piątek, 22 stycznia 2021

Ballada o prawie-snorku, cz.XXII

 

Początek cz.XXII

 

Weszli ostrożnie do szybu windy. Pnącza nadal były pochłonięte pochłanianiem Włocha. Nitki uczepione całej konstrukcji wyciągały się w jedno miejsce. Ciasny, pulsujący kokon oplatał ciało, a to powoli kurczyło się coraz bardziej i zapadało w sobie.

- Ruchy, zanim to fucking zielsko znowu zgłodnieje – warknął prawie-snork i jednym susem wskoczył na dźwigar zamocowany na wysokości pierwszego piętra. Przykucnął na belce i od razu zrzucił na dół koniec stalowej liny.

- No dalej for fuck sake, nie mamy całego dnia – uprzejmie zaprosił pierwszego pasażera.

Dent odetchnął głęboko, zebrał się w sobie, poprawił karabin na plecach. Zanim złapał dłońmi za pordzewiały kabel, wsunął stopę w pętle zawiesi na jego końcu. Skośny nie dał mu się nawet porządnie przestraszyć.  Trzema długimi szarpnięciami wywindował go na swój poziom. Chłopak złapał kurczowo pionową przyporę obudowy i niezdarnie wyplątał nogę z liny.

– Tam się przesuń! – warknął skośnooki pokazując na prawo. – Zasuwaj na następny poziom i poczekaj na nas.

Zerwana w połowie, pionowa, metalowa drabinka nie budziła zaufania. Zardzewiałe, cieniutkie szczeble i wąskie kątowniki wyglądały bardzo prowizorycznie. „Głupie Ruski” – pomyślał chłopak. „Nic nigdy nie zrobią porządnie”. Z duszą na ramieniu złapał za sfatygowaną konstrukcję i szarpnął na próbę. Kotwy mocujące wysunęły się kawałek ze ściany i całość odchyliła do środka szybu sypiąc płatkami rdzy. Chłopak stracił równowagę i byłby poleciał na plecy kurczowo nadal ściskając szczeble w dłoniach. Na szczęście górne haki, dospawane do metalowego dźwigara piętro wyżej, utrzymały całą, trzymetrową sekcję drabiny.

- Oi sweet fucking Saint Petersborugh. – Prawie-snork wzniósł błagalnie oczy do nieba. – Wszystko musisz fucked up ty useless cunt?  

Doskoczył do chłopaka, złapał za kombinezon i wciągnął go z powrotem na belkę.

- Postaraj się nie zepsuć tej drabiny, ok? Nie uśmiecha mi się wciągać was na samą fucking górę!

Młody kiwnął głową, zacisnął zęby i zaczął gramolić się ostrożnie na następny poziom. Konstrukcja trzeszczała i skrzypiała z każdym krokiem, więc starał się nie bujać i niemalże siłą woli zmniejszyć swój ciężar, gdy stawiał stopy na kolejnych szczebelkach. Wreszcie, cały zlany potem wciągnął się na rękach na wąską platformę powyżej. Tu cienka drabinka przechodziła w następną sekcję. Tak samo lichą i byle jaką jak poprzednia. Chłopak uniósł głowę i poświecił sobie latarką. „Ale fucking wysoko” – pomyślał z rezygnacją i zaczął wspinać się dalej.

 

Z szybu wygramolili się dobre półtorej godziny później. W kilku miejscach musieli wciągnąć Zwierza na linie, bo osłabiona drabinka nie mogła utrzymać jego ciężaru. Do tego pnącza rdzawego włosia rosnące wyżej zaczęły niezdrowo interesować się trójką alpinistów. Prawie-snork kursował kilka razy na dół żeby przynieść na wpół spalone truchła tuszkanów. Za życia, małe zwinne stworki nie miały trudności, aby bezpiecznie lawirować pomiędzy pnączami. Martwe i upieczone, wystarczyło cisnąć w kilka strategiczne rozmieszczonych miejsc, aby skutecznie skupić na nich uwagę roślin. Pnącza zawinęły się w kokony i przestały naprzykrzać ludziom… i prawie-ludziom.

            Nadszybie nakryte solidnym, wysokim na dziesięć metrów, betonowym stropem. Pomieszczenie miało powierzchnie boiska piłkarskiego. Dwa rzędy kwadratowych, betonowych kolumn przecinały je wzdłuż i dzieliły na trzy równe pola. Na środku, ponad otworem szybu wznosiła się masywna, lecz tylko częściowo ukończona, kratownicowa konstrukcja, dźwignicy. Samego mechanizmu nie udało się zamontować. Pordzewiały korpus bębna i elementy napędu, leżały kilka metrów dalej. Ściany ginęły w mroku, ale powietrze było tu czyste. Wilgoć i stęchlizna podziemi były już tylko wspomnieniem.

Dent leżał na zimnym betonie, tuż przy samej krawędzi szybu i trząsł się z wysiłku. Obolałe ramiona ciągnęły bólem mięśni i stawów. Zwierz wyglądał jeszcze gorzej. Siedział oparty o  metalowy wspornik, na przemian jęczał i klął próbując odkleić, brudny, zaskorupiały bandaż. Zacisnął zęby i szarpnął mocno. Z ramienia bryzgnęła struga krwi. Kudłacz ścisnął ranę brudną ręką i oparł się plecami o chłodną stal.

- Et, płocha. Nie goi się, no gud. Ja słaby – wymamrotał łamanym angielskim.

Chłopak podniósł się ciężko na rękach i doszurał do niego na czworakach. Przez chwilę mocował się z kieszenią kombinezonu, ale po chwili udało mu się wyszarpnąć małą, plastikową butelkę z wodą.

- Spasiba malczik – sapnął Zawierz z wdzięcznością i pociągnął solidnego łyka.

Prawie-snork pozornie nie zwracał na nich uwagi. Jako jedyny z całej trójki był w stu procentach na chodzie. Wspinaczka na szczyt szybu kondycyjnie nie zrobiła na nim większego wrażenia. Do tego jeszcze kursował kilka razy tam i z powrotem po amunicję i sprzęt najemników. Udało mu się zebrać całkiem pokaźny kopczyk wyposażenia, z którego teraz wybierał co bardziej użyteczne gadżety. W wątłym świetle ostatniej działającej latarki odszyfrowywał oznaczenia na plastikowych pojemniczkach i foliowych torebkach. Wreszcie warknął coś pod nosem i na z czworakach podpełzł do dwójki stalkerów. Chłopak aż wzdrygnął się na ten widok.

- Jim, mógłbyś tak nie robić? – zapytał. – Upiornie to wygląda.

Prawie-snork nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. Złapał kudłacza za rękę i polał mu ranę środkiem odkażającym. Wielki stalker z bólu aż szarpnął głową do tyłu uderzając boleśnie o metalowy dźwigar.

- Oi! Ty stupid cunt! – zganił go skośny. – Bo sobie rozwalisz ten dump łeb. Siedź spokojnie!

Próbował założyć lateksowe rękawiczki, ale wielkie, pazurzaste łapska od razu rozdarły materiał. Pokręcił tylko głową i przemył dłonie płynem od odkażania. Wycisnął do rany klej tkankowy, spiął wszystko samozaciskowymi klamerkami, wbił jednorazową strzykawko-ampułkę z antybiotykiem i zabrał się do bandażowania.

Wielki stalker patrzył na to wszystko szeroko rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma.

- A kak wy mister mutant, na leczeniu znajo se? – zapytał.

- On żołnierz – odparł szybko Dent. – Komandos, świetnie wyszkolony. Nie bójcie się, wie co robi.

- Ah, spasiba wam – mruknął Zwierz. – Bolszoj spasiba.

Ampułka musiała zawierać chyba przy okazji jakiś dobry przeciwbólowy, bo oblicze stalkera rozpłynęło się w błogim uśmiechu. Kudłacz oparł się zrelaksowany o dźwigar i pozwolił bandażować bez wnoszenia dalszych uwag.

            Prawie-snork wrócił z rekonesansu po kilkunastu minutach. Przytachał naręcze chrustu i zabrał się za rozpalanie ogniska. Płomienie podsycone odrobiną płynu do odkażania strzeliły wysoko oświetlając wnętrze ciemnej hali.

- Tam jest wyjście. – Skośny wskazał patykiem w mrok. – Niedługo powinno się rozwidnić na tyle, żebyśmy mogli ruszyć w drogę. 

- Wiesz gdzie jesteśmy? – zapytał chłopak.

- Nie. Bezksiężycowa noc, fuck all widać.

Zwierz jęknął i wybudził się z krótkiego snu. Ogień wyciągał z mroku jego bladą, zmęczoną twarz.

- Nu kak mużyki? – zapytał siląc się na wesołość. – My żyjom?

Chłopak uśmiechnął się do niego smutno.

- Ty znasz, gdzie my jesteśmy? – zapytał nieśmiało.

- Niet – kudłacz pokręcił głową. – Nie był tu ja nigdy. Tak pewnie jakie trzy, cztery kilometer w zone my uszli, ale bez mapy nie znajet.

- A mapę skąd wziąć?

- Nu na PDA najlepiej, - odparł stalker. – Tyle że moje w bunkrze zostało, jeszcze jak nas napadli.

Chłopak westchnął ciężko, ale po chwili coś sobie przypominał. Sięgnął do kieszeni i wyjął małe, srebrne urządzenie.

- Mam PDA waszego handlarza, Turka. – Przekazał pudełeczko stalkerowi. – Ale Barber mówił, że trzeba hasło resetować żeby tego używać.

- Ha! Zresetować! – prychnął Zwierz.

Wdusił przycisk zasilania, po czym wstukał hasło w okienko logowania. Urządzenie zapiszczało i na wyświetlaczu pojawiła się mapa.

- Turk nie dość, że durny, to jeszcze leniwy był! – zakrzyknął, ale zaraz się pomiarkował i wzniósł przepraszająco oczy ku niebu. – Hospody ty pomiłuj mienia, że o zmarłym źle powiedział.

Pokazał chłopakowi ekran i uśmiechnął się:

- Login: Admin, hasło: Admin1. – wyrecytował. – Nawet nie zmienił od kiedy dostał od Afgana.

Przez chwilę stukał coś w kolejnych menu, po czym wyprostował się i mruknął zadowolony:

- Nu, mużyki. Tak my w gości pójdziom. Do kumpli ja napisał. Przyjmą i pomogą.

Po czym zanucił coś po nosem wesoło. Chłopakowi zdało się, że rozpoznaje w ruskiej melodii jeden z starych szlagierów śpiewanych po weselach…

… „Gdzie moja wolność, gdzie moja Sloboda…”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz