Zarazę przetrwał mniej niż jeden promil populacji. „Matematyka jest jednoznaczna”. „Liczby nie kłamią”. „Śmierć jednostki to tragedia…”, „…istnieją trzy rodzaje kłamstwa, z których statystyka jest największym”… i tak dalej. Wszystkie mądre cytaty, wszystkich mądrych ludzi nie oddadzą tej pustki. Jeden żywy, na każdy tysiąc umarłych… Trzydzieści osiem milionów zredukowane do trzydziestu ośmiu tysięcy… Mniej, więcej…
Gdy razem z Taranem i jego
przybocznym przemierzamy zatłoczone uliczki Ołowianego Miasta czuję się obco. Nie
mogę się przyzwyczaić do ciągłego gwaru, śmiechów, zapachów, dźwięków. Mijamy
jedno z wieczornych ognisk, a ja po prostu staję jak wryty. Długowłosy wyrostek
trąca struny gitary i zaczyna, może odrobinę za wysokim, ale bardzo czystym
głosem:
– „ Pamiętam
dobrze ideał swój…”
Nigdy w
życiu nie słyszałem tej piosenki na żywo. Taran z przybocznym dopiero po kilku
krokach orientują się, że zostałem z tyłu. Brodacz ze zniecierpliwieniem wraca
do mnie i bezceremonialnie łapie za ramię… A ja nie mogę się ruszyć.
– „Siódma
rano, to dla mnie noc…”
Patrzę na
grajka, a w piersi coś zaczyna skowyczeć tęsknotą. Zazdroszczę mu. Zazdroszczę
z całego serca. Nie tylko tego, że potrafi grać, nie tego, że kilka dziewczyn
wpatruje się w niego z uwielbieniem. Zazdroszczę mu, bo nie jest sam… bo życie
płynie mu normalnie, wśród ludzi. Że … potrząsam głową i mamrocząc pod nosem
przeprosiny wbijam wzrok w chodnik i maszeruję posłusznie tam, gdzie mnie
prowadzą.
Niewielki, pudełkowaty, piętrowy budynek
dyrekcji, oświetlony bladą poświatą energooszczędnych żarówek, wyłania się zza
szpaleru wypielęgnowanych drzew. Dopiero teraz do mnie dociera, że w
przeciwieństwie do innych osad, nikt ich tu nie wyciął na opał. Do tego znalazł
się ktoś, kto najwyraźniej poprzycinał gałęzie, pobielił pnie wapnem i na
bieżąco grabił liście. Inny świat. To, co wygląda już bardziej normalnie, to
uzbrojony posterunek na parkingu przed wejściem. Dwóch strażników w wojskowych
kamizelkach kuloodpornych i kevlarowych hełmach z daleka pozdrawia Tarana i
jego towarzysza. Krótkie przywitanie, dowcipna uwaga, gadka szmatka, nietrwająca
więcej niż kilkanaście sekund, w czasie których odbierają od nas broń i
otwierają przeszklone drzwi. Bez protestów oddaje swój nóż i po krótkiej
wspinaczce na pierwsze piętro stajemy przed gabinetem Prezesa. Brodacz
zatrzymuje mnie gestem. Taran wchodzi do środka bez pukania i zamyka za sobą
drzwi. Staram się nie rozglądać, ale moją uwagę od razu przykuwają zdjęcia
oprawione w schludne i błyszczące ramki, zajmujące pół długości ściany po
prawej stronie. Portrety wyglądają w większości jak fotografie zamieszczane na
dawnych portalach społecznościowych, do tego wydrukowano je na zwykłych
kartkach, na biurowej drukarce. Na stoliku pod nimi stoją świeże kwiaty i pali
się maleńka świeczka na porcelanowym spodku. Nie dane mi jest przeczytać opisów
do końca, bo drzwi do gabinetu otwierają się, a ze środka dobiega gromkie:
-
Wejść!
Lider społeczności Ołowianego Miasta
robi na mnie wrażenie. Wszystko w tym człowieku jest… osobliwe. O ile Tarana z
jego umięśnioną, wysoką sylwetką można nazwać ogromnym i budzącym respekt, to
Prezes jest… przytłaczający. Niższy o pół głowy i dwa razy starszy od dowódcy
drużyny. Z krótko ostrzyżoną czupryną siwiejących włosów. Na pewno nie
szczupły, ale też nie otyły. Potężny, szeroki kark i grube ramiona wraz z
mięsistą dolną wargą nadają mu wygląd buldoga. Czysta, wyprasowana i podwinięta
do łokcia koszula w standardowym niegdyś, niebieskim kolorze. Szare spodnie w
kant i brązowe mokasyny. Wygląda jak bokser wagi superciężkiej, który na
emeryturze postanowił dorobić sobie jako korpoludek. Jednak, gdy wbija we mnie
spojrzenie znad okularów w rogowej oprawie, po prostu czuję, że ten człowiek MA
autorytet. I nikt nie waży się go podważać.
– Pan
Damian, jak sądzę?
Wstaje zza
biurka i zapraszającym gestem pokazuje na fotele w rogu gabinetu. Taran stoi
oparty niedbale o regał z książkami, po drugiej stronie pomieszczenia i
przygląda mi się z zagadkowym uśmiechem. Stoję niezdecydowany trochę za długo,
bo Brodacz podchodzi do mnie i łapiąc za ramię popycha do przodu.
– Panie
Sztygar! – grzmi gospodarz. – To nie będzie konieczne!
Wojownik
zatrzymuje się w pół kroku i rzuca pytające spojrzenie na Tarana. Krótkie
kiwnięcie dowódcy wystarcza, żeby bez słowa wycofał się trzy kroki i stanął
przy drzwiach nadal nie spuszczając mnie z oka.
– Zapraszam.
Prezes
wskazuje fotel, a sam nie czekając, zajmuje miejsce naprzeciwko, po drugiej
stronie niskiej ławy.
– Jak się
panu podoba nasze miasteczko?
Miękki, miły
głos, uważne spojrzenie, wyraz twarzy wyrażający uprzejme zaciekawienie. Mam
nieodparte wrażenie, że rozmawiam z kimś nawet nie wyuczonym, a wytresowanym.
On nie prowadzi rozmów, on je rozgrywa. Ustala zasady i reguły by uzyskać
dokładnie to, czego chce.
– Robi
wrażenie – wykrztuszam z siebie wreszcie.
Prezes daje
mi uprzejmie kilka sekund, na wypadek, gdybym chciał jednak nieco rozwinąć moją
wypowiedź, po czym przechodzi gładko do wstępu:
– Komandor Taran
zdał mi już wstępny raport z waszych, hmm… dokonań. – Uśmiecha się, wciąż
przewiercając mnie wzrokiem. – Muszę przyznać, że wykazał się pan nie lada
męstwem. Jestem po wrażeniem.
Ostrożnie
kiwam głową, dziękując oszczędnie za komplement. Nie bardzo wiem, jak powinien
się teraz zachować, więc po prostu czekam co będzie dalej.
– Powiem
wprost. – Składa dłonie w piramidkę i bierze głęboki wdech. – Pan pułkownik
Bilski jest naszym nieprzyjacielem. Uważamy jego działalność za wielce
szkodliwą i niemoralną.
Odchyla się
w fotelu i robiąc gest ręką w stronę widocznych przez okno świateł miasta.
– Gdy
wybrano mnie na to stanowisko, przysiągłem służyć tej społeczności i BRONIĆ jej
przed wszelkimi tyranami i niesprawiedliwością – akcentuje mocno, po czym robi
efektowną pauzę.
– Jak
rozumiem, pan również wyznaje podobne wartości?
Pytanie wisi
w powietrzu, a ja siłą woli zmuszam się, aby tym razem odpowiedzieć werbalnie.
– T-tak,
można powiedzieć, że dlatego tutaj jestem.
– Doprawdy?
W tym
pytaniu nie ma nic z zaskoczenia. Prezes właśnie wypuścił mnie dokładnie tam,
gdzie chciał mnie sobie ustawić do odstrzału. Pozostaje mi wyłożyć karty na stół.
– Jak Taran
zapewne panu już wspominał, Zjednoczone Narody Europy wzięły do niewoli moich
przyjaciół. – Biorę głęboki wdech i wyrzucam z siebie z ciężkim sercem. – Jestem
tu, by prosić o pomoc w ich uwolnieniu.
Prezes
wystudiowanym, ale naturalnie wyglądającym ruchem zdejmuje okulary i powoli
składa nauszniki, kupując sobie czas do namysłu. Pomimo jego biegłości w
szermierce na słowa i tak domyślam się w jakim kierunku pójdzie ta rozmowa.
– Zdaje pan
sobie sprawę, że wypowiedzenie otwartej wojny nie wchodzi w grę.
Zakłada na
nowo okulary i bierze mnie na celownik świdrującego spojrzenia.
– Atak na tak dobrze uzbrojonego przeciwnika,
pociągnąłby ogromne straty wśród moich ludzi, a na to nie mogę się zgodzić. Do
tego mamy z pułkownikiem Bilskim pewien rodzaj dżentelmeńskiej umowy. On nie
zapuszcza się w nasze okolice, a moi wojownicy nie obcinają uszu jego
żołnierzom.
Tu wymownie
spogląda w stronę Tarana. Wojownik jednak nie jest tym wcale zmieszany,
przeciwnie: uśmiecha się jeszcze szerzej.
– Proszę
Pana… – z zakłopotaniem rozkładam ręce – …władza Bilskiego chwieje się w
posadach. Kilka dni temu stracili pociąg, porwany przez grupę zbuntowanych
żołnierzy. Dezercje zdarzają się coraz częściej, a ludność cywilna
zorganizowała efektywnie działający ruch oporu.
Podnoszę
wzrok i patrzę na niego z nadzieją.
– Naprawdę
niewiele potrzeba, żeby Twierdza runęła jak domek z kart. Tam też są ludzie.
Tacy jak pan i ja. Cierpiący niesprawiedliwość, pozbawieni wolności.
Kończę może
trochę zbyt dramatycznie, ale Prezes prostuje się i zamiast wywalić mnie za
drzwi, zadaje wreszcie najważniejsze pytanie wieczoru:
– Zatem, co
pan proponuje?
Wracamy do remizy tą samą drogą.
Taran idzie wolnym krokiem, pogrążony w myślach, z tym swoim zagadkowym
uśmiechem błąkającym się w kąciku ust. Gdy dochodzimy do skrzyżowania
zakładowych uliczek, zatrzymuje się przed stołami karczmy wystawionymi aż na
pobocze i rzuca przez ramię:
– Napijemy
się?
Wzruszam
ramionami i ruszam za nim przez w gwar lokalu, między krzesła i ławy gęsto
obsadzone przez hałaśliwą gromadę mieszkańców miasta. Tu i ówdzie migają mi
znajome twarze z oddziału Tarana, ale dowódca widocznie nie ma dziś ochoty na
ich towarzystwo i wybiera mały stolik na uboczu. Zrzuca przez głowę ciężką,
płytową kamizelkę, zawiesza ją na oparciu wolnego krzesła a sam siada pokazując
nam miejsca obok. Młoda, smukła kelnerka, z wielką metalową tacą zjawia się jak
spod ziemi, nachylając się nad Taranem i szczebiotliwie pytając o zamówienie. „Komandor”
pociąga ją delikatnie ku sobie za łokieć i szepce do ucha kilka słów, po
których dziewczyna wybucha szczerym śmiechem i znika na zapleczu.
– Jak twoja
gęba?
Pytanie
wyrywa mnie z zamyślenia i w pierwszej chwili nie wiem o co mu chodzi. Dopiero
po sekundzie odruchowo dotykam palcami srebrnej taśmy, kryjącej szwy opatrunku.
– Dobrze. – Kiwam
głową. – Jutro to zdejmę.
Przygląda mi
się prze chwilę, po czym wzdycha wyciągając z kieszeni paczkę papierosów.
Wyciąga do mnie, ale kręcę głową, więc podaje Sztygarowi, który nie odmawia. Odpalają
po kolei z zapalniczki brodacza i wypuszczają kłęby aromatycznego dymu.
– Jesteś z
siebie zadowolony? – rzuca wreszcie z uśmiechem. – Całkiem nieźle ci poszło. – Ruchem
głowy wskazuje nieodległy budynek dyrekcji.
– Będę się
cieszył jak będzie z czego – odpowiadam cierpko. – Na razie to wszystko… no
wiesz.
Kiwa głową
zaciągając się głęboko. Dziwnie pachną te ich papierosy. Ruchy brodacza stają
się jakieś płynne, bardziej wyluzowane. A może mi się wydaje.
– Jeśli choć
połowa, z tego co powiedziałeś Prezesowi jest prawdą, to może być naprawdę,
naprawdę ciekawie. – Sztygar mruczy przez usta rozciągnięte w błogim grymasie.
Patrzę na
niego zaskoczony tak nagłą wylewnością. Jeszcze nie słyszałem, żeby powiedział
tyle słów naraz.
– Się okaże.
Taran
przygląda mi się badawczo przez chmurę dymu, po czym pociąga nosem i opiera się
łokciami o stół rzucając mi prosto w oczy:
– Dam ci o co prosiłeś. Jutro załatwimy sprzęt
i graty. Dostaniesz amo i broń. – Wydmuchuje chmurę i rozgniata niedopałek o
kant blatu. – Ale lepiej dla ciebie, żebym tego później nie żałował.
Kiwam lekko
głową i dyskretnie przełykam ślinę. Na szczęście kelnerka przynosi ogromne
kufle z mętnym piwem i kawał drewnianej deski, z grubo pokrojoną i oblaną sosem
pieczenią. Zanim wraca z kompletem talerzy i sztućców Taran ze Sztygarem biorą
po solidnym kawałku i przechylając głowy, pakują do ust, zlizując skapujący po
palcach sos. Dziewczyna z uśmiechem rozkłada talerze i znowu znika na zapleczu.
Pieczeń znika w okamgnieniu, ale na jej miejsce pojawia się po chwili
zapiekanka z ziemniakami, serem i kiełbasą przyniesiona tym razem przez starszą
kobietę. Staruszka ma pewnie z osiemdziesiąt lat, może nawet więcej, ale trzyma
się prosto i pewnie.
– I jak
Tomuś? – zagaduje do Tarana. – Przywiózłeś siostrę? Cała? Zdrowa?
– Zdrowa i
cała, pani Chmielecka… – komandor kiwa głową, przełykając kęs jedzenia – …tylko
młodego od Morcinków wojaki zastrzelili.
Kobiecina
krzywi się ze złości i wygraża pięścią w niebo:
– A to
skurwiesyny zasrane! Żeby ich tak ruski pies…! – Opanowuje się, bo dopiero
teraz zauważa, że siedzę przy stole. Robi dyskretnie konspiracyjny ruch głową w
kierunku Sztygara strzelając oczami na mnie. Brodacz uśmiecha się tylko znad
widelca i kiwa głową:
– Swój, pani
Chmielecka, swój!
Po czym
pakuje w gębę ogromną porcję zapiekanki i przeżuwa z lubością.
– To jest
Damian. – Taran skazuje na mnie nożem. –
Konstancję uratował przed Zatwierdzonymi. Cały patrol im rozwalił.
Niepewnie
wstaję zza stołu i mówię z lekkim ukłonem.
– Bardzo mi miło
panią poznać pani Chmielecka.
Staruszka aż się rozpromienia:
– O proszę!
– woła z uśmiechem po czym szturcha Tarana łokciem bynajmniej niezbyt
delikatnie. – Moglibyście się nauczyć dobrych manier od chłopaka!
Podchodzi do
mnie i kładzie rękę na głowie.
– No już,
już jedzcie synkowie, bo wam wystygnie.
Usadza mnie
z powrotem za stołem i na odchodne rzuca:
– Jak babka wam ugotuje, to jeszcze da się
zjeść. Jedzcie, jedzcie, dużo wam nie policzę – mamrocze szurając sobie
nieśpiesznie w kierunku zaplecza.
Korzystam
skwapliwie z jej rady, bo cała ta sytuacja wydaje mi się tak nierealna, że aż
się boję, że zaraz się obudzę. Jem do syta w gwarnej restauracji, oświetlonej
elektrycznym światłem, w mieście pełnym ludzi. Żywych ludzi. Takich, którzy żyją
naprawdę, a nie wegetują wyrywając losowi okruszek za okruszkiem, dopóki nie
opadną z sił. Ludzi, którzy potrafią się jeszcze śmiać, cieszyć się z tych
małych, drobnych radości, które przynosi normalne życie.
Wstajemy od
stołu grubo po północy. Taran reguluje rachunek z wciąż roześmianą, ale
ziewającą kelnerką i wytaczamy się na uliczkę prowadzącą do remizy. Pogodna,
parna, wiosenna noc niesie ze sobą obietnicę ciepłego lata. Idziemy wolnym
krokiem w szpalerze drzew, oddychając głęboko rześkim nocnym powietrzem.
– Jutro
pogrzeb Magnesa – rzuca, patrząc przed siebie.
Nie bardzo
wiem, co odpowiedzieć, więc po prostu kwituję skinieniem głowy i idę dalej.
– Nie pchaj
się na razie Konstancji na oczy… – odwraca się do mnie – …Nie chcę, żeby
zrobiła coś głupiego.
W
zaskoczeniu, mimowolnie pocieram coraz bardziej swędzący opatrunek na szczęce.
Nie uśmiecha mi się czatowanie całą noc z nożem pod poduszką, w obawie, że ktoś
mi będzie chciał poderżnąć gardło… Albo cos innego.
– Myślisz,
że będzie chciała to dokończyć? – pytam z obawą.
Taran ze
Sztygarem zatrzymują się i spoglądają na siebie, po czym wybuchają gromkim,
szczerym śmiechem. Z uciechy, aż ocierają łzy i klepią się po ramionach. Po
dobrej chwili Komandor kładzie mi rękę na ramieniu:
– Chyba raczej
napocząć. Ale dla ciebie to się może źle skończyć.
Gdy weszliśmy do remizy, Taran tylko
kiwnął ręką na pożegnanie i ciężkim krokiem wspiął się na schody na piętro.
Sztygar poprowadził mnie do jednego z małych pomieszczeń na tyłach budynku. Dwa
rozkładane łóżka, mój plecak i wiszące na oparciach krzeseł wilgotne ciuchy
Jirziego. Samego Czecha jednak nie było ani śladu. Na moje pytanie Brodacz
rzucił coś wymijająco, ale ze szczerym uśmiechem. Mam się nie martwić.
Wzruszyłem więc tylko ramionami i załadowałem się na wąską pryczę. Do snu
ukołysały mnie kroki strażników przechadzających się wolnym krokiem dookoła
budynku.
Holeczek obudził mnie późnym
rankiem. Czysty, ogolony, w kraciastej flanelowej koszuli i ciemnych dżinsach.
W pierwszej chwili nie poznałem chłopa. Dopiero jak wrócił z dwoma kubkami
PRAWDZIWEJ, mielonej, aromatycznej kawy synapsy mózgowe odmuliły mi się na
tyle, że zacząłem kontaktować. Teraz siedzę na brzegu łóżka i próbuję nadążyć,
za cokolwiek chaotycznym, sprawozdaniem z wczorajszego wieczora:
– Rzekłem
ci. Oni tu Vodni Park mają! – Mladecek aż świeci oczami, gdy o tym mówi – Taki
bazen na plywani.
– Aha –
odpowiadam i pociągam solidnego łyka kawy. Najchętniej bym się schował cały do
tego kubka, tak mnie łeb boli.
– No i my se
plyvali pospołu. Ja i Mala Gocha.
– Aha, a
kąpielówki skąd miałeś? – pytam podnosząc z zaciekawieniem brew, z nosem wciąż
wewnątrz naczynia pełnego boskiego zapachu.
– Tam
nemusite mieć. Możete bez. My wszychni ne meli.
Zakrztuszam
się gwałtownie, gdy usłużna wyobraźnia podsuwa mi wizję Małej Gochy bez
ubrania. Brrr, nie z rana i nie na kacu, proszę.
– No bo tam
byla : Mala Gocha, Welka Gocha, Różicka, i takie trzy jeste….
– A
Konstancja? – przerywam mu wyliczankę, zanim gryzę się w język na myśl o
własnej głupocie.
– E, ne , ne
byla – Czech chyba nie zauważył, bo
kontynuuje niezrażony – … a dalej to jeste taka Krycha, ależem z nią ne plyval,
bo spetna – kończy z niesmakiem, ale zaraz się rozpromienia. – A tobie jak
poszlo? Zaradiles co z tym Prezesu?
– Zaradziłem,
zaradziłem. – Kiwam głową, przełykając resztkę kawy. – Możemy liczyć na ich
pomoc. To znaczy, trochę.
Odstawiam
kubek i wzdycham ciężko:
– Mamy czym
walczyć, ale oddział musimy sobie uformować sami.
– Staryj
plan? – uśmiecha się blado.
– Tak,
wracamy do Królewskiego i znajdujemy Zośkę, Górala, Chomika i prosimy Marcina,
żeby pomógł nam przekonać paru swoich do krucjaty przeciw Twierdzy.
– Malo nas
bude. – Kręci głową, a ja wzruszam ramionami.
– Coś się
wymyśli.
Wstaję
ciężko z łózka i ruszam do umywalni, żeby jako tako wyglądać na uroczystości.
Pogrzeb odbywa się na polance przy
niewielkim stawie, kwadrans marszu od remizy. Wokół stosu zebrała się grubo ponad
setka mieszkańców Ołowianego Miasta. Wysoka na dobre sześć stóp konstrukcja
jest wyposażona w drewniane schodki po obu dłuższych bokach. Równo przycięte,
drewniane polana, poukładane jedne na drugich przykryto płachtą białej materii.
Patrzę przez chwilę na to dzieło ludzkich rąk, w które ktoś włożył sporo pracy
i wzdycham ciężko. Ojciec zawsze mawiał, że pogrzeby są dla żywych. Dają nam
poczucie tego, że zrobiliśmy wszystko co mogliśmy. Zmarłym i tak już wszystko
jedno.
Kondukt żałobny wyłania się zza drzew. Sześciu wojowników z
drużyny Tarana, niesie ciało przykryte białym kirem. Zmarłego ułożono wprost na
szerokiej, drewnianej desce. Pochód prowadzi Prezes, w czarnym odświętnym
garniturze, prowadzący, a właściwie podtrzymujący pod rękę płaczącą kobietę w
czarnej sukience. Zaraz za nimi idzie wyprostowany starszy mężczyzna trzymający
za ręce dwójkę dzieciaków, chłopczyka i dziewczynkę w wieku jakichś dziesięciu
lat. Cała trójka również ubrana jest odświętnie. Wojownicy układają ciało na
platformie i stają po obu stronach, z rękami splecionymi przed sobą i
pochylonymi głowami. Prezes wychodzi kilka kroków do przodu i staje u wezgłowia
stosu.
– Kamil miał
osiemnaście lat.
Zamiast
zwyczajowych, pompatycznych formułek
jakimi przemawiają zawodowi celebransi, mówi prosto i szczerze.
– Miał głowę
pełną marzeń i wielkie serce do walki. Kula nieprzyjaciela zabrała go od nas
zbyt wcześnie. – Prezes spogląda po zgromadzonych i podejmuje wątek na nowo:
– Każdy z
nas przysięgał, że zawsze z odwagą stanie przeciw niesprawiedliwości i tyrani.
Do ostatniej kropli krwi będzie walczył z tymi, którzy chcieliby nas zniewolić
i nie zawaha się zginąć w obronie wolności. – Akcentuje ostatnie zdanie
zaciskając pięści, a po zebranych przebiega pomruk aprobaty. – Jest z nami
świadek ostatnich chwil walki naszego brata i jego śmierci. Niech teraz da jej
świadectwo!
Wszystkie
twarze kierują się na Konstancję, która stoi sztywno przy ramieniu brata.
Dziewczyna kuli się w sobie, choć na zaciętej twarzy płonie grymas gniewu.
Mimowolnie zaciska pięści i bierze głęboki oddech.
– Ja
widziałem jak zginął!
Wychodzę
trzy kroki do przodu i staję z podniesioną głową, spoglądając po zebranych.
Konstancja już chce coś krzyknąć w wściekłości, ale Taran powstrzymuje ją
ruchem ręki. Prezes kiwa mi głową, a po żałobnikach przebiega szmer
zaskoczonych szeptów.
– Magnes
zginął na moich oczach! – Staram się mówić na tyle pewnie i spokojnie jak tylko
mogę. – Widziałem, jak walczył z silnym oddziałem nieprzyjaciela, który osaczył
jego i Konstancję.
Twarz
dziewczyny ciemnieje, a zaciśnięte usta szepcą teraz coś, czego na pewno nie
chciałbym usłyszeć.
– I widziałem
jak oddał życie, żeby ją ocalić. – Urywam na chwilę, bo zaskoczenie malujące
się na obliczu dziewczyny jest tak rozbrajające, że tracę wątek.
– Magnes
zajechał drogę nieprzyjacielskiemu patrolowi i zasłonił ją własnym ciałem. Dzięki
tej ofierze, pokonaliśmy nieprzyjaciół i pomściliśmy jego śmierć!
Końcówka
wyszła mi trochę pompatycznie, ale ważne że nie rozminąłem się za bardzo z
prawdą. Sądząc po wyrazie twarzy Konstancji całość wypadła całkiem wiarygodnie.
Starszy mężczyzna podtrzymujący matkę Magnesa kiwa powoli głową. Po jego
brodatym obliczu spływają łzy.
Stos
oblany naftą spalił się w kilka minut. Z resztą, cała ceremonia trwała raptem kwadrans.
Wracamy z Jirzim w kierunku centrum miasta, mijani przez grupki mieszkańców. Co
jakiś czas, ktoś zrównując się z nami, pozdrowi krótkim słowem lub skinieniem
głowy. Wygląda na to, że dzięki mojej mowie pogrzebowej staliśmy się sławni.
Jak to Ojciec mawiał „ wywiady, autografy, wi…”
– Ej, przybłędo!
– Głos ostry jak smagnięcie bata. – Zaczekaj, chce pogadać.
Konstancja robi
trzy długie kroki, żeby się ze mną zrównać, po czym popycha mnie lekko w boczną
uliczkę. Zaskoczony Jirzi patrzy chwilę za nami, a potem mamrocze coś
niewyraźnie i ulatnia się w stronę remizy. Idę za Kostuchą między drzewka
zadbanego sadu. Dziewczyna odwraca się nagle i spogląda mi prosto w oczy.
– Dzięki –
rzuca krótko, a mój mózg przez chwilę mieli na wysokich obrotach, próbując
dopasować słowo do ogólnego kontekstu rozmowy. Pewnie wyglądam bardzo tajemniczo
patrząc tak na nią badawczo, bo spuszcza z tonu i dodaje już spokojnym,
zupełnie niepasującym do niej głosem:
– To było
bardzo ważne… – widać, że ciężko dobrać jej słowa – …to, co tam powiedziałeś.
Dla jego mamy i dla dziadka…
Kiwa głową i
przełyka ślinę, przez chwilę wygląda jakby się miała rozpłakać
– … dobrze
że usłyszeli, że zginął jak bohater.
– Pogrzeby
są dla żywych – powtarzam na głos, a dziewczyna podnosi głowę i kiwa z
uśmiechem pociągając nosem.
– Taaa, dobrze
powiedziane. – Przygląda mi się w bardzo dziwny sposób. – Słyszałam, że dziś
wyjeżdżasz do Królewskiego.
– Twój brat
obiecał mi wolną drogę do granicy. Potem mam się sam o siebie martwić.
Spogląda na
mnie przez chwilę, a potem uśmiecha się tajemniczo:
– Coś na to
spróbujemy poradzić.
Ruszamy w południe. Krótka kolumna
czterech pojazdów. Taran prowadzi swoją wielką, czarną terenówką. Reszta
samochodów z trudem próbuje nadążyć, gdy wciska gaz do dechy. Cztery szerokie
opony z piskiem wgryzają się w ciepły asfalt wjazdu na Autostradę. Mocny V8
ryczy chrapliwie, by po chwili ścichnąć do ledwie słyszalnego pomruku. Dowódca
litościwie przestaje przyspieszać i pozwala dogonić się reszcie drużyny.
Ściskam nerwowo pobielałe z wysiłku palce na lufie automatu. Wszystkie flaki
trzymają mi się razem już tylko siłą woli. Na szczęście potężne przeciążenie
przestaje wciskać mnie w miękką, głęboko tapicerowaną, skórzaną kanapę. Taran
tylko uśmiecha się półgębkiem spoglądając na mnie we wstecznym lusterku:
– Trzydzieści
kilometrów. Będziemy za jakieś dziesięć minut.
Przełykam
nerwowo ślinę. Wskazówka prędkościomierza delikatnie faluje przy wartościach
bardzo mocno trzycyfrowych. Sztygar, siedzący na przednim fotelu pasażera, przeciąga
się z mruknięciem, po czym opuszcza lekko oparcie, zakłada sobie czapkę daszkiem
na oczy i układa się do drzemki. Patrzę na niego wytrzeszczonymi oczyma, bo
mnie przesuwający się z oszałamiającą prędkością pejzaż na pewno nie nastraja
do spania. Taran na pełnej prędkości omija stojące na jezdni wraki, hałdy
śmieci i gałęzie. Za każdym razem mijając przeszkodę o grubość lakieru, zmusza potężny
samochód do zmiany kierunku jazdy tak nieznacznej, jak to tylko możliwe. Gdy
mijamy leżący w poprzek drogi, pordzewiały wrak turystycznego autokaru, wdusza
hamulec w podłogę i wykręca przez
porośnięty młodymi drzewkami pas zieleni na jezdnię przeciwnego kierunku jazdy. Przeciążenie
wpasowuje mnie pomiędzy fotele i nie ląduję na przedniej szybie tylko dzięki
temu, że w ostatniej chwili udało mi się rozpaczliwie złapać za oba zagłówki.
– W czasie
jazdy trzymać się poręczy i uchwytów – mruczy do mnie Sztygar spod daszka
czapki.
Przełykam do
końca śniadanie, które kwaśną falą zameldowało się w okolicy przegrody nosowej
i w duchu dziękuję wszystkim świętym za to, że w oddali już widać punkt poboru
opłat.
Taran
zwalnia do bardziej rozsądnej prędkości, czekając aż dołączy do nas reszta
drużyny. Kilkaset kroków, dzielące nas od zrujnowanych bramek, pokonujemy ostrożnie
lustrując okolicę. Sztygar opuszcza szybę i układa lufę automatu na mocowaniu lusterka.
Po poprzednim rozluźnieniu nie ma ani śladu. Z uwagą przygląda się kolejnym
wrakom zaścielającym pobocze.
– Jest! –
wskazuje palcem w prawo, dokładnie w momencie, gdy zza naczepy tira wyskakuje
motocykl. Powietrze rozdziera jękliwy dźwięk rzędowej czwórki kręconej na zbyt
wysokich obrotach. Taran zatrzymuje samochód, a motocyklista podjeżdża do nas
ostrożnie.
– Gdzie Buła?
– Sztygar szczeka krótko, gdy ten potulnie zatrzymuje się przy otwartym oknie
samochodu.
Chłopak
przełyka ślinę zdejmując poobijany, sportowy kask wymalowany w kiczowate
czaszki i przyozdobiony dwoma plastikowymi rogami.
– Bu-uława,
z chłopakami tu na stacji – pokazuje palcem w prawo.
– Mówiłem
wam, że na Lotnisko macie wstęp wzbroniony!
– Taran ryczy do niego przez całą szerokość wozu, a młody aż podskakuje
na siodełku.
– A-ale, my
nie na Lotnisku, tylko tu, na parkingu samym. Na Lotnisko to my wiemy, że nie
wolno.
Widząc te
szczere oczęta, patrzące potulnie z wychudłej, zapadniętej twarzy prawie jestem
gotów mu uwierzyć.
– Leć do
niego i powiedz, że zaraz będziemy.
Taran
naciska przycisk na konsoli i okno podnosi się mrucząc elektrycznym
silniczkiem. Młody skwapliwie nabija kask na głowę i wykręca w miejscu dając od
razu w palnik. Po sekundzie przelatuje przez bramki i znika pod wiaduktem.
Tylko dźwięk wyjącego na wysokich obrotach silnika wisi jeszcze chwilę w
powietrzu, gdy odbija w prawo w kierunku Lotniska.
– Nie będą świrować
? – Sztygar patrzy w ślad za odjeżdżającym jeźdźcem.
Taran
wzdycha ciężko i sięga po gruszkę CB radia.
– Grabarz
zgłoś się – rzuca krótko.
– Zgłaszam
się. – Głośnik odzywa się chrapliwie.
– Ustawiasz
się na wiadukcie. My zjeżdżamy na dół. Jak zrozumiałeś?
– Ustawiamy
się na wiadukcie i jakby co to walimy w dół do wszystkiego co się rusza –
chrypie głośnik.
Taran
uśmiecha się pod nosem i odkłada gruszkę na haczyk. Cztery samochody ruszają
nieśpiesznie w kierunku Lotniska.
Zatrzymujemy się pięćdziesiąt kroków
od budynku stacji benzynowej. Otaczają nas ogromne parkingi, wypełnione
powrastanymi w ziemię wrakami samochodów. Pootwierane maski, rozbite okna,
wywłóczone bagaże. Wszystko przykryte warstwą pyłu, poprzerastane gdzieniegdzie
kępkami trawy, a nawet małymi drzewkami. Banda motocyklistów siedzi rozłożona
na samochodowych kanapach przed budynkiem. Maszyny stoją równym szeregiem
wzdłuż ściany, a na grillu z metalowej beczki skwierczy świeżo upolowany
królik. Albo może raczej kot, ciężko powiedzieć z tej odległości.
Taran wysiada z samochodu i staje przed maską z rękami
założonymi za paski naramienne kamizelki. Dołączam do niego razem ze Sztygarem.
Wokół nas ustawiają się pozostali
członkowie drużyny z bronią na widoku. Od strony budynku restauracji wychodzi
do nas Buława razem z orszakiem swoich moto-pajaców. Szybkim krokiem przemierza
chodnik wzdłuż dystrybutorów rozkładając ramiona i uśmiechając się na całą
szerokość nalanej gęby.
– Tomek
Baran! A kogóż to moje cudne oczy widzą?
Uśmiech na
chwilę blednie, gdy napotyka moje spojrzenie, ale po chwili znowu rozpływa się
miodową słodyczą dodając rubasznym tonem:
– Zapraszam, zapraszam. Grilla właśnie
rozpaliliśmy, napijemy się wódecz… - Nie kończy, bo w tym momencie podchodzę
dwa kroki i walę z krótkiego zamachu kolbą automatu w opasłe brzuszysko. Herszt
ze zdziwionym sapnięciem składa się wpół, a ja poprawiam mu kolanem w szczękę.
Tłusty łeb zatacza łuk ciągnąc w powietrzu ślad ze śliny zmieszanej z krwią, a
grubas leci na plecy w pył parkingu. Reszta bandy porusza się niespokojnie.
Taran tylko podnosi palec i kiwa nim w powietrzu kręcą głową. Motocykliści
stojący w tylnym rzędzie ostrożnie klepią kompanów stojących z przodu i
pokazują na czerwone kropki drgające na kiczowatych pancerzach i kurtkach z
frędzlami. Wszyscy ostrożnie odwracają się za siebie, żeby spojrzeć w trzy lufy
karabinów wyborowych, błyskających laserowymi wskaźnikami, z oddalonego o
dwieście kroków wiaduktu. Reszta naszego oddziału nie musi podnosić broni, bo
moto gangsterzy flaczeją i szurając nogami odsuwają się od stękającego na ziemi
szefa. Nawet oni zdają sobie sprawę, że tutaj na otwartym terenie, sprawa
zakończyłaby się w ciągu kilku sekund.
Buława
jęcząc i charcząc podnosi się ciężko na łokieć wbijając we mnie wściekłe
spojrzenie.
– Ty gnojku
ty… - milknie zasłaniając się ręką, gdy mimowolnie biorę zamach, żeby sprzedać
mu kopniaka w zęby. W ostatniej chwili jednak zmieniam zdanie i tylko
przyciskam go lekko podeszwą do ziemi nachylając się do przodu, żeby spojrzeć w
te jego świńskie oczka.
– To, za
zagazowanie dzieciaków.
Uśmiecham
się i zabieram nogę z jego klaty.
Taran
wykonuje krótki ruch głową i kilka par silnych ramion podrywa Buławę na nogi,
jednocześnie krępując jak prosiaka. Przerażony, wlepia zdezorientowane spojrzenie w Wodza.
– Z-za co?
Ja-a, nic… - memla przez krwawiące wargi.
– Tym razem
przesadziłeś Jaruś. Robić u Bilskiego za hycla? Uuu, nieładnie. – Taran kręci
głową z dezaprobatą.
– A-ale ja…
ja-aa, nie … – mamrocze herszt, gdy wojownicy kończą węzły i prowadzą w
kierunku samochodów.
Reszta bandy
stoi w miejscu szepcząc między sobą nerwowo. Ruszam przez środek grupy w
kierunku zaparkowanych przed budynkiem motocykli. Dwa szczurki, stojące w pierwszym szeregu,
rozstępują się przede mną grzecznie, ale chuda, ostrzyżona na krótko kobieta
zastępuję mi drogę krzyżując ręce na piersi i rzucając wyzywające spojrzenie.
Przyglądam jej się chwilę. Skórzana, wyświechtana kurtka wisi jak na strachu na
wróble. Zapadnięta, ziemista twarz świadczy o tym, że może i źle jada, ale pije
całkiem dobrze. Nie zastanawiam się dłużej tylko uderzam ją barkiem w spot
słoneczny. Baba nawet nie daje rady porządnie zamachać rękami, tylko klapie
ciężko na tyłek z syknięciem bólu. Jeden ze szczurków wykazuje się nie lada
przytomnością umysłu, bo podlatuję od razu i konspiracyjnym szeptem usadza ją w
miejscu:
– Wiedźma,
daj spokój, przecież nas tu przez ciebie rozpirzą w drobny mak!
Ruszam dalej
nie oglądając się na nich. Przed szereg Ołowianych Ludzi wychodzi Ryba z wielką
automatyczną strzelbą i gromkim głosem pacyfikuje resztę bandy:
– Słuchać
tera! Całe żelazo wydać, a jak kto ma gnata, to się lepiej od razu przyznać!
Wszystkie sadzać dupy na ziemi i łapy za głowę. Jak mi się który ruszy to spuszczę
taki wpie…
Już nie
słucham, bo skupiam się na stojących w karnym szeregu motocyklach. Staram się
wybrać najmniej skundlony. Od razu odpuszczam sobie idiotycznego Harłeja Buły.
Trzeba mieć naprawdę sporę ciągoty socjopatyczne, żeby wsiąść na coś tak
durnowatego. Przestępuje kilka kroków dalej i w samym środku menażerii
odnajduję prawdziwy diament. Anodowane na złoto lagi przedniego widelca, podwójne,
okrągłe reflektory, a co najważniejsze czterocylindrowy, gęsto użebrowany
silnik chłodzony olejem i powietrzem. Łapię za szeroką kierownicę i wyprowadzam
maszynę z szeregu. Ktoś, dawno temu, włożył w nią dużo pracy, najpierw
zdejmując wszystkie plastikowe owiewki, przesuwając podnóżki i przerabiając
instalację elektryczną, ale polerowana, szeroka, aluminiowa rama, wahacz tylnego
zawieszenia i wreszcie wspomniany wcześniej silnik nie pozostawiają cienia
wątpliwości. To legendarna Gixera w siedemset pięćdziesiątce. Wygląda na to, że
jest w posiadaniu bandy od niedawna. Nie zdążyli jej jeszcze zgnoić czaszkami,
łańcuchami i całym tym szmelcowatym badziewiem, którym obwiesili resztę maszyn.
Jedyne co zepsuli to stacyjka. Jakiś zboczeniec w jej miejsce zamontował samochodowy
przełącznik świateł, chyba z dostawczaka. Stukam ten pstryczek-elektryczek i
tablica przyrządów rozjarza się bursztynową poświatą, a wskazówka obrotomierza
kiwa do czerwonego pola i z powrotem.
- Helloł der
– mruczę pod nosem, przerzucam dławik zapłonu, wduszam sprzęgło i wciskam
przycisk na prawej manetce. Rozrusznik szura tłokami przez pół sekundy, zanim
bateria podciśnieniowych gaźników nie zasysa odpowiedniej porcji podłej
benzyny. Grzbietem motocykla wstrząsa dreszcz odpalającego silnika, a ja
mimowolnie uśmiecham się jeszcze szerzej. Mina mi szybko rzednie, bo na samą
myśl, o wciśnięciu się w którykolwiek z przepoconych, śmierdzących kasków bandy
robi mi się niedobrze. Ze stolika zbieram tylko dość świeżo wyglądające motocrossowe
gogle i wskakuję na siodełko. Balistyczna płyta w mojej nowej kamizelce opiera
się o bak zostawiając mi akurat tyle miejsca, że mogę chwycić szeroką kierownicę
ramionami okrytymi w kevlarowe ochraniacze. Domykam ssanie, składam podnóżek i
wbijam jedynkę. Bieg wchodzi z charakterystycznym kliknięciem, ale mruczący
silnik nie zmienia rytmu nawet na sekundę. Ta maszyny opuściła mury japońskiej
fabryki dobre trzy dekady przed Zagładą i jeśli się jej ordynarnie nie zarżnie,
to pojeździ spokojnie przez następne trzy. Cała reszta plastikowych,
skomputeryzowanych, delikatnych pierdopędów już dawno będzie wtedy
wspomnieniem. Na próbę ruszam zupełnie bez gazu, z obrotów jałowych, delikatnie
puszczając sprzęgło. Warkot zmienia ton na nieco niższy, gdy moment hamujący
zwalnia troszkę obroty silnika, ale już po chwili kładę obie stopy na
podnóżkach tocząc się majestatyczne w stronę siedzącej na tyłkach motobandy.
Gdy mijam Wiedźmę ta gwałtownie podrzuca głowę i z grymasem wściekłości na
dziobatej twarzy pokazuje mi paluchem kościstego faka. Odczekuję na moment, gdy
jej głowa zrównuje się z krótkim, carbonowym tłumikiem. Wduszam sprzęgło i jednym
strzałem odkręcam gaz w opór. Silnik momentalnie skacze na piętnaście tysięcy
obrotów, a wrzask dobywający się z wydechu przewraca babę na ziemię. Wiedźma
ryje obcasami w betonie placu, wpychając paluchy w uszy i drąc się w
niebogłosy. Uśmiecham się do niej promieniście i parkuję przy samochodach.
Taran wstaje z maski swojego wozu i podchodzi kilka kroków do przodu. Patrzy
przez chwilę na niecały tuzin obdartusów. Wszystko co zostało z niegdyś dumnego
motocyklowego gangu.
– Słuchajcie
matoły! – Robi krótką pauzę żeby się upewnić, że ma ich całkowitą uwagę. –
Decyzją Prezesa Ołowianego Miasta wasze gówniane kółko motocyklowe zostaje z tą
chwilą definitywnie i ostatecznie rozwiązane, a jego członkowie wygnani poza
strefę wpływu Miasta.
Siedzący w
kucki motorzyści spoglądają niepewnie jeden na drugiego, ale nikt nie ma odwagi
się odezwać.
- Niemniej
jednak! – dodaje – Zapewne, w humanitarnym odruchu, którego nie rozumiem,
Prezes ofiaruje wam jednorazową, natychmiastową amnestię. Każdy, kto zechce
wrócić z nami do Miasta otrzyma ochronę, oraz pracę na miarę swoich … – przewraca
oczami – … zapewne bardzo skromnych umiejętności.
Na chwilę
milknie spoglądając po kolei w oblicza nieskalane od dawna rozumną myślą.
Wzdycha ciężko i próbuje jeszcze raz, rozkładając ręce z rezygnacją.
– Macie dwie
opcje. Dupa w troki i wypad co najmniej dwa dni drogi stąd, albo powrót do
miasta i praca przy gnoju. Co wybieracie?
Niedawni
motogangsterzy zaczynają szemrać między sobą. Z tylnego rzędu podnosi się
Wiedźma, a wraz z nią dwóch największych brysiów, posturą niewiele ustępująch
Buławie. Kobieta patrzy przez chwilę na dawnych kolegów z pogardą, po czym
spluwa na ziemię i odwraca się w kierunków zaparkowanych motocykli. Taran robi
nieznaczny ruch ręką i od strony wiaduktu pada strzał. Kula niegroźnie
rykoszetuje, tuż pod nogami trójki gniewnych.
– Gdzie? – pyta
grzecznie Ryba. – Motórki zostają u nas. Wasz sprzęt, broń i wszystkie manele
też.
Dwaj
niedoszli towarzysze Wiedźmy powolutku wracają na swoje dawne miejsca i
potulnie siadają po turecku. Kobieta patrzy na wszystkich, po czym rzucając
wściekłe przekleństwo rusza sprężystym krokiem ku wjazdowi na autostradę.
– Dobra, teraz
wywalać na ziemię wszystkie śmiechawy, kryształki, strzykawki, alkohol… – Taran
zwraca się do reszty gangu.
– … i zioło!
– dodaje Ryba rozkładając skwapliwie plastikową reklamówkę. Taran spogląda na
niego ciężkim wzrokiem.
– No co? –
broni się wojownik. – Toż to grzech zmarnować!
Ołowiani Ludzie bez skrupułów
złupili bandę ze wszystkiego co miało jakąkolwiek wartość. Niestety poza
paliwem i kilkoma egzemplarzami broni białej nie było tego wiele. Siedzę na motocyklu
zatankowanym pod korek, gotowy do odjazdu. Taran wciska mi dłoń mój rewolwer
wraz z kaburą i pudełkiem amunicji.
– Dzięki.
Uśmiecham
się do niego szczerze, upychając naboje po kieszeniach kamizelki i mocując
kaburę do paska.
– Profesorek
Kownacki ma swoje CB radio na wieży kościoła na Rynku – mówi wręczając mi
jeszcze mały radiotelefon. – Ale nie kontaktował się z nami już od roku. Weź to
na wypadek W. Ma za mały zasięg, żebyśmy cię usłyszeli w Ołowianym, ale
pokręcimy się tu po okolicy dzień lub dwa. Tylko nie włączaj za często, bo
bateria słabo trzyma.
– Zrozumiałem.
Kontakt kwadrans po nieparzystej?
Parska
śmiechem na cytat ze starego serialu.
– Wystarczy
o zachodzie słońca i o świcie. Jak się czegoś dowiesz to melduj. Jeśli nie, to
wiesz gdzie nas szukać.
Mocny uścisk
prawie miażdży mi prawicę. Po Taranie żegnają się ze mną po kolei pozostali
wojownicy z drużyny. Tylko Konstancja stoi oparta o wóz przyglądając mi się z
zagadkowym uśmiechem, błądzącym w kąciku ust.
Kiwam jej
głową, a ona odpowiada nieznacznym skinieniem. Powoli ruszam spod parkingu i
wykręcam ślimakiem na Autostradę. Zakładam gogle na oczy i poprawiam karabin na
plecach. No dobra, zobaczymy ile koni zostało w tym starym motorze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz