskiego miasta. Razem z Ołowianymi, jakieś pół setki uzbrojonych i gotowych do walki ludzi, na uzbrojonym i gotowym do walki pociągu pancernym. Wjedziemy im przez główną bramę i wystrzelamy od środka.  – kończę niezwykle zadowolony z siebie.

Ewa patrzy na mnie przez chwilę krytycznie, po czym gasi brutalnie mój hurraoptymizm.

– A jak zamierzasz przejechać przez czołgi?       

            Jadalnię gospodarstwa przerobiono na centrum dowodzenia operacyjnego Ruchu Oporu. Kilka złączonych ze sobą stołów służy za podstawę mapy sztabowej, wykonanej metodą kombinowaną z odręcznych szkiców, starych, turystycznych planów miasta i wydruków komputerowych. Mury obronne Twierdzy zaznaczono grubym, czerwonym flamastrem. Po obu stronach drabinki torów kolejowych, nieco poniżej głównej bramy widnieją prostokątne symbole z kółeczkiem i kreską pośrodku.

– Para dziewięćdziesiątek jedynek. – Zdzich pokazuje na nie długim patyczkiem – Ten po lewej, to jest od zachodu, chyba ma uszkodzony napęd. Przyciągnęli go tym drugim czołgiem na holu i postawili przy torach. Drugi ustawił się przy nasypie, o tutaj. Teraz mają w szachu całe podejście do Twierdzy od południa.

– Zabezpieczyli się na wypadek powrotu Sudajewa – mruczę pod nosem.

– Nie tylko – dodaje Ewa. – Jeden bwp stoi na rynku miasteczka. – Pokazuje palcem podobny symbol narysowany na północej stronie mapy. – Wozy pancerne bardzo skutecznie uspokajają nastroje społeczne – dodaje z przekąsem.

– To wszystko? – pytam ciężko wzdychając.

– A co? Mało? – Ewa patrzy na mnie z rozdrażnieniem.

– Nie, nie mało. Wybierają się na jakieś patrole, czy stoją tak jak stali?

– Szkoda im wachy. – Zdzich kręci głową. – Poza miasteczko wyjechali ciężarówkami, tylko jak Marię spalili. Tak, to siedzą na tyłkach i się nie wychylają.

– No dobra, to trzeba pomyśleć jak się do nich dobrać. Mamy kilka RPG zdobytych na Sudajewie …

– Zapomnij – wtrąca się Maciek. – Na bwp wystarczy, ale czołgi mają pancerz reaktywny. Musiałbyś trafić kilka razy w to samo miejsce, żeby przedziurawić.

– Gaz? – pytam z nadzieją.

Chłopak zacina usta i kręci głową.

 Ten model ma już nowoczesny system filtrów. Świeżego powietrza wystarczy im na długo.

– No to ogień. – Opieram się pięściami o blat, próbując siłą woli podpalić symbole na mapie. – Mamy miotacz płomieni. Naftę się da zorganizować.

– To się może udać, – Maciek wzrusza ramionami – ale nie musi. Wszystko zależy od tego, jak odważna jest załoga. Mogą spanikować i opuścić wóz, albo poczekać spokojnie aż zgaśnie.

– Dopóki oba czołgi będą się kryły nawzajem ogniem, nie ma szans, żeby je podejść. – Pokazuję na południową granicę Twierdzy. – Polana daje im idealne pole ostrzału w tym kierunku. Bwp trzyma podejście od północy, ale grupa atakująca od tej strony i tak będzie musiała w końcu stawić czoła czołgom. Nawet jeśli przebijemy się przez mur, zamiast go obchodzić, to oni po prostu wjadą do środka przez bramę i będą mieli nas na widelcu.

– Jak byś krowy nie obyrtnął, to zawsze mo rzyć z tyłu – zgadza się Smolarzowa.

– Przydałby się most, tak jak ostatnio – wzdycha Maciek.

– A co z lasem? – Konstancja opiera się o ścianę z rękami skrzyżowanym na piersi – Jak nie będą nas widzieć, to nas nie trafią, nie?

– Trzeba by im było dać dobry powód, żeby ruszyli za nami między drzewa. – Ewa wzrusza ramionami. – A i tak posłaliby raczej patrol na samochodach, zamiast ryzykować czołg.

– Musieliby mieć trudny do zniszczenia oraz bardzo groźny cel. – Uśmiecham się do Kostuchy. –  Na przykład wóz opancerzony z trzydziestomilimetrowym działkiem automatycznym.

– A masz taki wóz? – Ewa prycha drwiąco.

– Ja? Nie, – wskazuję głową Konstancję – ale jej brat ma.                

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz