Deszcz. Krople bębnią miarowo w wysoki dach Stadionu. Plastikowe panele przeciekają w kilku miejscach, przepuszczają strumyczki wody na zrujnowane trybuny. Nie bardzo kojarzę jak się tu znalazłem. Pamiętam Tarana i Rybę. Podnosili mnie z ziemi. Ktoś prowadził mnie pod ręce. Chomika zabrali samochodem. A potem… To tak się czuje człowiek, który przeżył własną egzekucję? Teraz siedzę sobie przykryty kocem po sam czubek głowy i patrzę na deszcz. Dwa rzędy siedzeń niżej kopci palenisko, z mięsem skwierczącym na ruszcie. Gryzący dym wciska się do oczu. Wstaję z trudem i utykając, zgięty w pół, obchodzę kopciucha od nawietrznej. Jak człowieka nie chcą spalić, to go chcą udusić. Po chwili dołącza do mnie Ryba i szczodrze nalewa okowity ze swojego nieśmiertelnego termosu. Śpiewak podaje kawałek świeżej tuszonki, to znaczy świeżo otwartej konserwy. Dziękuję skinieniem głowy i wpuszczam płyn w ustrój, zagryzając od razu solidnym kęsem tłustej papki.
– Uhh-khe. –
Oczy wychodzą mi z orbit. Oddech udaje mi się złapać dopiero za trzecim razem,
ale w głowie jaśnieje momentalnie. – Dobre, samo gęste z dna nalałeś?
– No, a co
ci będę żałował? – odpowiada Ryba. – Narobiłeś się dziś to się należy jak psu
micha.
Klepie mnie
w plecy szeroką łapą, upewniając się, że rozweselacz trafił w końcu tam, gdzie
powinien.
– Siadnijmy
se, rozumisz, bo to niezdrowo tak na stojaka pić. – Śpiewak ciągnie mnie za
rękaw i zajmuje jedno z niebieskich krzesełek, przymocowanych do betonowego
progu trybuny.
– A tak w
ogóle, to z kim żechcie walczyli?
Ryba nalewa
drugą kolejkę, ale na szczęście podaje kubek Śpiewakowi.
–
Zatwierdzonych było tylko kilku, a te… no te… to co ?
– Profesor
nazywa ich Beneficjenci. – Marcin zbliża się do nas z miską pełną parującego
mięsa. Łapiemy łapczywie po kawałku, a chłopak przysiada się o rząd niżej:
– Ale my mówimy na nich Deje.
– Znaczy
się, że oni się ten tego? – Ryba styka
czubkami palce wskazujące.
Patrzymy na
niego marszcząc brwi, na co wzdycha i odchrząkuje znacząco.
– No, jakże
im tam…? Waginosceptyki?
– Nie! –
Marcin macha rękami próbując zachować powagę. – D-E-J-E!
Muszę
przyznać, że sam nie bardzo wiem, o co mu chodzi, więc tak samo jak moi koledzy
wpatruję się w niego, czekając na wyjaśnienia. Chłopak przewraca oczami i
ciężko wzdycha:
– No
przyłazili do nas co jakiś czas i zawsze chodziło o to samo: „Dej no konserwy,
dej wody, bo nie mam, dej to, dej tamto”. Dlatego każdego kto od nich
przychodził nazywaliśmy „Dej”.
Ryba i
Śpiewak mruczą głośne „Aaaa” i wyraźnie zadowoleni kiwają głowami, a Marcin dostaje
kubeczek specyfiku na smutki. Wciąga szybki haust, rozglądając się na boki, czy
przypadkiem Profesor nie zauważył, po czym podejmuje wywód dalej:
– To byli
ludzie z, jak to się kiedyś mówiło „nizin społecznych”. Przed Zarazą
utrzymywali się zwykle z zasiłków i świadczeń wypłacanych przez państwo. Gdy
państwo się skończyło i trzeba było zacząć sobie radzić na własną rękę, no cóż…
– chłopak rozkłada ręce. – Na początku był raj na ziemi. Wszystkie sklepy,
galerie handlowe, salony samochodowe były ich. Przez rok, może trochę dłużej
rozszabrowali wszystko co tylko się dało. Szaleli po mieście w drogich autach,
urządzali imprezy. Potem przyszła kolej na prywatne mieszkania i domy. Gdyby
tylko zabierali, to co było im potrzebne, to nie byłoby tak źle. Ale jeśli nie
ma konsekwencji, to po co się ograniczać? To czego nie zabrali to niszczyli.
Czasem dla zabawy podpalali budynki. Gdy plac zabaw zaczął im się kurczyć i
coraz większe połacie Miasta zostały zrujnowane, Beneficjenci zaczęli tworzyć
grupy i bandy i napadać na siebie nawzajem. Wtedy stwierdziliśmy, że robi się
niebezpiecznie. Nasza wspólnota zabarykadowała się na Zamku Królewskim z
zapasami jedzenia. Od tego czasu bronimy się przed nimi. Nigdy jednak nie
zaatakowali tak dużą grupą na raz.
- Sudajew
zebrał sobie armię. – Wzruszam ramionami i wgryzam się w kawał mięsa, które już
zaczynało stygnąć. – Pewnie miał nadzieję, że tu osiądzie jako udzielny władca.
– No, bo
rozumisz, Królewskie to chyba teraz ostatnie duże miasto, gdzie jeszcze żyją
ludzie. – Śpiewak przegryza się przez swoją porcję, mlaskając głośno. – Gdzie
byś nie pojechał, rozumisz, w każdą stronę, pusto. Na zachód to chyba tylko
Jasna Góra, a tak to ….
– Gdzie na
zachód masz Jasną Górę? – Ryba puka się czoło. – Toż na północ przecież, a na
zachód to masz te, no…
Taran nie
daje mu dokończyć. Cicho podchodzi od tyłu i z zaskoczenia strzela go w ucho.
– Nie gadaj
tyle Ryba, bo cię będzie głowa boleć. – Wymownie spogląda na stojący przy ławce
termos, który brodacz próbuje nieudolnie zasłonić nogą. – Jutro, o świcie
wracamy do domu.
Wzdycham
ciężko, gdy wzrok Wodza spoczywa na mnie.
– No, co? –
pyta cierpko. – Zamierzasz się wywiązać z umowy, czy zrobiłeś sobie wakacje? A
może wydaje ci się, że jak trochę dzisiaj postrzelałeś, to już? Tyle twojego?
Spuszczam
wzrok i biorę wdech żeby mu się odszczeknąć, ale zanim zdążyłem zebrać się na odwagę Taran wstał i na odchodne
kiwał mi palcem:
– Żeby
uratować ci skórę poszło mi wiadro amunicji. Nie mów mi teraz, że będę stratny
na tej zabawie, bo naprawdę TOBIE się to nie opłaci.
Odchodzi
wolnym krokiem w kierunku reszty swoich ludzi, nawet nie oglądając się za
siebie.
– No co
prawda, to prawda. – Ryba na przekór dowódcy wyjmuje termos spod ławki i nalewa
kolejną porcję. – Umowa to umowa, trzeba dotrzymać.
Podaje mi
kubek, ale odmawiam uprzejmie. Śpiewak klepie mnie w ramię:
– To że
siostra Komandora rozumisz, nóżkami przebiera na samą myśl o tobie, to jeszcze
nie znaczy, że ci Taran odpuści. – Wojownik puszcza do mnie oko. – Idź, załatw
co trzeba z Profesorkiem, a jak nie zechce po dobroci to my ci pomożemy. – Klepie
zatknięty za pas zdobyczny toporek.
Kownackiego znalazłem w
pomieszczeniach pod trybuną dla VIPów. Przestrony hall zawalony jest pudłami
pełnymi książek i skrzyniami ze sztuką wszelkiej maści i rodzaju. Pośród
bibelotów snują się starsi mieszkańcy Stadionu. Profesor właśnie ostrożnie
przekłada jakieś starodruki z tekturowej paczki do solidnej, drewnianej
skrzyni. Zupełnie pochłonięty tą czynnością, mruczy coś tam do siebie za każdym
razem, gdy odkłada książkę i bierze następną. Kiedy wreszcie podnosi wzrok, aż
wzdryga się zaskoczony moją obecnością.
– Pan
wybaczy Profesorze. – Uśmiecham się przepraszająco. – Nie miałem jeszcze czasu
się umyć.
Brudny,
osmalony, do tego utytłany we krwi. Staruszek rzeczywiście mógł się
przestraszyć.
– To-o nic…,
nic takiego, po prostu… – Kownacki wstaje z klęczek i odruchowo odsuwa się o
pół kroku.
Biorę
głęboki wdech. Nie mam siły bawić się z nim w dyskusje, więc walę prosto z
mostu:
– Jutro rano
ruszamy do Ołowianego Miasta – mówię spokojnie, ale dobitnie. – Ranni, chorzy i
niedołężni zostaną zabrani samochodami. Reszta pod ochroną Drużyny Tarana
pójdzie pieszo. To tylko dzień drogi.
Kownacki
bierze z paczki księgę, po czym otacza ją ramionami i przyciska do piersi.
– A co z…
tym? Tym wszystkim? – Stary Profesor pokazuje brodą na skrzynie zajmujące
większą część pomieszczenia. – Mamy wszystko zostawić? Zniszczyć?
– Profesorze…
- zaczynam tracić cierpliwość - to był
długi i ciężki dzień…
– To
niedopuszczalne!
Na krzyk
Kownackiego, w naszym kierunku obracają się twarze wszystkich obecnych.
– To jest nasze dziedzictwo, nasza historia,
nasza wiedza…!
– To są
książki! – wybucham. – Nie ma z nich teraz żadnego pożytku!
Pokazuje
palcem na zaglądających ciekawie do wnętrza pomieszczenia mieszkańców:
– Ludzie! To
ludzie są naszą przyszłością. Jeśli nie przetrwamy, nikt nawet nie zostanie,
żeby czytać pańskie książki.
- Ale…,
Prezes Buczek nigdy nie pozwoli nam na kontunuowanie naszych badań, na
studiowanie starodruków. – Kownacki wreszcie zdobywa się na odwagę, żeby
spojrzeć mi w oczy. – Widział pan w jaki sposób zorganizowana jest ich
społeczność. Nie ma tam miejsca dla takich jak my.
Kuśtykam dwa
kroki w kierunku jednej ze skrzyń. Zamykam z trzaskiem i ciężko opadam na
wieko. Nie wiem co bardziej zaskrzypiało: drewno, czy moje kości.
– Profesorze,
nie dalej jak wczoraj byłem świadkiem jak przyjęli do siebie bandę narkomanów i
drobnych pijaczków.
Patrzę mu w
oczy starając się nie wpadać w pobłażliwy ton.
– Naprawdę
myśli pan, że nie znajdą żadnego interesującego zajęcia dla WAS? Spójrzcie
tylko na siebie. – Odwracam się do pozostałych moli książkowych stojących
pośród pudeł. – Wykładowcy chemii, fizyki, matematyki; ile przydatnych maszyn i urządzeń jesteście w
stanie wybudować? Panele słoneczne, radiostacje, protezy drukowane w 3D? – wyliczam
na palcach, a po zebranych przechodzi szmer aprobaty.
– Architekci
? – Kobieta i mężczyzna stojący przy wejściu podnoszą nieśmiało ręce.
– Ludzie
zawsze będą potrzebowali domów.
– A co z nami?
– Kownacki spogląda na mnie znad krawędzi trzymanej przy piersi księgi. – Sam
pan powiedział, że historia nie ma już znaczenia.
– Historia
zawsze będzie miała znaczenie, Profesorze. – Taran niespodziewanie przychodzi
mi z pomocą. Nic bardziej by mnie w tym momencie nie zaskoczyło.
– W Ołowianym Mieście jest pełno dzieciaków,
które powinny ją poznać. Jak to było? „Naród, który nie szanuje swojej
przeszłości, nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do
przyszłości”.
Kownacki
uśmiecha się ciepło:
– No cóż, z
Marszałkiem nie mogę się nie zgodzić.
Miałem cichą nadzieję, że uda mi się
wreszcie zaszyć w jakimś kącie i odespać choć ze dwadzieścia godzin, ale ledwie
zwinąłem się w kłębek pod śpiworem, do uszu dobiegł mnie odgłos wojskowych
butów. Nad uchem zadudnił mi basowy głos Sztygara.
– Taran chce
cię widzieć.
Rad nierad, powlokłem
się korytarzem z powrotem na trybunę. Komandor wraz z grupą wojowników siedzi przy
trzaskającym płomieniem ognisku. Pokazuje mi miejsce na krzesełku i nalewa pół
szklanki bursztynowego płynu.
– Masz, – podaje
mi grube szkło – Teraz ci się należy.
Wącham
podejrzliwie zawartość, ale brązowy, klarowny napitek bez cienia osadu, wygląda
na zdatny do spożycia. Wychylam od razu połowę a podniebienie wypełnia mi
nieziemski smak. Nie pamiętam kiedy ostatni raz piłem whiskey, albo może
whisky. Nigdy nie potrafiłem rozróżnić.
– Profesor
chce wyruszyć jutro rano. – Taran od razu dolewa mi w szklankę – Rannych przewieziemy samochodami, a reszta …
– A resztę
pociągiem – wchodzę mu w słowo.
Taran patrzy
na mnie zaskoczony, a pozostali przerywają rozmowy.
– A ten
pociąg to skąd weźmiesz? – Ryba jak zwykle najpierw pyta, a później myśli.
Upijam łyka
i uśmiecham się do nich szeroko.
– Od
Sudajewa. Jemu już niepotrzebny, nie? – Pokazuje szklanką na klatkę obok
zagrody dla kóz. – Wystarczy ładnie poprosić, nasi nowi koledzy nas zaprowadzą.
Od razu widać, że rozsądni. W końcu mieli na tyle oleju w głowach żeby się
poddać.
Taran przez
chwilę spogląda na mnie, a potem parska śmiechem.
– Dzisiaj
ledwie się ruszasz, amunicję wypaprałeś całą, karabin dałeś sobie spalić, nawet
kapoty nie masz na grzbiecie, a jutro mi
tu przyprowadzisz pociąg Sudajewa? – Znowu bawi się w tą swoją wyliczankę na
palcach. Z tym, że tym razem z wyrazem twarzy balansującym między drwiną, a
podziwem. – JAK? Bo jakoś słabo to widzę.
„Srak!” – mówię
sobie w myślach, ale na głos ubieram koncept w nieco bardziej dyplomatyczny
garnitur słów:
– Jutro rano
przekonam pewną bandę psychopatów, że tu niedaleko stoi sobie pociąg z cysterną
pełną paliwa, dwoma stanowiskami podwójnych dwudziestek trójek i całym wagonem
broni ręcznej i amunicji. Do tego broniony przez garstkę żołnierzyków, którzy są
obsrani ze strachu na miętowo, bo właśnie stracili dowódcę.
Dopijam
szklankę i odkładam szkło na plastikowe siedzenie.
– Jak byś to
teraz widział? – pytam z uśmiechem.
Rano nie było mowy, żebym nawet
przełożył nogę przez motocykl. Z ulgą przyjąłem propozycję Grabarza, żeby
dołączyć do jego ekipy w wygodnej terenówce. Kolumna samochodów gna przez
wymarłe miasto. Obsada Stadionu została na miejscu z przykazem zwinięcia
wszystkiego, co nie jest przybetonowane do podłogi i załadowania na wszelkie
dostępne środki transportu. Nasze zadanie to doprowadzić pociąg na Główny
Dworzec. Rybie udało się wczoraj dogadać z jednym z jeńców. Rosjanin okazał się
całkiem rozmowny, chociaż szczegółów technicznych dyskusji nie poznałem, bo
poszedłem spać. W każdym razie: nasz Żenia siedzi teraz przy Taranie i
grzecznie prowadzi nas w kierunku dzielnicy przemysłowej. Ogromny kombinat
hutniczy postawiony tam za starych, dobrych czasów, oraz osiedle będące
modelowym przykładem miasta idealnego, przynajmniej z punktu widzenia
narzuconego przez naszych braci ze wschodu. Nic dziwnego, że Sudajewowi się tam
spodobało. Dużo sprzętu i materiałów konstrukcyjnych. Może nieco za wysokie
skażenie chemikaliami, ale przecież nie ma róży bez kolców. Do rozpoczęcia
budowy Twierdzy II potrzebował tylko siły roboczej. Beneficjenci z definicji
nie nadawali się do tej roli, ale grupa Kownackiego z ich pacyfistycznym,
biernym nastawieniem już jak najbardziej. Nie wziął pod uwagę tego, że świat
się zmienia, a bezbronne ofiary nie zawsze będą całkiem bezbronne.
Wtaczamy się pomiędzy ceglane
budynki kombinatu. Taran zatrzymuje samochód i daje znak, aby pozostałe dwa
auta się z nim zrównały.
– Nasz
przyjaciel Żenia twierdzi, że jest ich tam tuzin. Do tego może z pół setki Dejów.
– Komandor pokazuje przez otwarte okno. – Pociąg stoi na bocznicy węglowej obok
budynku pieców. Robimy tak jak ustaliliśmy. Grupa Grabarza wsparcie, Ryba
drużyna pierwsza, Sztygar ze mną w drugiej. Uważać na paliwo i nie szaleć z
granatami. Wszystko jasne? … To ruszamy.
Taran wciska
gaz, a jego terenówka wyskakuje do przodu, siejąc żwirem, pryskającym spod buksujących
kół. Ryba rusza w ślad za nim. Grabarz wykręca w prawo i ustawia soje auto pod
zardzewiałym dachem hali produkcyjnej. Razem z dwoma pozostałymi strzelcami
wyborowymi wyskakujemy z pojazdu i rozbiegamy się w kierunku klatek schodowych
na wyższe piętra. Na galeryjce zauważam techniczną drabinkę prowadzącą na sam
dach. Przerzucam na plecy ciężki sztucer Chomika i łapię za pordzewiałe
szczeble. Po pierwszym uderzeniu bólu mam ochotę zwinąć się w kulkę.
Podniesienie ramion ponad obręcz barkową wywołuje spazmatyczny ucisk na
potłuczonych żebrach. Zagryzam zęby i powoli, kawałek po kawałku, wciągam
drgające ciało po szczeblach na samą górę. Jeszcze tego by brakowało, żeby
któryś z Ołowianych zobaczył, że nie daje rady. Niedoczekanie wasze.
Dach, pokryty odłażącą płatami papą,
otwiera przede mną panoramę Kombinatu. Wysokie, pasiaste kominy, ceglane,
brudne hale i wszechobecny bałagan. Części maszyn większych i mniejszych walają
się dosłownie wszędzie. Opony, hałdy śmieci i zardzewiałe pojazdy. Podpełzam do
krawędzi dachu, wlokąc za sobą karabin. Pociąg stoi tam, gdzie mówił jeniec.
Skład zmienił trochę kolejność. Teraz wagon z działkami znajduje się przed
lokomotywą, a cysterna jest podczepiona na samym końcu. Wagon pasażerski i
towarowy zostawiono po środku. Dokoła kręcą się żołnierze w zielonych mundurach
i czerwonych opaskach na ramieniu. Z mojego stanowiska mogę się doliczyć ośmiu.
Do tego po całym terenie pałęta się kilku Dejów. Widać, że obie grupy nie
przepadają za sobą. Beneficjenci ewidentnie chcieliby się dobrać do zawartości
wagonów, ale gniewne gesty i stłumione przez odległość okrzyki strażników,
trzymają ich na dystans. Zieloni na coś czekają. Co i rusz któryś zadziera
głowę zagadując do obserwatora na dachu wagonu. Szkła lornetki pobłyskują co
jakiś czas refleksem słońca, gdy żołdak lustruje okolicę. Nie ma to większego
sensu, bo wysokie budynki ograniczają skutecznie pole widzenia, ale widocznie
odwagi nie starczyło na to, żeby wleźć na któryś z dachów. Obsada pociągu
zdecydowanie nie ma zamiaru opuszczać bezpiecznego sąsiedztwa platformy z
działkami. Tylko jedno stanowisko jest obsadzone. Gruby, spocony prosiak w
zielonym mundurze co jakiś czas leniwie kręci obrotnicą na boki omiatając
przedpole lufami. Nigdzie nie widzę ludzi Tarana, ale słuchawka radia skrzypi
cichutkim komunikatem.
– Jeden i
dwa na pozycjach. Wsparcie?
Żołnierz na
wagonie spogląda w kierunku naszego budynku. Odrywa na chwilę oczy od lornetki
i reguluje ostrość.
– Wsparcie
na pozycji – potwierdza ściszonym głosem Grabarz.
Zielony na
nowo przykłada szkła do oczu i wpatruje się prosto we mnie. Krzyż celowniczy
lunety dzieli jego sylwetkę na cztery równe części.
– Wsparcie…
- Taran na chwilę zawiesza głos - … Ognia!
Ściągam
delikatnie spust, a potężny pocisk kalibru trzy-trzy-osiem wylatuje z długiej
lufy z potwornym hukiem. Obolałe ramię przyjmuje impet uderzenia kolby ze
zgrzytem nadwyrężonych stawów. Nawet nie wiem kiedy bezwiednie podrzuciłem lufę
i oderwałem oko od lunety. Zaciskam zęby, repetuje broń i znowu biorę na cel
dach wagonu. Obserwator zniknął. Dookoła miejsca, w którym przed sekundą stał,
czerwienią się bryzgi świeżej krwi. Impet kuli musiał go zrzucić za pociąg.
Przenoszę linię celowania na platformę z działkami, ale prosiak zwisa
bezwładnie z siodełka, brocząc krwią na pulpit. Pozostali Żołdacy padają na
ziemię z własnej woli, lub skoszeni celnymi strzałami szturmujących wojowników.
Deje zapadli się pod ziemię. Jest po wszystkim.
Rozgryzienie jak się steruje
spalinową lokomotywą zajęło nam więcej czasu niż sama walka. Po dwóch
kwadransach bezskutecznego przerzucania przełączników i wajch na panelu
sterowania Taran daje za wygraną i warczy do Ryby i Śpiewaka, żeby „uruchomili
sami to ustrojstwo, bo jak nie to”… nie kończy tylko idzie sprawdzić jak
wyglądają nasze postępy z inwentaryzacją zdobyczy i łupów wojennych.
– Pół setki
automatów na ruską i następne dwa tuziny na natowską pośrednią – wylicza
Sztygar pokazując, na poukładane równo skrzynki – Pięć rkmów na pełnokalibrową
trzysta osiem, cztery RPG z dwudziestoma pociskami, dwie skrzynki granatów i
trochę broni krótkiej. Amunicji jeszcze nie liczyłem, ale dużo… bardzo dużo –
rozgląda się po wagonie z uśmiechem – jest dobrze.
Taran kiwa
głową nieco rozluźniony i zwraca się w kierunku stojącej po drugiej stronie
Konstancji.
– Tutaj też
jest dużo – mówi dziewczyna z kąśliwym uśmiechem.
Komandor
przewraca oczami i wdycha ciężko:
– Babo! Czy
ty możesz złożyć raport jak człowiek?
– Melduję
posłusznie, że mają tu kupę żarcia, narzędzi, gwoździ, śrubek i tubek, a do
tego makarony, mydło, patefony i kondony! – Kostucha przedrzeźnia brata też
przewracając oczami.
– Pakowali
co popadło – wcinam się między rodzeństwo zanim dochodzi do rękoczynów. – Gdy
Sudajew zaatakował bramę nie mieli czasu wybrzydzać. Wrzucali jak leci. I tak
mieli wystarczająco dużo, żeby zacząć tu nową osadę. Do tego cała cysterna
paliwa.
Taranowi
momentalnie przechodzi złość na siostrę. Wzmianka o paliwie oraz lekkie
stuknięcie pod podłoga wagonu zwiastujące, że Rybie i Śpiewakowi udało się chyba
wreszcie zwolnić hamulce, ewidentnie poprawiają mu humor.
– No
wreszcie! Zbierać się. Jedziemy. – Komandor odwraca się na pięcie i wskakuje z
powrotem do lokomotywy. Sztygar jest o krok za nim. Zostaję sam na sam z
Konstancją w wagonie pełnym broni, amunicji i… patefonów.
Na Dworzec Główny wtaczamy się jakąś
godzinę później. Odległość nie była duża, ale ręczne przestawianie zwrotnic,
ciągłe cofanie i rozpędzanie składu zajęło masę czasu. Kolumna naszych
samochodów już czeka ustawiona w karnym rządku przy peronie. Większą część
platformy wypełnia tłum podróżnych z bagażami, tobołkami i paczkami. Krowy
ryczą, kozy meczą, baby się kłócą, a dzieci płaczą. Podobno tak to kiedyś tu
zawsze wyglądało przy odjeździe pociągu. Przynajmniej Ryba tak twierdzi.
Konstancja wyskakuje z wagonu jak gdyby nigdy nic i nie odwracając się idzie
wolnym krokiem wzdłuż peronu. Ciężko mi się nie uśmiechać, ale robię co mogę i
zbieram swoje graty z podłogi. Jako o-mało-co-oficjalny członek drużyny mam
prawo do części łupu i zamierzam je wyegzekwować w całej rozciągłości.
Zamieniam przymałą flanelkę, którą dostałem na Stadionie na t-shirt i
turystyczną przeciw deszczówkę z zapasów Zielonych. Koszula i tak straciła
przed chwilą kilka guzików, więc nie mam wielkiego wyboru. Do tego pas z
ładownicami i porządny wojskowy bagnet. Z jednej ze skrzyń wyciągam nowoczesny czeski
karabinek. Osiemset jedynka ze swoją kanciasto-plastikową komorą na pierwszy
rzut oka wygląda trochę jak nasze, polskie modułowce. Chwilę ważę broń w ręku,
ale w końcu zgarniam krótki automat kalibru siedem-sześć-dwa ze składaną,
metalową kolbą. Nie mam przekonania do tych kosmo-gnatów. Nie mam i już. Długą
kolubrynę od Chomika będę musiał zostawić. Nie ma sensu jej targać tam, gdzie
się wybieram. Do plecaka amunicja, magazynki, kilka konserw, zgrzewka paczkowanego
prowiantu i właściwie mogę się zbierać. Zgarniam graty i z karabinami na obu
ramionach przebijam się głową naprzód przez tłum kotłujący się przy wagonie.
Niby tylko pięćdziesiąt osób z małym hakiem, a rabanu zrobili na pół miasta. Z
ulgą wytaczam się na kawałek wolnej przestrzeni i podchodzę do zaparkowanych
samochodów. Taran opiera się o maskę i patrzy na mnie spode łba krzyżując ręce
na piersi.
– Jestem
gotów. –Zrzucam wypchany plecak na ziemię.
– Widzę. –
Komandor przewierca mnie wzrokiem. – Na pewno masz wszystko?
Nagły
przypływ troski zbija mnie trochę z tropu, więc tylko energicznie kiwam głową,
zmuszając się do utrzymania kontaktu wzrokowego.
– Oddaj
proszę tą giwerę Chomikowi. – Pokazuję kciukiem na wciskających się do wagonów
ludzi Kownackiego. – Chciałbym już ruszać. Mam mało czasu, a …
Taran
pociąga nosem i wcina mi się ostentacyjnie w słowo:
– Tylko ona
mi została. – Zaciska zęby, ale po chwili oddycha głęboko, wypuszczając
powietrze. – Jest dla mnie najważniejsza, rozumiesz?
Przyznaję w
myślach, że nie do końca, ale powolutku kiwam głową.
– Skoro uparła
się, że pojedzie z tobą … - Uśmiecha się pod nosem. Pewnie mam teraz naprawdę
głupia minę.
– Jak to: „ze
mną”? – pytam zaskoczony
Klepnięcie w
plecy, tak mocne, że aż robię krok do przodu. Konstancja bezszelestnie pojawia
się przy moim ramieniu.
– A co?
Myślałeś, że sobie odpuszczę najfajniejszą część zabawy? – Spogląda na
mnie z rozbawieniem.
– Damian,
ona ma rację – uśmiecha się Taran. – Na tym swoim motorku prędzej się rozpaprasz,
niż dojedziesz do Ruchu Oporu. Kostucha zabierze cię naszym samochodem. Będzie
wam … bezpieczniej – dodaje z przekąsem.
– Ta-a jest
towarzyszu bracie! – Dziewczyna salutuje z głupią miną i nie oglądając się na
mnie, rusza w kierunku ostatniego w szeregu, szarego pickupa, z potężną,
stalową kratownicą zamiast zderzaka.
– Nie
szczerz się do mnie. – Wódz wzdycha ciężko. – To był jej pomysł.
W odpowiedzi
wzruszam tylko ramionami, zostawiam mu sztucer, a sam biegnę w ślad za
dziewczyną. Po pierwszych kilku krokach zdaję sobie sprawę, że czuję czyjś
wzrok na plecach. Spoglądam przez ramię i w oknie wagonu widzę Zośkę. Żegnam
się z nią skinieniem głowy, a ona odwzajemnia ciepłym uśmiechem. Odwracam się
szybko i wsiadam do samochodu.
Konstancja prowadzi bardzo pewnie,
ale na szczęście dla mnie, nie tak ostro jak jej brat. Moje żebra nie doszły
jeszcze do siebie po wczorajszych akrobacjach. Nadal boli, gdy biorę głębszy
oddech, ale łagodne kołysanie samochodu sprawia, że coraz trudniej mi się
skupić na tym, co mówi dziewczyna.
– Ojciec
Sztygara i nasz Tato pracowali razem na kopalni… – potok słów Konstancji zlewa
się z pomrukiem silnika – … i wtedy Tato podniósł ten przenośnik, co go
przygniótł… – powieki ciążą mi niemiłosiernie – … życie uratował, więc powiedział
że on od teraz… – siłą woli trzymam
półotwarte jedno oko – …i dlatego Sztygar nie odstępuje Tomka na krok…. –
reszty już nie rejestruję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz