poniedziałek, 4 stycznia 2021

1‰ , tom I Twierdza rozdział 23. Kombinat

 

Deszcz. Krople bębnią miarowo w wysoki dach Stadionu. Plastikowe panele przeciekają w kilku miejscach, przepuszczają strumyczki wody na zrujnowane trybuny. Nie bardzo kojarzę jak się tu znalazłem. Pamiętam Tarana i Rybę. Podnosili mnie z ziemi. Ktoś prowadził mnie pod ręce. Chomika zabrali samochodem. A potem… To tak się czuje człowiek, który przeżył własną egzekucję? Teraz siedzę sobie przykryty kocem po sam czubek głowy i patrzę na deszcz. Dwa rzędy siedzeń niżej kopci palenisko, z mięsem skwierczącym na ruszcie. Gryzący dym wciska się do oczu. Wstaję z trudem i utykając, zgięty w pół, obchodzę kopciucha od nawietrznej. Jak człowieka nie chcą spalić, to go chcą udusić. Po chwili dołącza do mnie Ryba i szczodrze nalewa okowity ze swojego nieśmiertelnego termosu. Śpiewak podaje kawałek świeżej tuszonki, to znaczy świeżo otwartej konserwy. Dziękuję skinieniem głowy i wpuszczam płyn w ustrój, zagryzając od razu solidnym kęsem tłustej papki.

– Uhh-khe. – Oczy wychodzą mi z orbit. Oddech udaje mi się złapać dopiero za trzecim razem, ale w głowie jaśnieje momentalnie. – Dobre, samo gęste z dna nalałeś?

– No, a co ci będę żałował? – odpowiada Ryba. – Narobiłeś się dziś to się należy jak psu micha.

Klepie mnie w plecy szeroką łapą, upewniając się, że rozweselacz trafił w końcu tam, gdzie powinien.

– Siadnijmy se, rozumisz, bo to niezdrowo tak na stojaka pić. – Śpiewak ciągnie mnie za rękaw i zajmuje jedno z niebieskich krzesełek, przymocowanych do betonowego progu trybuny.

– A tak w ogóle, to z kim żechcie walczyli?

Ryba nalewa drugą kolejkę, ale na szczęście podaje kubek Śpiewakowi.

– Zatwierdzonych było tylko kilku, a te… no te… to co ?

– Profesor nazywa ich Beneficjenci. – Marcin zbliża się do nas z miską pełną parującego mięsa. Łapiemy łapczywie po kawałku, a chłopak przysiada się o rząd niżej:

 – Ale my mówimy na nich Deje.

– Znaczy się, że oni się ten tego?  – Ryba styka czubkami palce wskazujące.

Patrzymy na niego marszcząc brwi, na co wzdycha i odchrząkuje znacząco.

– No, jakże im tam…? Waginosceptyki?   

– Nie! – Marcin macha rękami próbując zachować powagę. – D-E-J-E!

Muszę przyznać, że sam nie bardzo wiem, o co mu chodzi, więc tak samo jak moi koledzy wpatruję się w niego, czekając na wyjaśnienia. Chłopak przewraca oczami i ciężko wzdycha:

– No przyłazili do nas co jakiś czas i zawsze chodziło o to samo: „Dej no konserwy, dej wody, bo nie mam, dej to, dej tamto”. Dlatego każdego kto od nich przychodził nazywaliśmy „Dej”.

Ryba i Śpiewak mruczą głośne „Aaaa” i wyraźnie zadowoleni kiwają głowami, a Marcin dostaje kubeczek specyfiku na smutki. Wciąga szybki haust, rozglądając się na boki, czy przypadkiem Profesor nie zauważył, po czym podejmuje wywód  dalej:

– To byli ludzie z, jak to się kiedyś mówiło „nizin społecznych”. Przed Zarazą utrzymywali się zwykle z zasiłków i świadczeń wypłacanych przez państwo. Gdy państwo się skończyło i trzeba było zacząć sobie radzić na własną rękę, no cóż… – chłopak rozkłada ręce. – Na początku był raj na ziemi. Wszystkie sklepy, galerie handlowe, salony samochodowe były ich. Przez rok, może trochę dłużej rozszabrowali wszystko co tylko się dało. Szaleli po mieście w drogich autach, urządzali imprezy. Potem przyszła kolej na prywatne mieszkania i domy. Gdyby tylko zabierali, to co było im potrzebne, to nie byłoby tak źle. Ale jeśli nie ma konsekwencji, to po co się ograniczać? To czego nie zabrali to niszczyli. Czasem dla zabawy podpalali budynki. Gdy plac zabaw zaczął im się kurczyć i coraz większe połacie Miasta zostały zrujnowane, Beneficjenci zaczęli tworzyć grupy i bandy i napadać na siebie nawzajem. Wtedy stwierdziliśmy, że robi się niebezpiecznie. Nasza wspólnota zabarykadowała się na Zamku Królewskim z zapasami jedzenia. Od tego czasu bronimy się przed nimi. Nigdy jednak nie zaatakowali tak dużą grupą na raz.

- Sudajew zebrał sobie armię. – Wzruszam ramionami i wgryzam się w kawał mięsa, które już zaczynało stygnąć. – Pewnie miał nadzieję, że tu osiądzie jako udzielny władca.

– No, bo rozumisz, Królewskie to chyba teraz ostatnie duże miasto, gdzie jeszcze żyją ludzie. – Śpiewak przegryza się przez swoją porcję, mlaskając głośno. – Gdzie byś nie pojechał, rozumisz, w każdą stronę, pusto. Na zachód to chyba tylko Jasna Góra, a tak to ….

– Gdzie na zachód masz Jasną Górę? – Ryba puka się czoło. – Toż na północ przecież, a na zachód to masz te, no…

Taran nie daje mu dokończyć. Cicho podchodzi od tyłu i z zaskoczenia strzela go w ucho.

– Nie gadaj tyle Ryba, bo cię będzie głowa boleć. – Wymownie spogląda na stojący przy ławce termos, który brodacz próbuje nieudolnie zasłonić nogą. – Jutro, o świcie wracamy do domu.

Wzdycham ciężko, gdy wzrok Wodza spoczywa na mnie.

– No, co? – pyta cierpko. – Zamierzasz się wywiązać z umowy, czy zrobiłeś sobie wakacje? A może wydaje ci się, że jak trochę dzisiaj postrzelałeś, to już? Tyle twojego?

Spuszczam wzrok i biorę wdech żeby mu się odszczeknąć, ale zanim zdążyłem  zebrać się na odwagę Taran wstał i na odchodne kiwał mi palcem:

– Żeby uratować ci skórę poszło mi wiadro amunicji. Nie mów mi teraz, że będę stratny na tej zabawie, bo naprawdę TOBIE się to nie opłaci.

Odchodzi wolnym krokiem w kierunku reszty swoich ludzi, nawet nie oglądając się za siebie.

– No co prawda, to prawda. – Ryba na przekór dowódcy wyjmuje termos spod ławki i nalewa kolejną porcję. – Umowa to umowa, trzeba dotrzymać.

Podaje mi kubek, ale odmawiam uprzejmie. Śpiewak klepie mnie w ramię:

– To że siostra Komandora rozumisz, nóżkami przebiera na samą myśl o tobie, to jeszcze nie znaczy, że ci Taran odpuści. – Wojownik puszcza do mnie oko. – Idź, załatw co trzeba z Profesorkiem, a jak nie zechce po dobroci to my ci pomożemy. – Klepie zatknięty za pas zdobyczny toporek.

            Kownackiego znalazłem w pomieszczeniach pod trybuną dla VIPów. Przestrony hall zawalony jest pudłami pełnymi książek i skrzyniami ze sztuką wszelkiej maści i rodzaju. Pośród bibelotów snują się starsi mieszkańcy Stadionu. Profesor właśnie ostrożnie przekłada jakieś starodruki z tekturowej paczki do solidnej, drewnianej skrzyni. Zupełnie pochłonięty tą czynnością, mruczy coś tam do siebie za każdym razem, gdy odkłada książkę i bierze następną. Kiedy wreszcie podnosi wzrok, aż wzdryga się zaskoczony moją obecnością.

– Pan wybaczy Profesorze. – Uśmiecham się przepraszająco. – Nie miałem jeszcze czasu się umyć.

Brudny, osmalony, do tego utytłany we krwi. Staruszek rzeczywiście mógł się przestraszyć.  

– To-o nic…, nic takiego, po prostu… – Kownacki wstaje z klęczek i odruchowo odsuwa się o pół kroku.

Biorę głęboki wdech. Nie mam siły bawić się z nim w dyskusje, więc walę prosto z mostu:

– Jutro rano ruszamy do Ołowianego Miasta – mówię spokojnie, ale dobitnie. – Ranni, chorzy i niedołężni zostaną zabrani samochodami. Reszta pod ochroną Drużyny Tarana pójdzie pieszo. To tylko dzień drogi.

Kownacki bierze z paczki księgę, po czym otacza ją ramionami i przyciska do piersi.

– A co z… tym? Tym wszystkim? – Stary Profesor pokazuje brodą na skrzynie zajmujące większą część pomieszczenia. – Mamy wszystko zostawić? Zniszczyć?

– Profesorze… - zaczynam tracić cierpliwość -  to był długi i ciężki dzień…

– To niedopuszczalne!

Na krzyk Kownackiego, w naszym kierunku obracają się twarze wszystkich obecnych.

 – To jest nasze dziedzictwo, nasza historia, nasza wiedza…!

– To są książki! – wybucham. – Nie ma z nich teraz żadnego pożytku!

Pokazuje palcem na zaglądających ciekawie do wnętrza pomieszczenia mieszkańców:

– Ludzie! To ludzie są naszą przyszłością. Jeśli nie przetrwamy, nikt nawet nie zostanie, żeby czytać pańskie książki.

- Ale…, Prezes Buczek nigdy nie pozwoli nam na kontunuowanie naszych badań, na studiowanie starodruków. – Kownacki wreszcie zdobywa się na odwagę, żeby spojrzeć mi w oczy. – Widział pan w jaki sposób zorganizowana jest ich społeczność. Nie ma tam miejsca dla takich jak my.

Kuśtykam dwa kroki w kierunku jednej ze skrzyń. Zamykam z trzaskiem i ciężko opadam na wieko. Nie wiem co bardziej zaskrzypiało: drewno, czy moje kości.

– Profesorze, nie dalej jak wczoraj byłem świadkiem jak przyjęli do siebie bandę narkomanów i drobnych pijaczków.

Patrzę mu w oczy starając się nie wpadać w pobłażliwy ton.

– Naprawdę myśli pan, że nie znajdą żadnego interesującego zajęcia dla WAS? Spójrzcie tylko na siebie. – Odwracam się do pozostałych moli książkowych stojących pośród pudeł. – Wykładowcy chemii, fizyki, matematyki;  ile przydatnych maszyn i urządzeń jesteście w stanie wybudować? Panele słoneczne, radiostacje, protezy drukowane w 3D? – wyliczam na palcach, a po zebranych przechodzi szmer aprobaty.

– Architekci ? – Kobieta i mężczyzna stojący przy wejściu podnoszą nieśmiało ręce.

– Ludzie zawsze będą potrzebowali domów.

– A co z nami? – Kownacki spogląda na mnie znad krawędzi trzymanej przy piersi księgi. – Sam pan powiedział, że historia nie ma już znaczenia.

– Historia zawsze będzie miała znaczenie, Profesorze. – Taran niespodziewanie przychodzi mi z pomocą. Nic bardziej by mnie w tym momencie nie zaskoczyło.

 – W Ołowianym Mieście jest pełno dzieciaków, które powinny ją poznać. Jak to było? „Naród, który nie szanuje swojej przeszłości, nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do przyszłości”.

Kownacki uśmiecha się ciepło:

– No cóż, z Marszałkiem nie mogę się nie zgodzić.

            Miałem cichą nadzieję, że uda mi się wreszcie zaszyć w jakimś kącie i odespać choć ze dwadzieścia godzin, ale ledwie zwinąłem się w kłębek pod śpiworem, do uszu dobiegł mnie odgłos wojskowych butów. Nad uchem zadudnił mi basowy głos Sztygara.

– Taran chce cię widzieć.

Rad nierad, powlokłem się korytarzem z powrotem na trybunę. Komandor wraz z grupą wojowników siedzi przy trzaskającym płomieniem ognisku. Pokazuje mi miejsce na krzesełku i nalewa pół szklanki bursztynowego płynu.

– Masz, – podaje mi grube szkło – Teraz ci się należy.

Wącham podejrzliwie zawartość, ale brązowy, klarowny napitek bez cienia osadu, wygląda na zdatny do spożycia. Wychylam od razu połowę a podniebienie wypełnia mi nieziemski smak. Nie pamiętam kiedy ostatni raz piłem whiskey, albo może whisky. Nigdy nie potrafiłem rozróżnić.

– Profesor chce wyruszyć jutro rano. – Taran od razu dolewa mi w szklankę –  Rannych przewieziemy samochodami, a reszta …

– A resztę pociągiem – wchodzę mu w słowo.

Taran patrzy na mnie zaskoczony, a pozostali przerywają rozmowy.

– A ten pociąg to skąd weźmiesz? – Ryba jak zwykle najpierw pyta, a później myśli.  

Upijam łyka i uśmiecham się do nich szeroko.

– Od Sudajewa. Jemu już niepotrzebny, nie? – Pokazuje szklanką na klatkę obok zagrody dla kóz. – Wystarczy ładnie poprosić, nasi nowi koledzy nas zaprowadzą. Od razu widać, że rozsądni. W końcu mieli na tyle oleju w głowach żeby się poddać. 

Taran przez chwilę spogląda na mnie, a potem parska śmiechem.

– Dzisiaj ledwie się ruszasz, amunicję wypaprałeś całą, karabin dałeś sobie spalić, nawet kapoty nie  masz na grzbiecie, a jutro mi tu przyprowadzisz pociąg Sudajewa? – Znowu bawi się w tą swoją wyliczankę na palcach. Z tym, że tym razem z wyrazem twarzy balansującym między drwiną, a podziwem. – JAK? Bo jakoś słabo to widzę.

„Srak!” – mówię sobie w myślach, ale na głos ubieram koncept w nieco bardziej dyplomatyczny garnitur słów:

– Jutro rano przekonam pewną bandę psychopatów, że tu niedaleko stoi sobie pociąg z cysterną pełną paliwa, dwoma stanowiskami podwójnych dwudziestek trójek i całym wagonem broni ręcznej i amunicji. Do tego broniony przez garstkę żołnierzyków, którzy są obsrani ze strachu na miętowo, bo właśnie stracili dowódcę.

Dopijam szklankę i odkładam szkło na plastikowe siedzenie.

– Jak byś to teraz widział? – pytam z uśmiechem.

            Rano nie było mowy, żebym nawet przełożył nogę przez motocykl. Z ulgą przyjąłem propozycję Grabarza, żeby dołączyć do jego ekipy w wygodnej terenówce. Kolumna samochodów gna przez wymarłe miasto. Obsada Stadionu została na miejscu z przykazem zwinięcia wszystkiego, co nie jest przybetonowane do podłogi i załadowania na wszelkie dostępne środki transportu. Nasze zadanie to doprowadzić pociąg na Główny Dworzec. Rybie udało się wczoraj dogadać z jednym z jeńców. Rosjanin okazał się całkiem rozmowny, chociaż szczegółów technicznych dyskusji nie poznałem, bo poszedłem spać. W każdym razie: nasz Żenia siedzi teraz przy Taranie i grzecznie prowadzi nas w kierunku dzielnicy przemysłowej. Ogromny kombinat hutniczy postawiony tam za starych, dobrych czasów, oraz osiedle będące modelowym przykładem miasta idealnego, przynajmniej z punktu widzenia narzuconego przez naszych braci ze wschodu. Nic dziwnego, że Sudajewowi się tam spodobało. Dużo sprzętu i materiałów konstrukcyjnych. Może nieco za wysokie skażenie chemikaliami, ale przecież nie ma róży bez kolców. Do rozpoczęcia budowy Twierdzy II potrzebował tylko siły roboczej. Beneficjenci z definicji nie nadawali się do tej roli, ale grupa Kownackiego z ich pacyfistycznym, biernym nastawieniem już jak najbardziej. Nie wziął pod uwagę tego, że świat się zmienia, a bezbronne ofiary nie zawsze będą całkiem bezbronne.

            Wtaczamy się pomiędzy ceglane budynki kombinatu. Taran zatrzymuje samochód i daje znak, aby pozostałe dwa auta się z nim zrównały.

– Nasz przyjaciel Żenia twierdzi, że jest ich tam tuzin. Do tego może z pół setki Dejów. – Komandor pokazuje przez otwarte okno. – Pociąg stoi na bocznicy węglowej obok budynku pieców. Robimy tak jak ustaliliśmy. Grupa Grabarza wsparcie, Ryba drużyna pierwsza, Sztygar ze mną w drugiej. Uważać na paliwo i nie szaleć z granatami. Wszystko jasne? … To ruszamy.

Taran wciska gaz, a jego terenówka wyskakuje do przodu, siejąc żwirem, pryskającym spod buksujących kół. Ryba rusza w ślad za nim. Grabarz wykręca w prawo i ustawia soje auto pod zardzewiałym dachem hali produkcyjnej. Razem z dwoma pozostałymi strzelcami wyborowymi wyskakujemy z pojazdu i rozbiegamy się w kierunku klatek schodowych na wyższe piętra. Na galeryjce zauważam techniczną drabinkę prowadzącą na sam dach. Przerzucam na plecy ciężki sztucer Chomika i łapię za pordzewiałe szczeble. Po pierwszym uderzeniu bólu mam ochotę zwinąć się w kulkę. Podniesienie ramion ponad obręcz barkową wywołuje spazmatyczny ucisk na potłuczonych żebrach. Zagryzam zęby i powoli, kawałek po kawałku, wciągam drgające ciało po szczeblach na samą górę. Jeszcze tego by brakowało, żeby któryś z Ołowianych zobaczył, że nie daje rady. Niedoczekanie wasze.

            Dach, pokryty odłażącą płatami papą, otwiera przede mną panoramę Kombinatu. Wysokie, pasiaste kominy, ceglane, brudne hale i wszechobecny bałagan. Części maszyn większych i mniejszych walają się dosłownie wszędzie. Opony, hałdy śmieci i zardzewiałe pojazdy. Podpełzam do krawędzi dachu, wlokąc za sobą karabin. Pociąg stoi tam, gdzie mówił jeniec. Skład zmienił trochę kolejność. Teraz wagon z działkami znajduje się przed lokomotywą, a cysterna jest podczepiona na samym końcu. Wagon pasażerski i towarowy zostawiono po środku. Dokoła kręcą się żołnierze w zielonych mundurach i czerwonych opaskach na ramieniu. Z mojego stanowiska mogę się doliczyć ośmiu. Do tego po całym terenie pałęta się kilku Dejów. Widać, że obie grupy nie przepadają za sobą. Beneficjenci ewidentnie chcieliby się dobrać do zawartości wagonów, ale gniewne gesty i stłumione przez odległość okrzyki strażników, trzymają ich na dystans. Zieloni na coś czekają. Co i rusz któryś zadziera głowę zagadując do obserwatora na dachu wagonu. Szkła lornetki pobłyskują co jakiś czas refleksem słońca, gdy żołdak lustruje okolicę. Nie ma to większego sensu, bo wysokie budynki ograniczają skutecznie pole widzenia, ale widocznie odwagi nie starczyło na to, żeby wleźć na któryś z dachów. Obsada pociągu zdecydowanie nie ma zamiaru opuszczać bezpiecznego sąsiedztwa platformy z działkami. Tylko jedno stanowisko jest obsadzone. Gruby, spocony prosiak w zielonym mundurze co jakiś czas leniwie kręci obrotnicą na boki omiatając przedpole lufami. Nigdzie nie widzę ludzi Tarana, ale słuchawka radia skrzypi cichutkim komunikatem.

– Jeden i dwa na pozycjach. Wsparcie?

Żołnierz na wagonie spogląda w kierunku naszego budynku. Odrywa na chwilę oczy od lornetki i reguluje ostrość.

– Wsparcie na pozycji – potwierdza ściszonym głosem Grabarz.

Zielony na nowo przykłada szkła do oczu i wpatruje się prosto we mnie. Krzyż celowniczy lunety dzieli jego sylwetkę na cztery równe części.

– Wsparcie… - Taran na chwilę zawiesza głos - … Ognia!

Ściągam delikatnie spust, a potężny pocisk kalibru trzy-trzy-osiem wylatuje z długiej lufy z potwornym hukiem. Obolałe ramię przyjmuje impet uderzenia kolby ze zgrzytem nadwyrężonych stawów. Nawet nie wiem kiedy bezwiednie podrzuciłem lufę i oderwałem oko od lunety. Zaciskam zęby, repetuje broń i znowu biorę na cel dach wagonu. Obserwator zniknął. Dookoła miejsca, w którym przed sekundą stał, czerwienią się bryzgi świeżej krwi. Impet kuli musiał go zrzucić za pociąg. Przenoszę linię celowania na platformę z działkami, ale prosiak zwisa bezwładnie z siodełka, brocząc krwią na pulpit. Pozostali Żołdacy padają na ziemię z własnej woli, lub skoszeni celnymi strzałami szturmujących wojowników. Deje zapadli się pod ziemię. Jest po wszystkim.

            Rozgryzienie jak się steruje spalinową lokomotywą zajęło nam więcej czasu niż sama walka. Po dwóch kwadransach bezskutecznego przerzucania przełączników i wajch na panelu sterowania Taran daje za wygraną i warczy do Ryby i Śpiewaka, żeby „uruchomili sami to ustrojstwo, bo jak nie to”… nie kończy tylko idzie sprawdzić jak wyglądają nasze postępy z inwentaryzacją zdobyczy i łupów wojennych.       

– Pół setki automatów na ruską i następne dwa tuziny na natowską pośrednią – wylicza Sztygar pokazując, na poukładane równo skrzynki – Pięć rkmów na pełnokalibrową trzysta osiem, cztery RPG z dwudziestoma pociskami, dwie skrzynki granatów i trochę broni krótkiej. Amunicji jeszcze nie liczyłem, ale dużo… bardzo dużo – rozgląda się po wagonie z uśmiechem – jest dobrze.

Taran kiwa głową nieco rozluźniony i zwraca się w kierunku stojącej po drugiej stronie Konstancji.

– Tutaj też jest dużo – mówi dziewczyna z kąśliwym uśmiechem.

Komandor przewraca oczami i wdycha ciężko:

– Babo! Czy ty możesz złożyć raport jak człowiek?

– Melduję posłusznie, że mają tu kupę żarcia, narzędzi, gwoździ, śrubek i tubek, a do tego makarony, mydło, patefony i kondony! – Kostucha przedrzeźnia brata też przewracając oczami.

– Pakowali co popadło – wcinam się między rodzeństwo zanim dochodzi do rękoczynów. – Gdy Sudajew zaatakował bramę nie mieli czasu wybrzydzać. Wrzucali jak leci. I tak mieli wystarczająco dużo, żeby zacząć tu nową osadę. Do tego cała cysterna paliwa.

Taranowi momentalnie przechodzi złość na siostrę. Wzmianka o paliwie oraz lekkie stuknięcie pod podłoga wagonu zwiastujące, że Rybie i Śpiewakowi udało się chyba wreszcie zwolnić hamulce, ewidentnie poprawiają mu humor.

– No wreszcie! Zbierać się. Jedziemy. – Komandor odwraca się na pięcie i wskakuje z powrotem do lokomotywy. Sztygar jest o krok za nim. Zostaję sam na sam z Konstancją w wagonie pełnym broni, amunicji i… patefonów.

            Na Dworzec Główny wtaczamy się jakąś godzinę później. Odległość nie była duża, ale ręczne przestawianie zwrotnic, ciągłe cofanie i rozpędzanie składu zajęło masę czasu. Kolumna naszych samochodów już czeka ustawiona w karnym rządku przy peronie. Większą część platformy wypełnia tłum podróżnych z bagażami, tobołkami i paczkami. Krowy ryczą, kozy meczą, baby się kłócą, a dzieci płaczą. Podobno tak to kiedyś tu zawsze wyglądało przy odjeździe pociągu. Przynajmniej Ryba tak twierdzi. Konstancja wyskakuje z wagonu jak gdyby nigdy nic i nie odwracając się idzie wolnym krokiem wzdłuż peronu. Ciężko mi się nie uśmiechać, ale robię co mogę i zbieram swoje graty z podłogi. Jako o-mało-co-oficjalny członek drużyny mam prawo do części łupu i zamierzam je wyegzekwować w całej rozciągłości. Zamieniam przymałą flanelkę, którą dostałem na Stadionie na t-shirt i turystyczną przeciw deszczówkę z zapasów Zielonych. Koszula i tak straciła przed chwilą kilka guzików, więc nie mam wielkiego wyboru. Do tego pas z ładownicami i porządny wojskowy bagnet. Z jednej ze skrzyń wyciągam nowoczesny czeski karabinek. Osiemset jedynka ze swoją kanciasto-plastikową komorą na pierwszy rzut oka wygląda trochę jak nasze, polskie modułowce. Chwilę ważę broń w ręku, ale w końcu zgarniam krótki automat kalibru siedem-sześć-dwa ze składaną, metalową kolbą. Nie mam przekonania do tych kosmo-gnatów. Nie mam i już. Długą kolubrynę od Chomika będę musiał zostawić. Nie ma sensu jej targać tam, gdzie się wybieram. Do plecaka amunicja, magazynki, kilka konserw, zgrzewka paczkowanego prowiantu i właściwie mogę się zbierać. Zgarniam graty i z karabinami na obu ramionach przebijam się głową naprzód przez tłum kotłujący się przy wagonie. Niby tylko pięćdziesiąt osób z małym hakiem, a rabanu zrobili na pół miasta. Z ulgą wytaczam się na kawałek wolnej przestrzeni i podchodzę do zaparkowanych samochodów. Taran opiera się o maskę i patrzy na mnie spode łba krzyżując ręce na piersi.

– Jestem gotów. –Zrzucam wypchany plecak na ziemię.

– Widzę. – Komandor przewierca mnie wzrokiem. – Na pewno masz wszystko?

Nagły przypływ troski zbija mnie trochę z tropu, więc tylko energicznie kiwam głową, zmuszając się do utrzymania kontaktu wzrokowego.

– Oddaj proszę tą giwerę Chomikowi. – Pokazuję kciukiem na wciskających się do wagonów ludzi Kownackiego. – Chciałbym już ruszać. Mam mało czasu, a …

Taran pociąga nosem i wcina mi się ostentacyjnie w słowo:

– Tylko ona mi została. – Zaciska zęby, ale po chwili oddycha głęboko, wypuszczając powietrze. – Jest dla mnie najważniejsza, rozumiesz?

Przyznaję w myślach, że nie do końca, ale powolutku kiwam głową.

– Skoro uparła się, że pojedzie z tobą … - Uśmiecha się pod nosem. Pewnie mam teraz naprawdę głupia minę.

– Jak to: „ze mną”? – pytam zaskoczony

Klepnięcie w plecy, tak mocne, że aż robię krok do przodu. Konstancja bezszelestnie pojawia się przy moim ramieniu.

– A co? Myślałeś, że sobie odpuszczę najfajniejszą część zabawy? – Spogląda na mnie  z rozbawieniem.

– Damian, ona ma rację – uśmiecha się Taran. – Na tym swoim motorku prędzej się rozpaprasz, niż dojedziesz do Ruchu Oporu. Kostucha zabierze cię naszym samochodem. Będzie wam … bezpieczniej – dodaje z przekąsem.

– Ta-a jest towarzyszu bracie! – Dziewczyna salutuje z głupią miną i nie oglądając się na mnie, rusza w kierunku ostatniego w szeregu, szarego pickupa, z potężną, stalową kratownicą zamiast zderzaka.

– Nie szczerz się do mnie. – Wódz wzdycha ciężko. – To był jej pomysł. 

W odpowiedzi wzruszam tylko ramionami, zostawiam mu sztucer, a sam biegnę w ślad za dziewczyną. Po pierwszych kilku krokach zdaję sobie sprawę, że czuję czyjś wzrok na plecach. Spoglądam przez ramię i w oknie wagonu widzę Zośkę. Żegnam się z nią skinieniem głowy, a ona odwzajemnia ciepłym uśmiechem. Odwracam się szybko i wsiadam do samochodu.

            Konstancja prowadzi bardzo pewnie, ale na szczęście dla mnie, nie tak ostro jak jej brat. Moje żebra nie doszły jeszcze do siebie po wczorajszych akrobacjach. Nadal boli, gdy biorę głębszy oddech, ale łagodne kołysanie samochodu sprawia, że coraz trudniej mi się skupić na tym, co mówi dziewczyna.

– Ojciec Sztygara i nasz Tato pracowali razem na kopalni… – potok słów Konstancji zlewa się z pomrukiem silnika – … i wtedy Tato podniósł ten przenośnik, co go przygniótł… – powieki ciążą mi niemiłosiernie – … życie uratował, więc powiedział że on od teraz…  – siłą woli trzymam półotwarte jedno oko – …i dlatego Sztygar nie odstępuje Tomka na krok…. – reszty już nie rejestruję.           

      


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz