sobota, 2 stycznia 2021

1‰ , tom I Twierdza rozdział 20. Żywi

 


Zarazę przetrwał mniej niż jeden promil populacji. „Matematyka jest jednoznaczna”. „Liczby nie kłamią”. „Śmierć jednostki to tragedia…”, „…istnieją trzy rodzaje kłamstwa, z których statystyka jest największym”… i tak dalej. Wszystkie mądre cytaty, wszystkich mądrych ludzi nie oddadzą tej pustki. Jeden żywy, na każdy tysiąc umarłych… Trzydzieści osiem milionów zredukowane do trzydziestu ośmiu tysięcy… Mniej, więcej…

            Gdy razem z Taranem i jego przybocznym przemierzamy zatłoczone uliczki Ołowianego Miasta czuję się obco. Nie mogę się przyzwyczaić do ciągłego gwaru, śmiechów, zapachów, dźwięków. Mijamy jedno z wieczornych ognisk, a ja po prostu staję jak wryty. Długowłosy wyrostek trąca struny gitary i zaczyna, może odrobinę za wysokim, ale bardzo czystym głosem:

– „ Pamiętam dobrze ideał swój…”

Nigdy w życiu nie słyszałem tej piosenki na żywo. Taran z przybocznym dopiero po kilku krokach orientują się, że zostałem z tyłu. Brodacz ze zniecierpliwieniem wraca do mnie i bezceremonialnie łapie za ramię… A ja nie mogę się ruszyć.

– „Siódma rano, to dla mnie noc…”

Patrzę na grajka, a w piersi coś zaczyna skowyczeć tęsknotą. Zazdroszczę mu. Zazdroszczę z całego serca. Nie tylko tego, że potrafi grać, nie tego, że kilka dziewczyn wpatruje się w niego z uwielbieniem. Zazdroszczę mu, bo nie jest sam… bo życie płynie mu normalnie, wśród ludzi. Że … potrząsam głową i mamrocząc pod nosem przeprosiny wbijam wzrok w chodnik i maszeruję posłusznie tam, gdzie mnie prowadzą.

            Niewielki, pudełkowaty, piętrowy budynek dyrekcji, oświetlony bladą poświatą energooszczędnych żarówek, wyłania się zza szpaleru wypielęgnowanych drzew. Dopiero teraz do mnie dociera, że w przeciwieństwie do innych osad, nikt ich tu nie wyciął na opał. Do tego znalazł się ktoś, kto najwyraźniej poprzycinał gałęzie, pobielił pnie wapnem i na bieżąco grabił liście. Inny świat. To, co wygląda już bardziej normalnie, to uzbrojony posterunek na parkingu przed wejściem. Dwóch strażników w wojskowych kamizelkach kuloodpornych i kevlarowych hełmach z daleka pozdrawia Tarana i jego towarzysza. Krótkie przywitanie, dowcipna uwaga, gadka szmatka, nietrwająca więcej niż kilkanaście sekund, w czasie których odbierają od nas broń i otwierają przeszklone drzwi. Bez protestów oddaje swój nóż i po krótkiej wspinaczce na pierwsze piętro stajemy przed gabinetem Prezesa. Brodacz zatrzymuje mnie gestem. Taran wchodzi do środka bez pukania i zamyka za sobą drzwi. Staram się nie rozglądać, ale moją uwagę od razu przykuwają zdjęcia oprawione w schludne i błyszczące ramki, zajmujące pół długości ściany po prawej stronie. Portrety wyglądają w większości jak fotografie zamieszczane na dawnych portalach społecznościowych, do tego wydrukowano je na zwykłych kartkach, na biurowej drukarce. Na stoliku pod nimi stoją świeże kwiaty i pali się maleńka świeczka na porcelanowym spodku. Nie dane mi jest przeczytać opisów do końca, bo drzwi do gabinetu otwierają się, a ze środka dobiega gromkie:

- Wejść!      

            Lider społeczności Ołowianego Miasta robi na mnie wrażenie. Wszystko w tym człowieku jest… osobliwe. O ile Tarana z jego umięśnioną, wysoką sylwetką można nazwać ogromnym i budzącym respekt, to Prezes jest… przytłaczający. Niższy o pół głowy i dwa razy starszy od dowódcy drużyny. Z krótko ostrzyżoną czupryną siwiejących włosów. Na pewno nie szczupły, ale też nie otyły. Potężny, szeroki kark i grube ramiona wraz z mięsistą dolną wargą nadają mu wygląd buldoga. Czysta, wyprasowana i podwinięta do łokcia koszula w standardowym niegdyś, niebieskim kolorze. Szare spodnie w kant i brązowe mokasyny. Wygląda jak bokser wagi superciężkiej, który na emeryturze postanowił dorobić sobie jako korpoludek. Jednak, gdy wbija we mnie spojrzenie znad okularów w rogowej oprawie, po prostu czuję, że ten człowiek MA autorytet. I nikt nie waży się go podważać.

– Pan Damian, jak sądzę?

Wstaje zza biurka i zapraszającym gestem pokazuje na fotele w rogu gabinetu. Taran stoi oparty niedbale o regał z książkami, po drugiej stronie pomieszczenia i przygląda mi się z zagadkowym uśmiechem. Stoję niezdecydowany trochę za długo, bo Brodacz podchodzi do mnie i łapiąc za ramię popycha do przodu.

– Panie Sztygar! – grzmi gospodarz. – To nie będzie konieczne!

Wojownik zatrzymuje się w pół kroku i rzuca pytające spojrzenie na Tarana. Krótkie kiwnięcie dowódcy wystarcza, żeby bez słowa wycofał się trzy kroki i stanął przy drzwiach nadal nie spuszczając mnie z oka.

– Zapraszam.

Prezes wskazuje fotel, a sam nie czekając, zajmuje miejsce naprzeciwko, po drugiej stronie niskiej ławy.

– Jak się panu podoba nasze miasteczko?

Miękki, miły głos, uważne spojrzenie, wyraz twarzy wyrażający uprzejme zaciekawienie. Mam nieodparte wrażenie, że rozmawiam z kimś nawet nie wyuczonym, a wytresowanym. On nie prowadzi rozmów, on je rozgrywa. Ustala zasady i reguły by uzyskać dokładnie to, czego chce.

– Robi wrażenie – wykrztuszam z siebie wreszcie.

Prezes daje mi uprzejmie kilka sekund, na wypadek, gdybym chciał jednak nieco rozwinąć moją wypowiedź, po czym przechodzi gładko do wstępu:

– Komandor Taran zdał mi już wstępny raport z waszych, hmm… dokonań. – Uśmiecha się, wciąż przewiercając mnie wzrokiem. – Muszę przyznać, że wykazał się pan nie lada męstwem. Jestem po wrażeniem.

Ostrożnie kiwam głową, dziękując oszczędnie za komplement. Nie bardzo wiem, jak powinien się teraz zachować, więc po prostu czekam co będzie dalej.

– Powiem wprost. – Składa dłonie w piramidkę i bierze głęboki wdech. – Pan pułkownik Bilski jest naszym nieprzyjacielem. Uważamy jego działalność za wielce szkodliwą i niemoralną.

Odchyla się w fotelu i robiąc gest ręką w stronę widocznych przez okno świateł miasta.

– Gdy wybrano mnie na to stanowisko, przysiągłem służyć tej społeczności i BRONIĆ jej przed wszelkimi tyranami i niesprawiedliwością – akcentuje mocno, po czym robi efektowną pauzę.

– Jak rozumiem, pan również wyznaje podobne wartości?

Pytanie wisi w powietrzu, a ja siłą woli zmuszam się, aby tym razem odpowiedzieć werbalnie.

– T-tak, można powiedzieć, że dlatego tutaj jestem.

– Doprawdy?

W tym pytaniu nie ma nic z zaskoczenia. Prezes właśnie wypuścił mnie dokładnie tam, gdzie chciał mnie sobie ustawić do odstrzału. Pozostaje mi  wyłożyć karty na stół.

– Jak Taran zapewne panu już wspominał, Zjednoczone Narody Europy wzięły do niewoli moich przyjaciół. – Biorę głęboki wdech i wyrzucam z siebie z ciężkim sercem. – Jestem tu, by prosić o pomoc w ich uwolnieniu.

Prezes wystudiowanym, ale naturalnie wyglądającym ruchem zdejmuje okulary i powoli składa nauszniki, kupując sobie czas do namysłu. Pomimo jego biegłości w szermierce na słowa i tak domyślam się w jakim kierunku pójdzie ta rozmowa.  

– Zdaje pan sobie sprawę, że wypowiedzenie otwartej wojny nie wchodzi w grę.

Zakłada na nowo okulary i bierze mnie na celownik świdrującego spojrzenia.

 Atak na tak dobrze uzbrojonego przeciwnika, pociągnąłby ogromne straty wśród moich ludzi, a na to nie mogę się zgodzić. Do tego mamy z pułkownikiem Bilskim pewien rodzaj dżentelmeńskiej umowy. On nie zapuszcza się w nasze okolice, a moi wojownicy nie obcinają uszu jego żołnierzom.

Tu wymownie spogląda w stronę Tarana. Wojownik jednak nie jest tym wcale zmieszany, przeciwnie: uśmiecha się jeszcze szerzej.

– Proszę Pana… – z zakłopotaniem rozkładam ręce – …władza Bilskiego chwieje się w posadach. Kilka dni temu stracili pociąg, porwany przez grupę zbuntowanych żołnierzy. Dezercje zdarzają się coraz częściej, a ludność cywilna zorganizowała efektywnie działający ruch oporu.

Podnoszę wzrok i patrzę na niego z nadzieją.

– Naprawdę niewiele potrzeba, żeby Twierdza runęła jak domek z kart. Tam też są ludzie. Tacy jak pan i ja. Cierpiący niesprawiedliwość, pozbawieni wolności.

Kończę może trochę zbyt dramatycznie, ale Prezes prostuje się i zamiast wywalić mnie za drzwi, zadaje wreszcie najważniejsze pytanie wieczoru:

– Zatem, co pan proponuje?

            Wracamy do remizy tą samą drogą. Taran idzie wolnym krokiem, pogrążony w myślach, z tym swoim zagadkowym uśmiechem błąkającym się w kąciku ust. Gdy dochodzimy do skrzyżowania zakładowych uliczek, zatrzymuje się przed stołami karczmy wystawionymi aż na pobocze i rzuca przez ramię:

– Napijemy się?

Wzruszam ramionami i ruszam za nim przez w gwar lokalu, między krzesła i ławy gęsto obsadzone przez hałaśliwą gromadę mieszkańców miasta. Tu i ówdzie migają mi znajome twarze z oddziału Tarana, ale dowódca widocznie nie ma dziś ochoty na ich towarzystwo i wybiera mały stolik na uboczu. Zrzuca przez głowę ciężką, płytową kamizelkę, zawiesza ją na oparciu wolnego krzesła a sam siada pokazując nam miejsca obok. Młoda, smukła kelnerka, z wielką metalową tacą zjawia się jak spod ziemi, nachylając się nad Taranem i szczebiotliwie pytając o zamówienie. „Komandor” pociąga ją delikatnie ku sobie za łokieć i szepce do ucha kilka słów, po których dziewczyna wybucha szczerym śmiechem i znika na zapleczu.   

– Jak twoja gęba?

Pytanie wyrywa mnie z zamyślenia i w pierwszej chwili nie wiem o co mu chodzi. Dopiero po sekundzie odruchowo dotykam palcami srebrnej taśmy, kryjącej szwy opatrunku.

– Dobrze. – Kiwam głową. – Jutro to zdejmę.

Przygląda mi się prze chwilę, po czym wzdycha wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Wyciąga do mnie, ale kręcę głową, więc podaje Sztygarowi, który nie odmawia. Odpalają po kolei z zapalniczki brodacza i wypuszczają kłęby aromatycznego dymu.

– Jesteś z siebie zadowolony? – rzuca wreszcie z uśmiechem. – Całkiem nieźle ci poszło. – Ruchem głowy wskazuje nieodległy budynek dyrekcji.

– Będę się cieszył jak będzie z czego – odpowiadam cierpko. – Na razie to wszystko… no wiesz.

Kiwa głową zaciągając się głęboko. Dziwnie pachną te ich papierosy. Ruchy brodacza stają się jakieś płynne, bardziej wyluzowane. A może mi się wydaje.

– Jeśli choć połowa, z tego co powiedziałeś Prezesowi jest prawdą, to może być naprawdę, naprawdę ciekawie. – Sztygar mruczy przez usta rozciągnięte w błogim grymasie.

Patrzę na niego zaskoczony tak nagłą wylewnością. Jeszcze nie słyszałem, żeby powiedział tyle słów naraz.

– Się okaże.

Taran przygląda mi się badawczo przez chmurę dymu, po czym pociąga nosem i opiera się łokciami o stół rzucając mi prosto w oczy:

 – Dam ci o co prosiłeś. Jutro załatwimy sprzęt i graty. Dostaniesz amo i broń. – Wydmuchuje chmurę i rozgniata niedopałek o kant blatu. – Ale lepiej dla ciebie, żebym tego później nie żałował.

Kiwam lekko głową i dyskretnie przełykam ślinę. Na szczęście kelnerka przynosi ogromne kufle z mętnym piwem i kawał drewnianej deski, z grubo pokrojoną i oblaną sosem pieczenią. Zanim wraca z kompletem talerzy i sztućców Taran ze Sztygarem biorą po solidnym kawałku i przechylając głowy, pakują do ust, zlizując skapujący po palcach sos. Dziewczyna z uśmiechem rozkłada talerze i znowu znika na zapleczu. Pieczeń znika w okamgnieniu, ale na jej miejsce pojawia się po chwili zapiekanka z ziemniakami, serem i kiełbasą przyniesiona tym razem przez starszą kobietę. Staruszka ma pewnie z osiemdziesiąt lat, może nawet więcej, ale trzyma się prosto i pewnie.

– I jak Tomuś? – zagaduje do Tarana. – Przywiózłeś siostrę? Cała? Zdrowa? 

– Zdrowa i cała, pani Chmielecka… – komandor kiwa głową, przełykając kęs jedzenia – …tylko młodego od Morcinków wojaki zastrzelili.

Kobiecina krzywi się ze złości i wygraża pięścią w niebo:

– A to skurwiesyny zasrane! Żeby ich tak ruski pies…! – Opanowuje się, bo dopiero teraz zauważa, że siedzę przy stole. Robi dyskretnie konspiracyjny ruch głową w kierunku Sztygara strzelając oczami na mnie. Brodacz uśmiecha się tylko znad widelca i kiwa głową:

– Swój, pani Chmielecka, swój!

Po czym pakuje w gębę ogromną porcję zapiekanki i przeżuwa z lubością.

– To jest Damian. –  Taran skazuje na mnie nożem. – Konstancję uratował przed Zatwierdzonymi. Cały patrol im rozwalił.

Niepewnie wstaję zza stołu i mówię z lekkim ukłonem.

– Bardzo mi miło panią poznać pani Chmielecka.

 Staruszka aż się rozpromienia:

– O proszę! – woła z uśmiechem po czym szturcha Tarana łokciem bynajmniej niezbyt delikatnie. – Moglibyście się nauczyć dobrych manier od chłopaka!

Podchodzi do mnie i kładzie rękę na głowie.

– No już, już jedzcie synkowie, bo wam wystygnie.

Usadza mnie z powrotem za stołem i na odchodne rzuca:

 Jak babka wam ugotuje, to jeszcze da się zjeść. Jedzcie, jedzcie, dużo wam nie policzę – mamrocze szurając sobie nieśpiesznie w kierunku zaplecza.

Korzystam skwapliwie z jej rady, bo cała ta sytuacja wydaje mi się tak nierealna, że aż się boję, że zaraz się obudzę. Jem do syta w gwarnej restauracji, oświetlonej elektrycznym światłem, w mieście pełnym ludzi. Żywych ludzi. Takich, którzy żyją naprawdę, a nie wegetują wyrywając losowi okruszek za okruszkiem, dopóki nie opadną z sił. Ludzi, którzy potrafią się jeszcze śmiać, cieszyć się z tych małych, drobnych radości, które przynosi normalne życie.

Wstajemy od stołu grubo po północy. Taran reguluje rachunek z wciąż roześmianą, ale ziewającą kelnerką i wytaczamy się na uliczkę prowadzącą do remizy. Pogodna, parna, wiosenna noc niesie ze sobą obietnicę ciepłego lata. Idziemy wolnym krokiem w szpalerze drzew, oddychając głęboko rześkim nocnym powietrzem.

– Jutro pogrzeb Magnesa – rzuca, patrząc przed siebie.

Nie bardzo wiem, co odpowiedzieć, więc po prostu kwituję skinieniem głowy i idę dalej.

– Nie pchaj się na razie Konstancji na oczy… – odwraca się do mnie – …Nie chcę, żeby zrobiła coś głupiego.

W zaskoczeniu, mimowolnie pocieram coraz bardziej swędzący opatrunek na szczęce. Nie uśmiecha mi się czatowanie całą noc z nożem pod poduszką, w obawie, że ktoś mi będzie chciał poderżnąć gardło… Albo cos innego.

– Myślisz, że będzie chciała to dokończyć? – pytam z obawą.

Taran ze Sztygarem zatrzymują się i spoglądają na siebie, po czym wybuchają gromkim, szczerym śmiechem. Z uciechy, aż ocierają łzy i klepią się po ramionach. Po dobrej chwili Komandor kładzie mi rękę na ramieniu:

– Chyba raczej napocząć. Ale dla ciebie to się może źle skończyć.

            Gdy weszliśmy do remizy, Taran tylko kiwnął ręką na pożegnanie i ciężkim krokiem wspiął się na schody na piętro. Sztygar poprowadził mnie do jednego z małych pomieszczeń na tyłach budynku. Dwa rozkładane łóżka, mój plecak i wiszące na oparciach krzeseł wilgotne ciuchy Jirziego. Samego Czecha jednak nie było ani śladu. Na moje pytanie Brodacz rzucił coś wymijająco, ale ze szczerym uśmiechem. Mam się nie martwić. Wzruszyłem więc tylko ramionami i załadowałem się na wąską pryczę. Do snu ukołysały mnie kroki strażników przechadzających się wolnym krokiem dookoła budynku. 

            Holeczek obudził mnie późnym rankiem. Czysty, ogolony, w kraciastej flanelowej koszuli i ciemnych dżinsach. W pierwszej chwili nie poznałem chłopa. Dopiero jak wrócił z dwoma kubkami PRAWDZIWEJ, mielonej, aromatycznej kawy synapsy mózgowe odmuliły mi się na tyle, że zacząłem kontaktować. Teraz siedzę na brzegu łóżka i próbuję nadążyć, za cokolwiek chaotycznym, sprawozdaniem z wczorajszego wieczora:

– Rzekłem ci. Oni tu Vodni Park mają! – Mladecek aż świeci oczami, gdy o tym mówi – Taki bazen na plywani.

– Aha – odpowiadam i pociągam solidnego łyka kawy. Najchętniej bym się schował cały do tego kubka, tak mnie łeb boli.

– No i my se plyvali pospołu. Ja i Mala Gocha.

– Aha, a kąpielówki skąd miałeś? – pytam podnosząc z zaciekawieniem brew, z nosem wciąż wewnątrz naczynia pełnego boskiego zapachu.

– Tam nemusite mieć. Możete bez. My wszychni ne meli.

Zakrztuszam się gwałtownie, gdy usłużna wyobraźnia podsuwa mi wizję Małej Gochy bez ubrania. Brrr, nie z rana i nie na kacu, proszę.

– No bo tam byla : Mala Gocha, Welka Gocha, Różicka, i takie trzy jeste….

– A Konstancja? – przerywam mu wyliczankę, zanim gryzę się w język na myśl o własnej głupocie.

– E, ne , ne byla  – Czech chyba nie zauważył, bo kontynuuje niezrażony – … a dalej to jeste taka Krycha, ależem z nią ne plyval, bo spetna – kończy z niesmakiem, ale zaraz się rozpromienia. – A tobie jak poszlo? Zaradiles co z tym Prezesu?

– Zaradziłem, zaradziłem. – Kiwam głową, przełykając resztkę kawy. – Możemy liczyć na ich pomoc. To znaczy, trochę.

Odstawiam kubek i wzdycham ciężko:

– Mamy czym walczyć, ale oddział musimy sobie uformować sami.

– Staryj plan? – uśmiecha się blado.

– Tak, wracamy do Królewskiego i znajdujemy Zośkę, Górala, Chomika i prosimy Marcina, żeby pomógł nam przekonać paru swoich do krucjaty przeciw Twierdzy.

– Malo nas bude. – Kręci głową, a ja wzruszam ramionami.

– Coś się wymyśli.

Wstaję ciężko z łózka i ruszam do umywalni, żeby jako tako wyglądać na uroczystości.

            Pogrzeb odbywa się na polance przy niewielkim stawie, kwadrans marszu od remizy. Wokół stosu zebrała się grubo ponad setka mieszkańców Ołowianego Miasta. Wysoka na dobre sześć stóp konstrukcja jest wyposażona w drewniane schodki po obu dłuższych bokach. Równo przycięte, drewniane polana, poukładane jedne na drugich przykryto płachtą białej materii. Patrzę przez chwilę na to dzieło ludzkich rąk, w które ktoś włożył sporo pracy i wzdycham ciężko. Ojciec zawsze mawiał, że pogrzeby są dla żywych. Dają nam poczucie tego, że zrobiliśmy wszystko co mogliśmy. Zmarłym i tak już wszystko jedno.

Kondukt żałobny wyłania się zza drzew. Sześciu wojowników z drużyny Tarana, niesie ciało przykryte białym kirem. Zmarłego ułożono wprost na szerokiej, drewnianej desce. Pochód prowadzi Prezes, w czarnym odświętnym garniturze, prowadzący, a właściwie podtrzymujący pod rękę płaczącą kobietę w czarnej sukience. Zaraz za nimi idzie wyprostowany starszy mężczyzna trzymający za ręce dwójkę dzieciaków, chłopczyka i dziewczynkę w wieku jakichś dziesięciu lat. Cała trójka również ubrana jest odświętnie. Wojownicy układają ciało na platformie i stają po obu stronach, z rękami splecionymi przed sobą i pochylonymi głowami. Prezes wychodzi kilka kroków do przodu i staje u wezgłowia stosu.

– Kamil miał osiemnaście lat.

Zamiast zwyczajowych, pompatycznych formułek  jakimi przemawiają zawodowi celebransi, mówi prosto i szczerze.

– Miał głowę pełną marzeń i wielkie serce do walki. Kula nieprzyjaciela zabrała go od nas zbyt wcześnie. – Prezes spogląda po zgromadzonych i podejmuje wątek na nowo:

– Każdy z nas przysięgał, że zawsze z odwagą stanie przeciw niesprawiedliwości i tyrani. Do ostatniej kropli krwi będzie walczył z tymi, którzy chcieliby nas zniewolić i nie zawaha się zginąć w obronie wolności. – Akcentuje ostatnie zdanie zaciskając pięści, a po zebranych przebiega pomruk aprobaty. – Jest z nami świadek ostatnich chwil walki naszego brata i jego śmierci. Niech teraz da jej świadectwo!

Wszystkie twarze kierują się na Konstancję, która stoi sztywno przy ramieniu brata. Dziewczyna kuli się w sobie, choć na zaciętej twarzy płonie grymas gniewu. Mimowolnie zaciska pięści i bierze głęboki oddech.

– Ja widziałem jak zginął!

Wychodzę trzy kroki do przodu i staję z podniesioną głową, spoglądając po zebranych. Konstancja już chce coś krzyknąć w wściekłości, ale Taran powstrzymuje ją ruchem ręki. Prezes kiwa mi głową, a po żałobnikach przebiega szmer zaskoczonych szeptów.

– Magnes zginął na moich oczach! – Staram się mówić na tyle pewnie i spokojnie jak tylko mogę. – Widziałem, jak walczył z silnym oddziałem nieprzyjaciela, który osaczył jego i Konstancję.

Twarz dziewczyny ciemnieje, a zaciśnięte usta szepcą teraz coś, czego na pewno nie chciałbym usłyszeć.

– I widziałem jak oddał życie, żeby ją ocalić. – Urywam na chwilę, bo zaskoczenie malujące się na obliczu dziewczyny jest tak rozbrajające, że tracę wątek.

– Magnes zajechał drogę nieprzyjacielskiemu patrolowi i zasłonił ją własnym ciałem. Dzięki tej ofierze, pokonaliśmy nieprzyjaciół i pomściliśmy jego śmierć!

Końcówka wyszła mi trochę pompatycznie, ale ważne że nie rozminąłem się za bardzo z prawdą. Sądząc po wyrazie twarzy Konstancji całość wypadła całkiem wiarygodnie. Starszy mężczyzna podtrzymujący matkę Magnesa kiwa powoli głową. Po jego brodatym obliczu spływają łzy.             

            Stos oblany naftą spalił się w kilka minut. Z resztą, cała ceremonia trwała raptem kwadrans. Wracamy z Jirzim w kierunku centrum miasta, mijani przez grupki mieszkańców. Co jakiś czas, ktoś zrównując się z nami, pozdrowi krótkim słowem lub skinieniem głowy. Wygląda na to, że dzięki mojej mowie pogrzebowej staliśmy się sławni. Jak to Ojciec mawiał „ wywiady, autografy, wi…”

– Ej, przybłędo! – Głos ostry jak smagnięcie bata. – Zaczekaj, chce pogadać.

Konstancja robi trzy długie kroki, żeby się ze mną zrównać, po czym popycha mnie lekko w boczną uliczkę. Zaskoczony Jirzi patrzy chwilę za nami, a potem mamrocze coś niewyraźnie i ulatnia się w stronę remizy. Idę za Kostuchą między drzewka zadbanego sadu. Dziewczyna odwraca się nagle i spogląda mi prosto w oczy.

– Dzięki – rzuca krótko, a mój mózg przez chwilę mieli na wysokich obrotach, próbując dopasować słowo do ogólnego kontekstu rozmowy. Pewnie wyglądam bardzo tajemniczo patrząc tak na nią badawczo, bo spuszcza z tonu i dodaje już spokojnym, zupełnie niepasującym do niej głosem:

– To było bardzo ważne… – widać, że ciężko dobrać jej słowa – …to, co tam powiedziałeś. Dla jego mamy i dla dziadka…

Kiwa głową i przełyka ślinę, przez chwilę wygląda jakby się miała rozpłakać

– … dobrze że usłyszeli, że zginął jak bohater.

– Pogrzeby są dla żywych – powtarzam na głos, a dziewczyna podnosi głowę i kiwa z uśmiechem pociągając nosem.

– Taaa, dobrze powiedziane. – Przygląda mi się w bardzo dziwny sposób. – Słyszałam, że dziś wyjeżdżasz do Królewskiego.  

– Twój brat obiecał mi wolną drogę do granicy. Potem mam się sam o siebie martwić.

Spogląda na mnie przez chwilę, a potem uśmiecha się tajemniczo:

– Coś na to spróbujemy poradzić.

            Ruszamy w południe. Krótka kolumna czterech pojazdów. Taran prowadzi swoją wielką, czarną terenówką. Reszta samochodów z trudem próbuje nadążyć, gdy wciska gaz do dechy. Cztery szerokie opony z piskiem wgryzają się w ciepły asfalt wjazdu na Autostradę. Mocny V8 ryczy chrapliwie, by po chwili ścichnąć do ledwie słyszalnego pomruku. Dowódca litościwie przestaje przyspieszać i pozwala dogonić się reszcie drużyny. Ściskam nerwowo pobielałe z wysiłku palce na lufie automatu. Wszystkie flaki trzymają mi się razem już tylko siłą woli. Na szczęście potężne przeciążenie przestaje wciskać mnie w miękką, głęboko tapicerowaną, skórzaną kanapę. Taran tylko uśmiecha się półgębkiem spoglądając na mnie we wstecznym lusterku:

– Trzydzieści kilometrów. Będziemy za jakieś dziesięć minut.

Przełykam nerwowo ślinę. Wskazówka prędkościomierza delikatnie faluje przy wartościach bardzo mocno trzycyfrowych. Sztygar, siedzący na przednim fotelu pasażera, przeciąga się z mruknięciem, po czym opuszcza lekko oparcie, zakłada sobie czapkę daszkiem na oczy i układa się do drzemki. Patrzę na niego wytrzeszczonymi oczyma, bo mnie przesuwający się z oszałamiającą prędkością pejzaż na pewno nie nastraja do spania. Taran na pełnej prędkości omija stojące na jezdni wraki, hałdy śmieci i gałęzie. Za każdym razem mijając przeszkodę o grubość lakieru, zmusza potężny samochód do zmiany kierunku jazdy tak nieznacznej, jak to tylko możliwe. Gdy mijamy leżący w poprzek drogi, pordzewiały wrak turystycznego autokaru, wdusza hamulec  w podłogę i wykręca przez porośnięty młodymi drzewkami pas zieleni na jezdnię  przeciwnego kierunku jazdy. Przeciążenie wpasowuje mnie pomiędzy fotele i nie ląduję na przedniej szybie tylko dzięki temu, że w ostatniej chwili udało mi się rozpaczliwie złapać za oba zagłówki.

– W czasie jazdy trzymać się poręczy i uchwytów – mruczy do mnie Sztygar spod daszka czapki.

Przełykam do końca śniadanie, które kwaśną falą zameldowało się w okolicy przegrody nosowej i w duchu dziękuję wszystkim świętym za to, że w oddali już widać punkt poboru opłat.

Taran zwalnia do bardziej rozsądnej prędkości, czekając aż dołączy do nas reszta drużyny. Kilkaset kroków, dzielące nas od zrujnowanych bramek, pokonujemy ostrożnie lustrując okolicę. Sztygar opuszcza szybę i układa lufę automatu na mocowaniu lusterka. Po poprzednim rozluźnieniu nie ma ani śladu. Z uwagą przygląda się kolejnym wrakom zaścielającym pobocze.

– Jest! – wskazuje palcem w prawo, dokładnie w momencie, gdy zza naczepy tira wyskakuje motocykl. Powietrze rozdziera jękliwy dźwięk rzędowej czwórki kręconej na zbyt wysokich obrotach. Taran zatrzymuje samochód, a motocyklista podjeżdża do nas ostrożnie.

– Gdzie Buła? – Sztygar szczeka krótko, gdy ten potulnie zatrzymuje się przy otwartym oknie samochodu.

Chłopak przełyka ślinę zdejmując poobijany, sportowy kask wymalowany w kiczowate czaszki i przyozdobiony dwoma plastikowymi rogami.

– Bu-uława, z chłopakami tu na stacji – pokazuje palcem w prawo.

– Mówiłem wam, że na Lotnisko macie wstęp wzbroniony!  – Taran ryczy do niego przez całą szerokość wozu, a młody aż podskakuje na siodełku.

– A-ale, my nie na Lotnisku, tylko tu, na parkingu samym. Na Lotnisko to my wiemy, że nie wolno.

Widząc te szczere oczęta, patrzące potulnie z wychudłej, zapadniętej twarzy prawie jestem gotów mu uwierzyć.

– Leć do niego i powiedz, że zaraz będziemy.

Taran naciska przycisk na konsoli i okno podnosi się mrucząc elektrycznym silniczkiem. Młody skwapliwie nabija kask na głowę i wykręca w miejscu dając od razu w palnik. Po sekundzie przelatuje przez bramki i znika pod wiaduktem. Tylko dźwięk wyjącego na wysokich obrotach silnika wisi jeszcze chwilę w powietrzu, gdy odbija w prawo w kierunku Lotniska.

– Nie będą świrować ? – Sztygar patrzy w ślad za odjeżdżającym jeźdźcem.

Taran wzdycha ciężko i sięga po gruszkę CB radia.

– Grabarz zgłoś się – rzuca krótko.

– Zgłaszam się. – Głośnik odzywa się chrapliwie.  

– Ustawiasz się na wiadukcie. My zjeżdżamy na dół. Jak zrozumiałeś?

– Ustawiamy się na wiadukcie i jakby co to walimy w dół do wszystkiego co się rusza – chrypie głośnik. 

Taran uśmiecha się pod nosem i odkłada gruszkę na haczyk. Cztery samochody ruszają nieśpiesznie w kierunku Lotniska.

            Zatrzymujemy się pięćdziesiąt kroków od budynku stacji benzynowej. Otaczają nas ogromne parkingi, wypełnione powrastanymi w ziemię wrakami samochodów. Pootwierane maski, rozbite okna, wywłóczone bagaże. Wszystko przykryte warstwą pyłu, poprzerastane gdzieniegdzie kępkami trawy, a nawet małymi drzewkami. Banda motocyklistów siedzi rozłożona na samochodowych kanapach przed budynkiem. Maszyny stoją równym szeregiem wzdłuż ściany, a na grillu z metalowej beczki skwierczy świeżo upolowany królik. Albo może raczej kot, ciężko powiedzieć z tej odległości.

Taran wysiada z samochodu i staje przed maską z rękami założonymi za paski naramienne kamizelki. Dołączam do niego razem ze Sztygarem. Wokół nas  ustawiają się pozostali członkowie drużyny z bronią na widoku. Od strony budynku restauracji wychodzi do nas Buława razem z orszakiem swoich moto-pajaców. Szybkim krokiem przemierza chodnik wzdłuż dystrybutorów rozkładając ramiona i uśmiechając się na całą szerokość nalanej gęby.

– Tomek Baran! A kogóż to moje cudne oczy widzą?

Uśmiech na chwilę blednie, gdy napotyka moje spojrzenie, ale po chwili znowu rozpływa się miodową słodyczą dodając rubasznym tonem:

 – Zapraszam, zapraszam. Grilla właśnie rozpaliliśmy, napijemy się wódecz… - Nie kończy, bo w tym momencie podchodzę dwa kroki i walę z krótkiego zamachu kolbą automatu w opasłe brzuszysko. Herszt ze zdziwionym sapnięciem składa się wpół, a ja poprawiam mu kolanem w szczękę. Tłusty łeb zatacza łuk ciągnąc w powietrzu ślad ze śliny zmieszanej z krwią, a grubas leci na plecy w pył parkingu. Reszta bandy porusza się niespokojnie. Taran tylko podnosi palec i kiwa nim w powietrzu kręcą głową. Motocykliści stojący w tylnym rzędzie ostrożnie klepią kompanów stojących z przodu i pokazują na czerwone kropki drgające na kiczowatych pancerzach i kurtkach z frędzlami. Wszyscy ostrożnie odwracają się za siebie, żeby spojrzeć w trzy lufy karabinów wyborowych, błyskających laserowymi wskaźnikami, z oddalonego o dwieście kroków wiaduktu. Reszta naszego oddziału nie musi podnosić broni, bo moto gangsterzy flaczeją i szurając nogami odsuwają się od stękającego na ziemi szefa. Nawet oni zdają sobie sprawę, że tutaj na otwartym terenie, sprawa zakończyłaby się w ciągu kilku sekund.

Buława jęcząc i charcząc podnosi się ciężko na łokieć wbijając we mnie wściekłe spojrzenie.

– Ty gnojku ty… - milknie zasłaniając się ręką, gdy mimowolnie biorę zamach, żeby sprzedać mu kopniaka w zęby. W ostatniej chwili jednak zmieniam zdanie i tylko przyciskam go lekko podeszwą do ziemi nachylając się do przodu, żeby spojrzeć w te jego świńskie oczka.

– To, za zagazowanie dzieciaków.

Uśmiecham się i zabieram nogę z jego klaty.

Taran wykonuje krótki ruch głową i kilka par silnych ramion podrywa Buławę na nogi, jednocześnie krępując jak prosiaka. Przerażony, wlepia zdezorientowane  spojrzenie w Wodza.

– Z-za co? Ja-a, nic… - memla przez krwawiące wargi.

– Tym razem przesadziłeś Jaruś. Robić u Bilskiego za hycla? Uuu, nieładnie. – Taran kręci głową z dezaprobatą.

– A-ale ja… ja-aa, nie … – mamrocze herszt, gdy wojownicy kończą węzły i prowadzą w kierunku samochodów.

Reszta bandy stoi w miejscu szepcząc między sobą nerwowo. Ruszam przez środek grupy w kierunku zaparkowanych przed budynkiem motocykli.  Dwa szczurki, stojące w pierwszym szeregu, rozstępują się przede mną grzecznie, ale chuda, ostrzyżona na krótko kobieta zastępuję mi drogę krzyżując ręce na piersi i rzucając wyzywające spojrzenie. Przyglądam jej się chwilę. Skórzana, wyświechtana kurtka wisi jak na strachu na wróble. Zapadnięta, ziemista twarz świadczy o tym, że może i źle jada, ale pije całkiem dobrze. Nie zastanawiam się dłużej tylko uderzam ją barkiem w spot słoneczny. Baba nawet nie daje rady porządnie zamachać rękami, tylko klapie ciężko na tyłek z syknięciem bólu. Jeden ze szczurków wykazuje się nie lada przytomnością umysłu, bo podlatuję od razu i konspiracyjnym szeptem usadza ją w miejscu:

– Wiedźma, daj spokój, przecież nas tu przez ciebie rozpirzą w drobny mak!

Ruszam dalej nie oglądając się na nich. Przed szereg Ołowianych Ludzi wychodzi Ryba z wielką automatyczną strzelbą i gromkim głosem pacyfikuje resztę bandy:

– Słuchać tera! Całe żelazo wydać, a jak kto ma gnata, to się lepiej od razu przyznać! Wszystkie sadzać dupy na ziemi i łapy za głowę. Jak mi się który ruszy to spuszczę taki wpie…

Już nie słucham, bo skupiam się na stojących w karnym szeregu motocyklach. Staram się wybrać najmniej skundlony. Od razu odpuszczam sobie idiotycznego Harłeja Buły. Trzeba mieć naprawdę sporę ciągoty socjopatyczne, żeby wsiąść na coś tak durnowatego. Przestępuje kilka kroków dalej i w samym środku menażerii odnajduję prawdziwy diament. Anodowane na złoto lagi przedniego widelca, podwójne, okrągłe reflektory, a co najważniejsze czterocylindrowy, gęsto użebrowany silnik chłodzony olejem i powietrzem. Łapię za szeroką kierownicę i wyprowadzam maszynę z szeregu. Ktoś, dawno temu, włożył w nią dużo pracy, najpierw zdejmując wszystkie plastikowe owiewki, przesuwając podnóżki i przerabiając instalację elektryczną, ale polerowana, szeroka, aluminiowa rama, wahacz tylnego zawieszenia i wreszcie wspomniany wcześniej silnik nie pozostawiają cienia wątpliwości. To legendarna Gixera w siedemset pięćdziesiątce. Wygląda na to, że jest w posiadaniu bandy od niedawna. Nie zdążyli jej jeszcze zgnoić czaszkami, łańcuchami i całym tym szmelcowatym badziewiem, którym obwiesili resztę maszyn. Jedyne co zepsuli to stacyjka. Jakiś zboczeniec w jej miejsce zamontował samochodowy przełącznik świateł, chyba z dostawczaka. Stukam ten pstryczek-elektryczek i tablica przyrządów rozjarza się bursztynową poświatą, a wskazówka obrotomierza kiwa do czerwonego pola i z powrotem.

- Helloł der – mruczę pod nosem, przerzucam dławik zapłonu, wduszam sprzęgło i wciskam przycisk na prawej manetce. Rozrusznik szura tłokami przez pół sekundy, zanim bateria podciśnieniowych gaźników nie zasysa odpowiedniej porcji podłej benzyny. Grzbietem motocykla wstrząsa dreszcz odpalającego silnika, a ja mimowolnie uśmiecham się jeszcze szerzej. Mina mi szybko rzednie, bo na samą myśl, o wciśnięciu się w którykolwiek z przepoconych, śmierdzących kasków bandy robi mi się niedobrze. Ze stolika zbieram tylko dość świeżo wyglądające motocrossowe gogle i wskakuję na siodełko. Balistyczna płyta w mojej nowej kamizelce opiera się o bak zostawiając mi akurat tyle miejsca, że mogę chwycić szeroką kierownicę ramionami okrytymi w kevlarowe ochraniacze. Domykam ssanie, składam podnóżek i wbijam jedynkę. Bieg wchodzi z charakterystycznym kliknięciem, ale mruczący silnik nie zmienia rytmu nawet na sekundę. Ta maszyny opuściła mury japońskiej fabryki dobre trzy dekady przed Zagładą i jeśli się jej ordynarnie nie zarżnie, to pojeździ spokojnie przez następne trzy. Cała reszta plastikowych, skomputeryzowanych, delikatnych pierdopędów już dawno będzie wtedy wspomnieniem. Na próbę ruszam zupełnie bez gazu, z obrotów jałowych, delikatnie puszczając sprzęgło. Warkot zmienia ton na nieco niższy, gdy moment hamujący zwalnia troszkę obroty silnika, ale już po chwili kładę obie stopy na podnóżkach tocząc się majestatyczne w stronę siedzącej na tyłkach motobandy. Gdy mijam Wiedźmę ta gwałtownie podrzuca głowę i z grymasem wściekłości na dziobatej twarzy pokazuje mi paluchem kościstego faka. Odczekuję na moment, gdy jej głowa zrównuje się z krótkim, carbonowym tłumikiem. Wduszam sprzęgło i jednym strzałem odkręcam gaz w opór. Silnik momentalnie skacze na piętnaście tysięcy obrotów, a wrzask dobywający się z wydechu przewraca babę na ziemię. Wiedźma ryje obcasami w betonie placu, wpychając paluchy w uszy i drąc się w niebogłosy. Uśmiecham się do niej promieniście i parkuję przy samochodach. Taran wstaje z maski swojego wozu i podchodzi kilka kroków do przodu. Patrzy przez chwilę na niecały tuzin obdartusów. Wszystko co zostało z niegdyś dumnego motocyklowego gangu.

– Słuchajcie matoły! – Robi krótką pauzę żeby się upewnić, że ma ich całkowitą uwagę. – Decyzją Prezesa Ołowianego Miasta wasze gówniane kółko motocyklowe zostaje z tą chwilą definitywnie i ostatecznie rozwiązane, a jego członkowie wygnani poza strefę wpływu Miasta.

Siedzący w kucki motorzyści spoglądają niepewnie jeden na drugiego, ale nikt nie ma odwagi się odezwać.

- Niemniej jednak! – dodaje – Zapewne, w humanitarnym odruchu, którego nie rozumiem, Prezes ofiaruje wam jednorazową, natychmiastową amnestię. Każdy, kto zechce wrócić z nami do Miasta otrzyma ochronę, oraz pracę na miarę swoich … – przewraca oczami – … zapewne bardzo skromnych umiejętności.

Na chwilę milknie spoglądając po kolei w oblicza nieskalane od dawna rozumną myślą. Wzdycha ciężko i próbuje jeszcze raz, rozkładając ręce z rezygnacją.

– Macie dwie opcje. Dupa w troki i wypad co najmniej dwa dni drogi stąd, albo powrót do miasta i praca przy gnoju. Co wybieracie?

Niedawni motogangsterzy zaczynają szemrać między sobą. Z tylnego rzędu podnosi się Wiedźma, a wraz z nią dwóch największych brysiów, posturą niewiele ustępująch Buławie. Kobieta patrzy przez chwilę na dawnych kolegów z pogardą, po czym spluwa na ziemię i odwraca się w kierunków zaparkowanych motocykli. Taran robi nieznaczny ruch ręką i od strony wiaduktu pada strzał. Kula niegroźnie rykoszetuje, tuż pod nogami trójki gniewnych.

– Gdzie? – pyta grzecznie Ryba. – Motórki zostają u nas. Wasz sprzęt, broń i wszystkie manele też.

Dwaj niedoszli towarzysze Wiedźmy powolutku wracają na swoje dawne miejsca i potulnie siadają po turecku. Kobieta patrzy na wszystkich, po czym rzucając wściekłe przekleństwo rusza sprężystym krokiem ku wjazdowi na autostradę.

– Dobra, teraz wywalać na ziemię wszystkie śmiechawy, kryształki, strzykawki, alkohol… – Taran zwraca się do reszty gangu.

– … i zioło! – dodaje Ryba rozkładając skwapliwie plastikową reklamówkę. Taran spogląda na niego ciężkim wzrokiem.

– No co? – broni się wojownik. – Toż to grzech zmarnować!      

            Ołowiani Ludzie bez skrupułów złupili bandę ze wszystkiego co miało jakąkolwiek wartość. Niestety poza paliwem i kilkoma egzemplarzami broni białej nie było tego wiele. Siedzę na motocyklu zatankowanym pod korek, gotowy do odjazdu. Taran wciska mi dłoń mój rewolwer wraz z kaburą i pudełkiem amunicji.

– Dzięki.

Uśmiecham się do niego szczerze, upychając naboje po kieszeniach kamizelki i mocując kaburę do paska.

– Profesorek Kownacki ma swoje CB radio na wieży kościoła na Rynku – mówi wręczając mi jeszcze mały radiotelefon. – Ale nie kontaktował się z nami już od roku. Weź to na wypadek W. Ma za mały zasięg, żebyśmy cię usłyszeli w Ołowianym, ale pokręcimy się tu po okolicy dzień lub dwa. Tylko nie włączaj za często, bo bateria słabo trzyma.

– Zrozumiałem. Kontakt kwadrans po nieparzystej?

Parska śmiechem na cytat ze starego serialu.

– Wystarczy o zachodzie słońca i o świcie. Jak się czegoś dowiesz to melduj. Jeśli nie, to wiesz gdzie nas szukać.

Mocny uścisk prawie miażdży mi prawicę. Po Taranie żegnają się ze mną po kolei pozostali wojownicy z drużyny. Tylko Konstancja stoi oparta o wóz przyglądając mi się z zagadkowym uśmiechem, błądzącym w kąciku ust.

Kiwam jej głową, a ona odpowiada nieznacznym skinieniem. Powoli ruszam spod parkingu i wykręcam ślimakiem na Autostradę. Zakładam gogle na oczy i poprawiam karabin na plecach. No dobra, zobaczymy ile koni zostało w tym starym motorze.                   

   


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz