Podrywam
głowę i rozglądam się zdezorientowany. Chwilę zajmuje mi dojście do tego, gdzie
jestem i co robię. Drzewa migają za oknem. Samochód mknie Ekspresówką na
północ. Uspokojony, przecieram zaspane oczy i sięgam po butelkę wody kiwającą
się na desce rozdzielczej.
– Ej, to
jak? – Konstancja, wyraźnie zirytowana, rzuca mi groźne spojrzenie.
Podnoszę
pytająco brwi, pociągając solidnego łyka z butelki.
– Twoja
armata! Masz coś jeszcze, czy się całkiem wypstrykałeś?
– Khe- khee
C-coo? – Walczę desperacko o oddech. Dopiero po dłużej chwili wycieram dłonią
mokry podbródek i zwracam ku niej pytające spojrzenie.
Konstancja przewraca
oczami, po czym sprzedaje mi solidnego kuksańca w ramię. Na szczęście lewe,
trochę bardziej zdrowe.
– O rewolwer się pytam, erotomanie niewyżyty! Masz jeszcze jakąś amunicję?
Odchrząkuję,
przełykam ślinę i kręcę przecząco głową zanim udaje mi się wycisnąć z krtani
pierwsze słowa.
– N-nie,
ostatnie dwie pestki mi poszły na ulicy. Wypstrykałem się do zera.
Dziewczyna
pokazuje na zamykany schowek przed moim fotelem.
– Tam gdzieś
jest pudełko trzydziestki ósemki. Powinna podpasować pod twój kaliber.
W
szpargałach znajduję tekturową paczuszkę z plastikową ramką w środku. Naboje są
nieco krótsze niż trzy-pięć-siedem, ale mają wklęsłe wybranie na wierzchołku
miedzianego płaszcza i cztery promieniste nacięcia fragmentacyjne. Taki pocisk,
przy uderzeniu w cel, rozpłaszcza się i działa na zasadzie: mała dziurka
wlotowa, duża wylotowa plus sporo odłamków pośrodku. Bardzo skuteczna amunicja,
choć nie tak celna na dalszych dystansach jak magnum.
- Dzięki,
przyda się.
Od razu
ładuję sześć pestek do rewolweru.
– To Magnesa.
Miał pukawkę w tym kalibrze… – Konstancja urywa w pół zdania i mocniej zaciska
dłonie na kierownicy.
Nigdy nie
potrafiłem się odnaleźć w takich rozmowach. Po prostu nie potrafię gadać o
uczuciach.
– Brakuje ci
go? – Słowa ulatują w przestrzeń, zanim udaje mi się ugryźć w język.
– Co znaczy
„brakuje”? NO JASNE, ŻE BRAKUJE! – Konstancja odrywa wzrok od drogi i patrzy na
mnie jak na kosmitę. – Wychowaliśmy się razem, był dla mnie jak młodszy
brat.
Dziewczyna
prycha przez nos, niczym rozgniewana kotka, a ja zagryzam zęby. Czasem dobrze
jest po prostu pomilczeć. I to właśnie zamierzam robić przez najbliższe parę
godzin jazdy.
Popioły dawno wystygły. Z pięknego
domu Smolarzowej został tylko osmalony kikut komina. Reszta drewnianej
konstrukcji zamieniła się w żałosną
kupkę czarnego żużlu, z którego wystają poskręcane kontury metalowych i
ceramicznych elementów mebli i wyposażenia.
– Może udało
jej się uciec – pokazuję na resztki garażu – Konia nie było w środku. Zostałyby
kości.
Przechodzę
kawałek po osmalonych kamieniach tarasu. Trawa dookoła zgliszcz jest zryta
kołami samochodów osobowych i ciężarówek. Ktokolwiek spalił dom, nie liczył się
ze środkami i kosztami. Musiało ich być z pół setki, albo lepiej. Przy bocznej
ścianie leżą dwa metalowe, okopcone kanistry po nafcie. Upewnili się, że na
pewno wszystko się spali do samej ziemi.
– To co
robimy? – Konstancja czujnie lustruje okolice z palcem nad spustem swojego
peemu.
– Ściemnia
się. – Pokazuje na zagajnik rosnący nieopodal. – Tu przenocujemy. Nie ma sensu
plątać się nocą po lesie. Światła byłoby widać z daleka, a po ciemku daleko
byśmy nie zajechali.
Dziewczyna
wzrusza ramionami.
– Jak
chcesz. Wyrobimy się z czasem?
– Jutro
sprawdzę co z Gospodą. – W roztargnieniu drapię ugryzienie komara na karku. –
Jeśli nie uda się złapać kontaktu, to pojedziemy jeszcze w jedno miejsce. Ruch
Oporu ma kryjówkę na południowy wschód od Twierdzy.
– Raczej
MIAŁ jakiś tydzień temu. – Przytomnie zauważa Konstancja.
Wzdycham
ciężko i rozkładam ręce.
– Gdzieś
trzeba się zaczepić. Jeśli nie uda się ich przekonać to z planu nici. A nie
przekonam ich jeśli ich nie znajdę.
Kostucha
przedrzeźnia, robiąc do tego wielkie oczy:
– Twoja
żelazna logika mnie poraża. A kto umarł, ten nie żyje – dodaje grobowym tonem,
odwracając się do samochodu. – Choć, trzeba się ogarnąć przed spaniem. Łap za
wiadro i przynieś trochę wody ze strumienia.
Spogląda na
mnie przez ramię:
– Musisz się
trochę odwszawić, zanim cię wpuszczę pod mój czysty śpiwór.
Gdy wyjeżdżamy na szutrową drogę
prowadzącą ku Gospodzie pod Zamkiem, słońce już wychyliło się ponad czubki
sosen. Jeszcze przed świtem pojechaliśmy do wioski zebrać trochę gratów. Na
pace telepie się stary rower i koszyk wypełniony ubraniami, garnkami i małymi
narzędziami. Typowy asortyment wędrownego handlarza. Do tego stary płaszcz i
znoszony kapelusz. O ile nie trafię na kogoś, kto mnie wcześniej widział z
bardzo bliska, to nie powinienem wzbudzić niczyich podejrzeń. Przynajmniej taką
mam nadzieję.
Samochód zostawiamy jakieś pół godziny marszu na południe od
Gospody. Zamaskowany, pod grubą warstwą gałęzi, na małej polance będzie dobrze
ukryty.
– Weź mój
automat. – Po chwili wahania oddaję też rewolwer. – Lepiej żeby tego też przy
mnie nie znaleźli.
Konstancja
bez sprzeciwu odbiera ode mnie żelastwo i przewiesza sobie karabin przez ramię.
Większość amunicji i zapasów i tak zostawiamy w samochodzie.
– Na wypadek
wpadki zostaje mi tylko bagnet – mruczę pod nosem.
– I jeszcze
cięty język. – Dziewczyna parodiuje mój sposób mówienia. – Zawsze możesz ich
zagadać na śmierć!
– Dobra
mądralo – poprawiam jej skręcone paski plecaka – zapamiętałaś mapę?
Kostucha
przestaje drwić i profesjonalnie recytuje opisy wszystkich punktów orientacyjnych
oraz miejsca spotkania.
– Dobrze. Po
wizycie w Gospodzie muszę odejść kawałek w kierunku Twierdzy, żeby nie wzbudzać
podejrzeń.
– Jesteś
pewien, że termowizja z Zamku mnie nie wychwyci?
– Nie
powinna. Raczej nie latają w ciągu dnia. Prędzej mogą cię wypatrzeć przez
lornetkę, więc unikaj otwartych przestrzeni. Jeśli ty możesz zobaczyć wieżę, to
znaczy, że oni też mogą zobaczyć ciebie. Proste.
– Proste, –
znowu wzrusza ramionami z drwiącym uśmiechem – idź już, bo mi zaraz zaczniesz
tłumaczyć, że białe jest białe, a czarne czarne, albo na odwrót.
Rower skrzypi niemiłosiernie
zardzewiałym łańcuchem. To dobrze. Nikomu nie przyjdzie na myśl, żeby mnie
sprawdzać. Co to za szpieg, którego słychać kwadrans przed tym, zanim się
pojawi? Wtaczam się na stary parking przed Gospodą i od razu zauważam, że coś
się zmieniło. Prawie nie ma gości. Wrota do stajni stoją otworem, ale w środku
nie ma ani jednego wozu. Gdy podchodzę do budynku restauracji, w oczy rzucają
się ślady dewastacji. Przeszklone drzwi leżą rozbite obok ściany, a w ich
miejsce wstawiono proste dechy na zawiasie. Ktoś tu się nie patyczkował z
otwieraniem, tylko wszedł przez szybę. Niedbale zamiecione kryształki szkła
migocą pomiędzy kostką brukową. Do nowych drzwi przymocowano plakat, który z
pewnością wyszedł spod ręki tej samej osoby co zeszłotygodniowy afisz. Tym
razem jednak nie obwieszcza nowego festynu, ale odezwę Przewodniczącego Komitetu:
„ Zwracam
się dziś do Was jako żołnierz i jako szef Komitetu Zjednoczonych Narodów Europy.
Zwracam się do Was w sprawach wagi najwyższej. Ostoja nasza znalazła się nad
przepaścią. Dorobek
wielu pokoleń, wzniesiony z popiołów wspólny, dom ulega ruinie”. – przelatuję
szybko po ciasno zadrukowanym akapicie … „Martin Gabor został uznany za winnego
zorganizowania zamachu stanu …”, „…egzekucja została wykonana niezwłocznie…”, „…w
moim zastępstwie ,czasowo powołuję prokuratora Stanisława Skałkowicza na
stanowisko Gubernatora …” , „…kapral Ryszard Gucwa zostaje awansowany do
stopnia majora…”, „…nowo dowodzący Służbą Zapewnienia Bezpieczeństwa”– dalej
jest jeszcze ciekawiej – „…lista zaocznie skazanych za terroryzm i działanie na
szkodę Państwa…” – nazwisko Smolarzowej na jednym z pierwszych miejsc spisu
kilkunastu osób. Przestaję czytać, bo do drzwi zbliżają się dwaj żołnierze w
zielonych mundurach. Zamiast zwyczajowej nonszalancji i beztroski widać po nich
niepewność. Rozmawiają ściszonymi głosami oszczędnie gestykulując, a gdy zauważają,
że na nich zerknąłem, natychmiast milkną i przechodzą przez drzwi rzucając mi
badawcze spojrzenia. Uśmiecham się do nich szeroko i zaczynam zachwalać
zawartość mojego koszyka. Żołdacy tylko machają przecząco rękami i znikają w
ciemnym wnętrzu. Czekam, aż drzwi same się zatrzasną na sprężynie i opieram
rower o ścianę. Już mam wparadować do środka, kiedy przypominam sobie o
koszyku. Żaden szanujący się handlarz nie zostawia towaru bez opieki. Tacham
więc ze sobą całe barachło i niezdarnie gramolę się przez drzwi, opierając się
plecami o dechy. Moja gimnastyka przykuwa kilka spojrzeń z ciemnego wnętrza,
ale po chwili bywalcy Gospody tracą zainteresowanie i wracają do ściszonych
rozmów. No właśnie, ostatnim razem w środku było całkiem gwarno. Ludzie
śpiewali, kłócili, przekrzykiwali się. Teraz porozumiewają się niemalże
szeptem, rozglądając ukradkowo na boki. Zajmuję wolny stolik w kącie i siadam
plecami do ściany. Oczy stopniowo przyzwyczają się do półmroku. Zachmurzone
niebo nie rozpieszcza słońcem, a okna w większości zabito blachą falistą lub
sklejką. Wnętrze oświetlają naftowe lampy wiszące pod sufitem i łojowe świece
na stolikach. Nie słychać mruczenia agregatów lodówek, ani generatora prądu. W migotliwym blasku rozpoznaje czterech
żołdaków i dwóch miejscowych rolników. Żadnych podróżnych, ani handlarzy poza
mną. Gruba, wąsata baba w porwanym i poplamionym fartuchu kończy przecierać
brudną szmatą stolik obok.
– Co
chcieli? – pyta, stając przede mną i biorąc się pod boki.
– A co pani
poleca? – pytam z najsłodszym uśmiechem na jaki mnie stać.
– Dziś w
meniu zostały tylko ziemniaki z omastą!
– Dobrze,
niech będzie. A piwo jest?
– Jest,
tylko się skończyło! – skrzekliwie oznajmia trol barowy.
– Czyli nie
ma?
– No przecie
mówię, że jest, tylko nie dowieźli!
Baba
wyraźnie traci cierpliwość i zaczynam się obawiać, czy zaraz nie dostanę w pysk
tą bronią bakteriologiczną, którą przed chwilą wycierała stoły. Ścierka jest
tak sztywna od brudu, że mogłaby mi szczękę złamać.
– To w takim
razie kompocik można…? – pytam z nadzieją, a babiszon rozpromienia się w
uśmiechu.
– Czyli
Zestaw Firmowy Special raz? Taa? – upewnia się z nienachalną elegancją.
– Tak, raz
poproszę.
– A bony
towarowe ma?
– Bonów może
nie, ale … – sięgam pod stół, do koszyka i kładę na blacie puszkę kakao i mleko
skondensowane.
Baba z
zaskakującą zręcznością przykrywa od razu fanty ścierką i zgarnia je jednym
ruchem, wprost do fartucha. Z obawą rozgląda się na boki, ale zaraz prostuje
się i z uśmiechem na wąsatej twarzy wycofuje w kierunku zaplecza. Obsługa
zdecydowanie się pogorszyła od ostatniego razu, ale może jedzenie nadal trzyma
poziom. Z resztą, co można zepsuć w ziemniakach z omastą?
Można. Nawet nie wiedziałem jak
bardzo. Ale przynajmniej pani kelnerka uprzejmie wytłumaczyła mi, że przejściowe
braki w zaopatrzeniu spowodowane są nagłym porzuceniem miejsca pracy przez
poprzednich właścicieli. Byli oni zamieszani w zorganizowanie zamachu na
pułkownika, niech-go-wszyscy-święci-pańscy-strzegą, Bilskiego, ale z pewnością
nie umkną sprawiedliwej karze za swe zbrodnie. Przychyliłem się oczywiście
gorliwie do tego stwierdzenia i skierowałem rozmowę na bezpieczniejsze tory. W
miasteczku dalej kwitł handel. Gubernator Skałkowicz był zmuszony podjąć
zadecydowane kroki, aby ukrócić samowolę co poniektórych handlarzy. Od teraz
cały towar ma być przekazywany bezpośrednio do magazynu centralnego, a kupcy
mają otrzymywać bony towarowe uprawniające do nabywania dóbr i usług na terenie
miasta. Handel wymienny nie jest od tej pory dozwolony. Karczmarka rzuciła mi
jeszcze kilka frazesów, które wcześniej przeczytałem na plakacie o tym, że
„wspólnota musi się zjednoczyć” , „walka o wspólne jutro wymaga poświeceń” i
razem „zbudujemy dobrobyt dla przyszłych pokoleń”, po czym oddaliła się do
swoich zajęć, a ja mogłem wreszcie ukradkiem zrzucić zawartość talerza do
przygotowanego pod stołem foliowego woreczka. Jak mnie dzikie psy napadną to
będę miał się czym bronić. Nie chciałem zostawiać niedojedzonego. Syty obywatel
to obywatel podejrzany.
Wyszedłem
z Gospody, gdy słońce zaczęło wreszcie przebijać się przez gęste chmury.
Kapryśna wiosna miała niedługo oddać pola długo wyczekiwanemu latu. Idę wśród
mokrych łąk tą samą polną drogą, którą jechałem ostatnio z Marią. Zagajnik,
okalający od południowego wschodu Wzgórze Zamkowe, szumi cicho listkami w
podmuchach lekkiego wiatru. Wchodzę pomiędzy drzewa prowadząc skrzypiący rower.
Na drodze nie ma nikogo oprócz mnie, ale czuję wyraźnie, że z najwyższej wieży
na pewno ktoś mnie bacznie obserwuje, więc staram się wyglądać tak zwyczajnie,
jak to tylko możliwe. Jedyne czego się obawiam, to patrol graniczny. Spotkanie twarzą w twarz z
Gucwą raczej mi nie grozi. Jako „nowo dowodzący” eS-zet-Be na pewno nie tłucze
się teraz po wertepach, tylko siedzi w wygodnym biurze. Resztę patrolu posłałem
do piachu, więc tak naprawdę poza nim nie został nikt, kto mnie widział na
żywo. Ale zawsze mogli sporządzić rysopis, a nawet portret pamięciowy. Jak do
tej pory, szczęście mi sprzyja. Pewnie zredukowane stany osobowe poszczególnych
jednostek też mają w tym swój udział. Twierdza nie może pozwolić sobie na
utrzymywanie tak daleko wysuniętych posterunków jak kiedyś. Po prostu stracili
za dużo ludzi.
Zatopiony w rozmyślaniach nie zauważam nawet jak zbliżam się
do Ekspresówki. W młodym zagajniku po wschodniej stronie ma na mnie czekać
Konstancja. Przekraczam dwupasmówkę i wchodzę między niewysokie drzewa. Gęste
gałęzie powinny skryć mnie przed wzrokiem obserwatorów ze Wzgórza Zamkowego.
Mam nadzieję, że uznali, że poszedłem na północ ukryty za ekranami
dźwiękochłonnymi.
Chwilę zajęło mi znalezienie
ścieżki, którą Michał prowadził mnie na akcję tydzień temu. W świetle dnia
wszystko wygląda inaczej, ale linia kolejowa leżąca zaraz za strumykiem jest
dokładnie tam, gdzie się spodziewałem. Wywalam rower w krzaki razem z garnkami
i całą resztą śmieci. Poza kakao i mlekiem i tak nie było tam nic
wartościowego. Jeśli ktoś to znajdzie, to pewnie pomyśli, że porzuciłem towar
bo mnie coś goniło i zjadło. Nie ma znaczenia. Zrzucam stary płaszcz i kapelusz
trochę dalej na ścieżce, akurat w chwili, gdy zza drzewa po drugiej stronie
polany wychyla się Konstancja. Uśmiecham się i ruszam raźno w jej kierunku. Dziewczyna
wbija we mnie wzrok zaciskając usta. Zwalniam bo wygląda dziwnie, stojąc tak
przy pniu szerokiego dębu z rękami za plecami. Gdy wreszcie łapię jej
spojrzenie dociera do mnie co jest grane.
– Łapy!
Pokaż łapy! – odzywa się głos z gęstwiny po mojej lewej. Staję jak wryty i
unoszę dłonie na boki.
– Wyjmij nóż
i rzuć na ziemię! Pod drzewo! – dodaje wyższy,
młodszy głos z prawej.
Mają mnie. Konstancja
robi krok do przodu popchnięta lufą karabinu, a zza pnia wyłania się…
- Maciek…? -
głos grzęźnie mi w gardle.
Zwiadowcy prowadzą nas na wschód sobie tylko znanymi
ścieżkami. Słońce już powoli chyli się ku zachodowi, ale do wieczora zostało
jeszcze trochę czasu.
– … na
drabince po lewej stronie lokomotywy. Akurat przekładałem rękę, bo drugą
trzymałem to żarcie dla chłopaków. Jak poszła salwa to szarpnęło i mnie
zrzuciło. – Maciek kończy opowiadać. – Później jak doszedłem do siebie, to
ruszyłem wzdłuż torów żeby was poszukać, ale rano nadjechał pociąg techniczny,
to się zmyłem.
Idziemy
chwilę w milczeniu.
– Znalazłem
leśniczówkę dwa dni później. To dobrzy ludzie – wzdycha ciężko. – Tydzień temu
zjechali do nas wszyscy, cały Ruch Oporu. Jak Ewa opowiedziała, że jakiś
chojrak postanowił uratować życie Czechowi, zamiast wykończyć Bilskiego to
wiedziałem, że chodziło o ciebie! – Uśmiecha się, klepiąc mnie w ramię.
– Co z
resztą konspiracji? Jest u was Smolarzowa?
– Jest,
jest. Nie martw się. Przygalopowała na tym swoim walniętym koniu z okrwawioną
szablą. Akurat na warcie stałem, mówię ci, mało się nie zlałem w gacie z
wrażenia. Przegadałem z nią niejeden wieczór. Dobra jest!
– Spalili
jej dom – mówię cicho. – Przeze mnie.
– Nie przez
ciebie, – Maciek ze zniecierpliwieniem kręci głową – tylko dlatego, że
Europejscy to banda kutafonów. Ten cały Skałkowicz wprowadził stan wojenny i
bez sądu przeprowadza egzekucje. Zawieźli tam ludzi ciężarówkami, żeby pokazać
jak chałupę palą, czujesz temat? Jakim czubem trzeba być, żeby tłuc się taki
kawał, po to żeby kazać komuś patrzeć jak czyjś dom się pali?
– Nawet nie
wiesz jakim – mruczę przez zęby. – Przez tą szuję straciłem Ojca.
– Poważnie? Znasz
się z panem, tfu, Gubernatorem?
– Pracował w
administracji samorządowej w naszym okręgu. Był koordynatorem terenowym od
jakiś tam spraw dziwnych i osobliwych. W każdym razie, po Zarazie został
jedynym przedstawicielem władz centralnych w okolicy. Przez jakiś czas ludzie
go słuchali, ale dość szybko zorientowali się, że to zwykła menda, a nie żaden
przywódca. Tolerowali jego wyskoki, ale potem zaczęło mu ordynarnie odbijać.
Celował do ludzi z karabinu pod byle pretekstem, chciał tworzyć milicję do
utrzymywania porządku, zamykać „przestępców” w areszcie. Dużo chłopom we wsi
było trzeba? Skrzyknęli się w kilku i go rozbroili. Do tego dali kopa w dupę na
otrzeźwienie i kazali obiecać, że będzie grzeczny. Udało mu się wytrwać może z
rok, a potem się zaczęły te transmisję radiowe …
– Tak, też
to słyszeliśmy. „ Stolica wzywa, naród odbudowuje się wokół władzy centralnej.
Rodacy przybywajcie” – Maciek wzrusza ramionami.
– Pierwsze
transmisje dotarły do nas jakieś pięć lat po Zarazie. Potem przez chwilę był
spokój. Aż na siódmy rok pojawiły się znowu. We Wsi wybuchł wtedy duży pożar.
Spaliło się kilka nowo zamieszkanych gospodarstw. Parę osób przy tym zginęło,
straciliśmy sporo zapasów. Wszyscy się wtedy trzymali blisko siebie, dla obrony
przed bandami i drapieżnikami. Skałkowicz od razu wypalił, że trzeba iść na
Stolicę. Że on jest niby w kontakcie radiowym z władzami, że zapewnią nam
bezpieczeństwo i tak dalej. I ludzie dali się przekonać. Mój Ojciec leżał wtedy
w gorączce, bo przy gaszeniu pożaru zawalił się na niego strop i przygniótł mu
nogę…
– I co, to
jego sprawka była? – Maciek próbuje wyciągnąć ode mnie resztę.
– Dogadał
się z bandą, która nadawała sygnał. – Zaciskam zęby ze złości. – Dorwali nas
dwa dni drogi na północ od Wsi. Osaczyli w nocy, gdy staliśmy obozem przy
moście na granicy województw. Nikt nawet nie zdążył wystrzelić. Zabrali
wszystkich zdolnych do pracy. Mojego Ojca zostawili w śniegu przy drodze. Mnie
udało się wyrwać i uciec nad rzekę. Gonili za mną, ale lód się zerwał i wpadli do wody. Poczekałem
do rana … – wzdycham ciężko – … a potem zabrałem Ojca do Domu.
– To znaczy,
że twoi też mogą być w Twierdzy jak nasi rodzice?
– Dotarło to
do mnie, jak w Królewskim dorwali nas ci motocykliści. Tamta banda, trzy lata temu,
też musiała działać na zlecenie Bilskiego. Możliwe, że uda mi się znaleźć. Może
nawet będzie mnie pamiętać?
– No dobra,
ale teraz jesteś z Ołowianymi? Przecież to też dzikusy. – Maciek ścisza głos,
zerkając przy tym na Konstancję.
– Nie
słuchaj propagandy, bo propaganda kłamie – odpieram ze śmiechem. – To znaczy
Ołowiani to na pewno dzikusy, – specjalnie mówię głośniej, żeby Kostucha usłyszała
– ale takich nam trzeba.
Uśmiechamy
się do siebie zjadliwie.
Do dawnego gospodarstwa agroturystycznego
docieramy po zmroku. Drewniana zagroda dla koni wyłania się zza zakrętu leśnej
dróżki. Od razu rozpoznaje Irysa górującego o pół głowy nad innymi zwierzakami.
Zwiadowcy pozdrawiają strażnika przy bramie. Z domu w głębi podwórza otoczonego
wysokimi dębami dobiega gwar głosów, oraz ciepłe światło wypadające przez nie
do końca zasunięte zasłony.
– Poczekajcie
chwilę przed wejściem. – Maciek pokazuje szeroką ławkę pod daszkiem, po lewej
stronie ganku. – Zamelduję Ewie, że was znalazłem.
– Kiedy nam
broń oddasz, co? – Konstancja zatrzymuje go gestem ręki.
– Daj spokój
– mówię cicho i ciągnę ją za rękaw. – Teraz musimy być grzeczni, uczesani i
układni. Dużo od tego zależy.
Ściskam ją
za dłoń, a ona daje się posłusznie poprowadzić, gdzie kazali. Nie musimy długo
czekać, bo dosłownie po minucie z wnętrza wypada Smolarzowa. Chwilę mruga
oczami przyzwyczajając wzrok do ciemności, ale już po chwili pędzi do mnie
długimi susami. W pierwszej chwili nie wiem czy się bronić, czy uciekać, ale
opcje kurczą mi się do zera, gdy kobieta łapie mnie w żelazny uścisk niemal
podnosząc w powietrze.
– Ha ha!
Żyjesz Synek!
Między
zmarszczkami w kącikach oczu lśnią łzy. Mnie też świeczki stają w oczach, po
części ze wzruszenia, a po części z powodu obolałych żeber ściśniętych jak w
imadle.
– P-p-ani
Mario… – udaje mi się wreszcie złapać oddech – …to jest Konstancja z Ołowianego
Miasta.
Dziewczyna
podaje Smolarzowej rękę krótkim, męskim gestem
– Kostucha –
rzuca, patrząc kobiecie w oczy. Obie mierzą się chwilę wzrokiem, po czym Maria
ściąga wargi i uśmiecha się do mnie z uznaniem.
– Nie
próżnowałeś pan, panie Damianie…! – przerywa i odwraca się na odgłos
otwieranych drzwi. Na ganek wchodzi Ewa,
a za nią wiernie drepczą obaj Kuzyni oraz Zdzich.
– Myślałam,
że się zrozumieliśmy ostatnim razem – mówi Przywódczyni zimnym jak lód głosem.
– Twoja głupota kosztowała nas bardzo drogo.
Stoję
wyprostowany patrząc jej prosto w oczy.
– Gdybyś
zrobił co do ciebie należało to teraz…!
– To teraz
bylibyście dokładnie w tej samej sytuacji. – Bezceremonialnie wchodzę jej w
słowo. – Bilski ledwo zipie, albo i już nie zipie wcale. Skałkowicz doszedł do
władzy zamiast Gabora, a represje byłyby tak, czy siak. Tyle tylko, że Gucwa został
nowym szefem bezpieki zamiast iść do piachu, ale to może nawet i dobrze bo to pożyteczny
dureń, a do tego przekupny.
Ewa
czerwienieje ze złości, ale po chwili uspokaja się i bierze głęboki oddech. Nie
zamierzam jej jednak pozwolić dojść do głosu.
– Za to
Czech, którego nie chwaląc się uratowałem, właśnie konstruuje nam kilka zabawek
do spółki z technikami Ołowianych. Mamy cały wagon broni i amunicji oraz
platformę szybkostrzelnych działek
kaliber dwadzieścia trzy milimetry z pociągu Sudajewa. – Wyliczam na palcach ze
szczerym uśmiechem.
Partyzanci
patrzą na mnie coraz bardziej unosząc brwi. Zdzichowi zachodzą już prawie za
potylice.
– Do tego,
pododdział wyszkolonych żołnierzy oraz trochę pospolitego ruszenia z
Królewskiego miasta. Razem z Ołowianymi, jakieś pół setki uzbrojonych i
gotowych do walki ludzi, na uzbrojonym i gotowym do walki pociągu pancernym.
Wjedziemy im przez główną bramę i wystrzelamy od środka. – kończę niezwykle zadowolony z siebie.
Ewa patrzy
na mnie przez chwilę krytycznie, po czym gasi brutalnie mój hurraoptymizm.
– A jak
zamierzasz przejechać przez czołgi?
Jadalnię gospodarstwa przerobiono na
centrum dowodzenia operacyjnego Ruchu Oporu. Kilka złączonych ze sobą stołów
służy za podstawę mapy sztabowej, wykonanej metodą kombinowaną z odręcznych
szkiców, starych, turystycznych planów miasta i wydruków komputerowych. Mury
obronne Twierdzy zaznaczono grubym, czerwonym flamastrem. Po obu stronach
drabinki torów kolejowych, nieco poniżej głównej bramy widnieją prostokątne
symbole z kółeczkiem i kreską pośrodku.
– Para
dziewięćdziesiątek jedynek. – Zdzich pokazuje na nie długim patyczkiem – Ten po
lewej, to jest od zachodu, chyba ma uszkodzony napęd. Przyciągnęli go tym
drugim czołgiem na holu i postawili przy torach. Drugi ustawił się przy nasypie,
o tutaj. Teraz mają w szachu całe podejście do Twierdzy od południa.
– Zabezpieczyli
się na wypadek powrotu Sudajewa – mruczę pod nosem.
– Nie tylko
– dodaje Ewa. – Jeden bwp stoi na rynku miasteczka. – Pokazuje palcem podobny
symbol narysowany na północej stronie mapy. – Wozy pancerne bardzo skutecznie
uspokajają nastroje społeczne – dodaje z przekąsem.
– To
wszystko? – pytam ciężko wzdychając.
– A co?
Mało? – Ewa patrzy na mnie z rozdrażnieniem.
– Nie, nie
mało. Wybierają się na jakieś patrole, czy stoją tak jak stali?
– Szkoda im
wachy. – Zdzich kręci głową. – Poza miasteczko wyjechali ciężarówkami, tylko jak
Marię spalili. Tak, to siedzą na tyłkach i się nie wychylają.
– No dobra,
to trzeba pomyśleć jak się do nich dobrać. Mamy kilka RPG zdobytych na Sudajewie
…
– Zapomnij –
wtrąca się Maciek. – Na bwp wystarczy, ale czołgi mają pancerz reaktywny.
Musiałbyś trafić kilka razy w to samo miejsce, żeby przedziurawić.
– Gaz? –
pytam z nadzieją.
Chłopak
zacina usta i kręci głową.
– Ten model ma już nowoczesny system filtrów.
Świeżego powietrza wystarczy im na długo.
– No to
ogień. – Opieram się pięściami o blat, próbując siłą woli podpalić symbole na
mapie. – Mamy miotacz płomieni. Naftę się da zorganizować.
– To się
może udać, – Maciek wzrusza ramionami – ale nie musi. Wszystko zależy od tego, jak
odważna jest załoga. Mogą spanikować i opuścić wóz, albo poczekać spokojnie aż
zgaśnie.
– Dopóki oba
czołgi będą się kryły nawzajem ogniem, nie ma szans, żeby je podejść. – Pokazuję
na południową granicę Twierdzy. – Polana daje im idealne pole ostrzału w tym
kierunku. Bwp trzyma podejście od północy, ale grupa atakująca od tej strony i
tak będzie musiała w końcu stawić czoła czołgom. Nawet jeśli przebijemy się
przez mur, zamiast go obchodzić, to oni po prostu wjadą do środka przez bramę i
będą mieli nas na widelcu.
– Jak byś
krowy nie obyrtnął, to zawsze mo rzyć z tyłu – zgadza się Smolarzowa.
– Przydałby
się most, tak jak ostatnio – wzdycha Maciek.
– A co z
lasem? – Konstancja opiera się o ścianę z rękami skrzyżowanym na piersi – Jak
nie będą nas widzieć, to nas nie trafią, nie?
– Trzeba by
im było dać dobry powód, żeby ruszyli za nami między drzewa. – Ewa wzrusza
ramionami. – A i tak posłaliby raczej patrol na samochodach, zamiast ryzykować
czołg.
– Musieliby
mieć trudny do zniszczenia oraz bardzo groźny cel. – Uśmiecham się do Kostuchy.
– Na przykład wóz opancerzony z
trzydziestomilimetrowym działkiem automatycznym.
– A masz
taki wóz? – Ewa prycha drwiąco.
– Ja? Nie, –
wskazuję głową Konstancję – ale jej brat ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz