Początek
cz.XXII
Weszli
ostrożnie do szybu windy. Pnącza nadal były pochłonięte pochłanianiem Włocha.
Nitki uczepione całej konstrukcji wyciągały się w jedno miejsce. Ciasny,
pulsujący kokon oplatał ciało, a to powoli kurczyło się coraz bardziej i
zapadało w sobie.
- Ruchy,
zanim to fucking zielsko znowu
zgłodnieje – warknął prawie-snork i jednym susem wskoczył na dźwigar zamocowany
na wysokości pierwszego piętra. Przykucnął na belce i od razu zrzucił na dół
koniec stalowej liny.
- No dalej for fuck sake, nie mamy całego dnia – uprzejmie zaprosił pierwszego pasażera.
Dent
odetchnął głęboko, zebrał się w sobie, poprawił karabin na plecach. Zanim
złapał dłońmi za pordzewiały kabel, wsunął stopę w pętle zawiesi na jego końcu.
Skośny nie dał mu się nawet porządnie przestraszyć. Trzema długimi szarpnięciami wywindował go na
swój poziom. Chłopak złapał kurczowo pionową przyporę obudowy i niezdarnie
wyplątał nogę z liny.
– Tam się
przesuń! – warknął skośnooki pokazując na prawo. – Zasuwaj na następny poziom i
poczekaj na nas.
Zerwana w
połowie, pionowa, metalowa drabinka nie budziła zaufania. Zardzewiałe,
cieniutkie szczeble i wąskie kątowniki wyglądały bardzo prowizorycznie. „Głupie
Ruski” – pomyślał chłopak. „Nic nigdy nie zrobią porządnie”. Z duszą na
ramieniu złapał za sfatygowaną konstrukcję i szarpnął na próbę. Kotwy mocujące
wysunęły się kawałek ze ściany i całość odchyliła do środka szybu sypiąc
płatkami rdzy. Chłopak stracił równowagę i byłby poleciał na plecy kurczowo
nadal ściskając szczeble w dłoniach. Na szczęście górne haki, dospawane do
metalowego dźwigara piętro wyżej, utrzymały całą, trzymetrową sekcję drabiny.
- Oi sweet fucking Saint Petersborugh. –
Prawie-snork wzniósł błagalnie oczy do nieba. – Wszystko musisz fucked up ty useless cunt?
Doskoczył do
chłopaka, złapał za kombinezon i wciągnął go z powrotem na belkę.
- Postaraj
się nie zepsuć tej drabiny, ok? Nie uśmiecha mi się wciągać was na samą fucking górę!
Młody kiwnął
głową, zacisnął zęby i zaczął gramolić się ostrożnie na następny poziom.
Konstrukcja trzeszczała i skrzypiała z każdym krokiem, więc starał się nie
bujać i niemalże siłą woli zmniejszyć swój ciężar, gdy stawiał stopy na
kolejnych szczebelkach. Wreszcie, cały zlany potem wciągnął się na rękach na
wąską platformę powyżej. Tu cienka drabinka przechodziła w następną sekcję. Tak
samo lichą i byle jaką jak poprzednia. Chłopak uniósł głowę i poświecił sobie
latarką. „Ale fucking wysoko” –
pomyślał z rezygnacją i zaczął wspinać się dalej.
Z szybu
wygramolili się dobre półtorej godziny później. W kilku miejscach musieli
wciągnąć Zwierza na linie, bo osłabiona drabinka nie mogła utrzymać jego ciężaru.
Do tego pnącza rdzawego włosia rosnące wyżej zaczęły niezdrowo interesować się
trójką alpinistów. Prawie-snork kursował kilka razy na dół żeby przynieść na
wpół spalone truchła tuszkanów. Za życia, małe zwinne stworki nie miały
trudności, aby bezpiecznie lawirować pomiędzy pnączami. Martwe i upieczone,
wystarczyło cisnąć w kilka strategiczne rozmieszczonych miejsc, aby skutecznie
skupić na nich uwagę roślin. Pnącza zawinęły się w kokony i przestały
naprzykrzać ludziom… i prawie-ludziom.
Nadszybie nakryte solidnym, wysokim
na dziesięć metrów, betonowym stropem. Pomieszczenie miało powierzchnie boiska
piłkarskiego. Dwa rzędy kwadratowych, betonowych kolumn przecinały je wzdłuż i
dzieliły na trzy równe pola. Na środku, ponad otworem szybu wznosiła się masywna,
lecz tylko częściowo ukończona, kratownicowa konstrukcja, dźwignicy. Samego
mechanizmu nie udało się zamontować. Pordzewiały korpus bębna i elementy
napędu, leżały kilka metrów dalej. Ściany ginęły w mroku, ale powietrze było tu
czyste. Wilgoć i stęchlizna podziemi były już tylko wspomnieniem.
Dent leżał na zimnym betonie, tuż przy samej krawędzi szybu i
trząsł się z wysiłku. Obolałe ramiona ciągnęły bólem mięśni i stawów. Zwierz
wyglądał jeszcze gorzej. Siedział oparty o
metalowy wspornik, na przemian jęczał i klął próbując odkleić, brudny,
zaskorupiały bandaż. Zacisnął zęby i szarpnął mocno. Z ramienia bryzgnęła
struga krwi. Kudłacz ścisnął ranę brudną ręką i oparł się plecami o chłodną
stal.
- Et, płocha. Nie goi się, no gud. Ja słaby – wymamrotał łamanym
angielskim.
Chłopak
podniósł się ciężko na rękach i doszurał do niego na czworakach. Przez chwilę
mocował się z kieszenią kombinezonu, ale po chwili udało mu się wyszarpnąć
małą, plastikową butelkę z wodą.
- Spasiba malczik – sapnął Zawierz z
wdzięcznością i pociągnął solidnego łyka.
Prawie-snork
pozornie nie zwracał na nich uwagi. Jako jedyny z całej trójki był w stu
procentach na chodzie. Wspinaczka na szczyt szybu kondycyjnie nie zrobiła na
nim większego wrażenia. Do tego jeszcze kursował kilka razy tam i z powrotem po
amunicję i sprzęt najemników. Udało mu się zebrać całkiem pokaźny kopczyk
wyposażenia, z którego teraz wybierał co bardziej użyteczne gadżety. W wątłym
świetle ostatniej działającej latarki odszyfrowywał oznaczenia na plastikowych
pojemniczkach i foliowych torebkach. Wreszcie warknął coś pod nosem i na z
czworakach podpełzł do dwójki stalkerów. Chłopak aż wzdrygnął się na ten widok.
- Jim,
mógłbyś tak nie robić? – zapytał. – Upiornie to wygląda.
Prawie-snork
nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. Złapał kudłacza za rękę i polał mu ranę
środkiem odkażającym. Wielki stalker z bólu aż szarpnął głową do tyłu uderzając
boleśnie o metalowy dźwigar.
- Oi! Ty stupid cunt! – zganił go skośny. – Bo sobie rozwalisz ten dump łeb. Siedź spokojnie!
Próbował
założyć lateksowe rękawiczki, ale wielkie, pazurzaste łapska od razu rozdarły
materiał. Pokręcił tylko głową i przemył dłonie płynem od odkażania. Wycisnął
do rany klej tkankowy, spiął wszystko samozaciskowymi klamerkami, wbił
jednorazową strzykawko-ampułkę z antybiotykiem i zabrał się do bandażowania.
Wielki
stalker patrzył na to wszystko szeroko rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma.
- A kak wy mister mutant, na leczeniu znajo
se? – zapytał.
- On
żołnierz – odparł szybko Dent. – Komandos, świetnie wyszkolony. Nie bójcie się,
wie co robi.
- Ah, spasiba wam – mruknął Zwierz. – Bolszoj spasiba.
Ampułka
musiała zawierać chyba przy okazji jakiś dobry przeciwbólowy, bo oblicze
stalkera rozpłynęło się w błogim uśmiechu. Kudłacz oparł się zrelaksowany o
dźwigar i pozwolił bandażować bez wnoszenia dalszych uwag.
Prawie-snork wrócił z rekonesansu po
kilkunastu minutach. Przytachał naręcze chrustu i zabrał się za rozpalanie
ogniska. Płomienie podsycone odrobiną płynu do odkażania strzeliły wysoko oświetlając
wnętrze ciemnej hali.
- Tam jest
wyjście. – Skośny wskazał patykiem w mrok. – Niedługo powinno się rozwidnić na
tyle, żebyśmy mogli ruszyć w drogę.
- Wiesz
gdzie jesteśmy? – zapytał chłopak.
- Nie.
Bezksiężycowa noc, fuck all widać.
Zwierz jęknął
i wybudził się z krótkiego snu. Ogień wyciągał z mroku jego bladą, zmęczoną
twarz.
- Nu kak mużyki? – zapytał siląc się na
wesołość. – My żyjom?
Chłopak
uśmiechnął się do niego smutno.
- Ty znasz,
gdzie my jesteśmy? – zapytał nieśmiało.
- Niet – kudłacz pokręcił głową. – Nie był
tu ja nigdy. Tak pewnie jakie trzy, cztery kilometer
w zone my uszli, ale bez mapy nie znajet.
- A mapę
skąd wziąć?
- Nu na PDA najlepiej, - odparł stalker. –
Tyle że moje w bunkrze zostało, jeszcze jak nas napadli.
Chłopak
westchnął ciężko, ale po chwili coś sobie przypominał. Sięgnął do kieszeni i
wyjął małe, srebrne urządzenie.
- Mam PDA
waszego handlarza, Turka. – Przekazał pudełeczko stalkerowi. – Ale Barber
mówił, że trzeba hasło resetować żeby tego używać.
- Ha! Zresetować!
– prychnął Zwierz.
Wdusił
przycisk zasilania, po czym wstukał hasło w okienko logowania. Urządzenie
zapiszczało i na wyświetlaczu pojawiła się mapa.
- Turk nie
dość, że durny, to jeszcze leniwy był! – zakrzyknął, ale zaraz się pomiarkował
i wzniósł przepraszająco oczy ku niebu. – Hospody
ty pomiłuj mienia, że o zmarłym źle powiedział.
Pokazał
chłopakowi ekran i uśmiechnął się:
- Login:
Admin, hasło: Admin1. – wyrecytował. – Nawet nie zmienił od kiedy dostał od
Afgana.
Przez chwilę
stukał coś w kolejnych menu, po czym wyprostował się i mruknął zadowolony:
- Nu, mużyki. Tak my w gości pójdziom. Do kumpli ja napisał. Przyjmą
i pomogą.
Po czym
zanucił coś po nosem wesoło. Chłopakowi zdało się, że rozpoznaje w ruskiej
melodii jeden z starych szlagierów śpiewanych po weselach…
… „Gdzie
moja wolność, gdzie moja Sloboda…”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz