czwartek, 24 grudnia 2020

1‰ , tom I Twierdza rozdział 15. Sic semper tyrannis

 



Na parking przy Gospodzie wtaczamy się przy ostatnich promieniach ciepłego, wiosennego słońca. Łąki falują delikatnie suchymi, pożółkłymi łodygami zeszłorocznych traw. Gdzie nie gdzie zaczyna przebijać, świeża, soczysta zieleń nowych listków i kolorowe oczka pierwszych polnych kwiatów. Przed Stajnią czeka Zdzich. Zwyczajowo wita nas wylewnie i prowadzi do środka. Gdy tylko zamyka za nami wrota, zmienia ton z rubasznego na rzeczowy.

- Czego się dowiedziałaś? – zwraca się cicho do Marii.

- Bilskiego nie było na procesie. Całą winę za niepowodzenie akcji zrzucili na Sudajewa – odpowiada kobieta. - Gabor umacnia swoją pozycję.  

W tym momencie oboje milkną, bo wrota stajni się uchylają i do środka wchodzi Michaś prowadzący za uzdę karą klacz zaprzężoną do lekkiego, jednoosiowego powozu, przerobionego z przyczepki samochodowej. Młody daje ojcu dyskretny znak ręką  i wprowadza konia do wolnego boksu na końcu budynku.

- Już są. – Zdzich nerwowo przełyka ślinę i pokazuje głową na wejście do Gospody.

– Wchodzimy osobno. Damian, ty idziesz z Michałem do głównej sali. Dostaniesz coś do jedzenia, spróbujesz trochę i pójdziesz z talerzem do kuchni. Maria, my wejdziemy od zaplecza. Schody do piwnicy są w spiżarni.

 

            Michał wstrzymał mnie z wyjściem dobre kilka minut, które poświęcił na wyprzęgnięcie, nakarmienie i napojenie klaczy. Ruchem głowy pokazał, abym to samo zrobił z Irysem, po czym obaj wyszliśmy na parking, kierując się do głównej sali Gospody. W środku było prawie pełno. Młody wskazał mi stolik przy ścianie, a sam poszedł od razu do kuchni. Rozglądam się ciekawie po wnętrzu wypełnionym gwarem rozmów, śmiechami i pobrzękiwaniem talerzy. Przy sąsiednim stoliku siedzą rozparci na ławie trzej żołnierze pijący piwo z oszronionych kufli. Rozprawiają o czymś głośno, przekrzykują jeden drugiego, ale zupełnie nie mogę zrozumieć języka. Między szarymi ludźmi przy barze widać handlarza towarów luksusowych. Wyróżnia się dziwnymi dodatkami upiększającymi i tak mocno pstrokaty strój. Kilka płyt CD przyczepionych do kurtki, sznurek pereł na szyi i równie bezwartościowy w obecnych czasach złoty łańcuszek naszyty na czapce,  do tego świecący wyświetlacz telefonu komórkowego w dłoni, na którym coś przelicza i notuje. Cały ten niepraktyczny balast ma świadczyć o zamożności właściciela i podnieść jego wartość w oczach potencjalnych kontrahentów. Resztę gości stanowią okoliczni rolnicy, sądząc po gumo-filcach, a zwłaszcza świniarze, sądząc po zapachu. Michał wraca po chwili z talerzem zimnych ziemniaków i kawałkiem kiełbasy. Posłusznie wcinam parę kęsów, by po chwili, przepychając się przez tłum, ruszyć z talerzem reklamacji do drzwi za barem. Wejście do spiżarni znajduje się na końcu krótkiego korytarza. Zdzich macha do mnie dyskretnie znad wielkiej opalanej drewnem kuchni. Po chwili unosi dobrze zamaskowaną płytę w podłodze. Schodzę po masywnych dębowych schodkach do niskiego pomieszczenia, oświetlonego lampami naftowymi wiszącymi na ścianach. W ich świetle widać kilka postaci pochylających się nad stołem. Maria przywołuje mnie skinieniem:

- To jest właśnie Damian. Jeśli ktoś z nas miałby wykonać zadanie to właśnie on. – Smolarzowa opiera się obiema rękami o papiery zalegające na blacie.

- Damian to jest Ewa i jej kuzyni: Jan i Paweł. Historię ich rodziny poznałeś dziś rano. – Spogląda na mnie wymownie.    

Kobieta, na oko dwa razy starsza ode mnie i dwóch mężczyzn mniej więcej w moim wieku. Spoglądają na mnie w milczeniu i kwitują obecność zdawkowym skinieniem głowy. Jestem prawie pewien, że widziałem dzisiaj całą trójkę na procesie. Zaraz za mną do pomieszczenia wchodzi Zdzich. Zamyka za sobą cicho klapę. Kładzie na stole kolorowy plakat formatu A3 wykonany z dwóch, niechlujnie sklejonych ze sobą mniejszych kartek. Podobny wisiał przy drzwiach Gospody, ale nie miałem czasu mu się przyjrzeć. Zdzich czyta na głos:

Przewodniczący Komitetu Centralnego Zjednoczonych Narodów Europy

Płk. Mieczysław Bilski

Ma zaszczyt zaprosić mieszkańców Twierdzy na festyn z okazji udanej Akcji Ewakuacyjnej.

Część oficjalną rozpocznie egzekucja zdrajcy Nowego Ładu i Porządku

Jerzego Holeczka oraz odczytaniu wyroku Trybunału z procesu członków Bandy Leśnej

Część artystyczną uświetnią występy zespołów wokalnego oraz pieśni i tańca. Zapraszamy na rozliczne gry i zabawy dla dzieci.

Podczas festynu dystrybuowane będą paczki żywnościowo-odzieżowe. Po bloczki zgłaszać się ….

- Świniobicie z dancingiem. – Smolarzowa uśmiecha się cierpko, przelatując jeszcze oczami po szczegółowym programie festynu, okraszonym tandetnymi ilustracjami baloników, kwiatków i kolorowych gwiazdek.

– Kiedy to dostałeś? – pyta Zdzicha.

- Kurier przyniósł dziś rano, zaraz po waszym przyjeździe.

- Czemu mnie nie dziwi, że znali wyrok zanim odbył się proces? – Pokazuje zdjęcie podsądnych zrobione pewnie jeszcze w piwnicach więzienia poprzedniego dnia. 

- Piotr, Śrubek i Holeczek wyglądają jeszcze na całkiem świeżych i nierozmiękczonych całonocnym flekowaniem – stwierdzam cierpko. - Sudajewa po prostu dokleili w programie graficznym. Pewnie rano miał niespodziankę.

Podnoszę wzrok znad plakatu i zderzam się ze ścianą wbitych we mnie spojrzeń. Ewa stuka palcem w krzywo wydrukowane zdjęcie:

- Damian, to jest twój cel.

Linia łączenia kartek pozostawia szeroką poziomą krechę akurat na wysokości oczu portretu. Szpakowaty mężczyzna w zielonym mundurze, ze wzorkami szarży na pagonach, patrzy na mnie lekko bokiem, ustawiony w wystudiowanej pozie. Tło neutralne, wzrok sokoli, czoło uniesione, usta ściągnięte w wyrazie bezgranicznej pewności siebie. Tak kiedyś wyglądały plakaty wyborcze. Każdą mendę i kanalię można było przedstawić jako męża, albo żonę stanu. W obliczu Bilskiego jest jednak coś, co sprawia, że nie da się na niego patrzeć bez emocji. Nawet tak marna i koślawa kopia, nadal epatuje charyzmą  oryginału.

- Mam zamordować Pierwszego Sekretarza? – pytam ze zdziwieniem.

- Nie. – Smolarzowa znowu patrzy na mnie z tymi brwiami. Się uparła kobieta. Traumy przecież dostanę

- Masz zastrzelić Przewodniczącego Komitetu – akcentuje z naciskiem. Przetaczam wzrokiem po reszcie zebranych, czekając na jakiś ciąg dalszy. Dopiero po chwili, dając mi  zapewne odczuć powagę sytuacji, Ewa podejmuje wątek:

- Bilski będzie obecny na egzekucji. To pierwsza od trzech lat. Do tego widać, że desperacko chce podbudować swój wizerunek. Nie rozdawali zapasów od wiosny zeszłego roku. Bardzo zależy mu na tym, żeby pokazać swoją siłę. A to oznacza tylko jedno… – kobieta robi efektowną przerwę –… że ziemia pali mu się pod nogami.

- Gruzin mówił, że czasowo przestali realizować weksle – dodaje Smolarzowa cicho. – Wznowili, dopiero gdy wrócił pociąg. Do tego wstrzymano dystrybucje energii elektrycznej do miasteczka. Nie, żeby wcześniej było na nią kogokolwiek stać, ale teraz obcięli nawet taką możliwość.

- Słowem, wszystko wisi już na włosku… – Zdzichu sięga pod stół i wyjmuje długą, smukłą, plastikową walizkę – …A ty ten włosek przerwiesz.

Klamry mocujące wieko odskakują i moim oczom ukazuje się… powiedzieć, że „karabin” to nic nie powiedzieć. Polimerowa osada z wyobloną baką policzkową wysokiej kolby, przechodzi w wąski, prawie pionowy, ergonomiczny chwyt. Komora nabojowa z czterotaktowym zamkiem, nakryta potężną lunetą sześć do osiemnaście z pięćdziesięciomilimetrowym tubusem. Ciężka, grubościenna lufa pozbawiona mechanicznych przyrządów celowniczych, kończy się smukłym tłumikiem dźwięku. Całość to dobre trzy i pół, może nawet cztery stopy długości. Zdzich wyjmuje karabin z pudła, zakłada  dwójnóg mocowany na szynie pod osadą i wypina magazynek.

- Kaliber trzysta osiem. Amunicję sam elaborowałem na ciężkich pociskach. Lunetę masz przystrzeloną na sześćset metrów. Regulacji wystarczy na drugie tyle. 

Karczmarz podaje mi karabin w obu rękach. Ciężar broni sprawia, że aż przysiadam na piętach. W ułamku sekundy wyuczone nawyki zaskakują i zupełnie z automatu chwytam za osadę lewą ręką, przyciskając kolbę do barku, a prawą otwieram komorę, żeby sprawdzić czy broń jest pusta. Zamykam zamek z trzaskiem i podnoszę broń do oka.  Całość waży zdecydowanie więcej niż zwykły automat, a do tego środek ciężkości wypada bardziej z przodu. Muszę zaprzeć się lewym ramieniem prawie do samego biodra, żeby skompensować przeciwwagą tułowia. Z wolnej ręki raczej nie mam szans z tego trafić nawet w stodołę, ale gdy układam broń na stole i składam się na siedząco wszystko trafia na swoje miejsce. Trzewik kolby w zagłębieniu ramienia, tak zwanym „dołku strzeleckim”, kość policzkowa na bace i czysty, ostry obraz w luniecie. Broń doskonała.

- A ten znowu swoje! – Maria wyraźnie rozluźniona klepie mnie lekko w tył głowy. – Jak złapie, tak nie puści puki nie wytarmosi.

Śmieje się do Zdzicha i Ewy. Za to ja nie mam tak dobrego nastroju. Z ciężkim westchnięciem wstaję z krzesła, nadal nie mogąc odkleić wzroku od karabinu.

- Panie Zdzisku, skąd ta broń? – pytam starego – Przecież wam nie wolno.

- Nie wolno! Nie wolno,  to dać się złapać – odpowiada Karczmarz – Jak się dobrze schowa to wszystko wolno. – Uśmiecha się szeroko.

– Tu niedaleko była, to znaczy jak na stare czasy niedaleko, była strzelnica, co można było naprawdę daleko postrzelać. Trochę się tam człowiek bawił za młodości, ale teraz to już lata nie te i czasy też nie te. Z resztą nigdy nie byłem w tym dobry, ale o broń potrafię zadbać.

Smolarzowa patrzy na mnie przenikliwym wzrokiem, po czym pokazuje na odręczny plan, narysowany tą samą kreską co mój.

- Tu jest linia drzew. Są na tyle gęste, że spokojnie możesz się między nimi schować. - Zakreśla ołówkiem znaczek kawałek na prawo od głównych wrót Twierdzy. – Podejście będziesz miał od strony lasu z południowego wschodu. Zaczekasz do świtu w zagłębieniu terenu przy strumyku, a później ruszysz pod osłoną drzew do stanowiska strzeleckiego. Trybuna honorowa będzie ustawiona pod samym murem. Powinieneś mieć cel na widoku.

- Jaka odległość ? – pytam, choć po dystansie, jaki dzieli zaznaczony symbol i linię muru i tak wiem co usłyszę.

- Dokładnie sześćset metrów bez paru kresek. – Zdzichu patrzy mi prosto w oczy. – Możesz mi wierzyć na słowo. Z tego miejsca będziesz miał czysty strzał. Do tego Michał pójdzie z tobą do osłony i jako przewodnik.

Już mam zaprotestować, gdy dodaje:

 – Będzie cię słuchał we wszystkim i doprowadzi na pozycję jak po sznurku.

- Po oddanym strzale zbieracie sprzęt i natychmiast wycofujecie się w to miejsce. – Ewa podkreśla mały kwadrat w środku lasu, około godziny drogi na południowy wschód od Twierdzy. – Tam was przechwycimy i ukryjemy dalej, w lesie.

- Te drony mają kamerę termowizyjną -  stwierdzam patrząc jej w oczy. – Nie wypatrzą nas jak będziemy się skradać przez las?

 - Ruszacie za dwie godziny. – Zdzichu uznał chyba, że mój udział jest już przesądzony. -  Załoga z Zamku wypuści drona na patrol jakąś godzinę po zmierzchu. Od dawna narzekają, że akumulatory mają słabe i muszą je długo ładować. Zwykle nie latają już drugi raz. W ciągu dnia jest już na tyle ciepło, że kamera was nie wychwyci. Musieliby być zaraz nad wami żeby coś wypatrzeć.

Smolarzowa podchodzi do mnie i kładzie mi rękę na ramieniu.

- Damian, możesz się jeszcze wycofać, ale jeśli zdecydujesz się nam pomóc to… – rozgląda się dookoła –… wszystko będzie inaczej. Naprawdę zaczniemy odbudowywać, naprawdę zaczniemy żyć.

Kiwam głową i wypuszczam ciężko powietrze. I tak nie mam innego wyjścia.

- Dobrze, zgadzam się. – Podnoszę wzrok na Ewę. – To jaki jest plan?

 

            Ruszyliśmy zgodnie z ustaleniami, zaraz po tym jak brzęczące, czerwone oko zatoczyło rundkę ponad Wzgórzem Zamkowym i wylądowało na jednej z dwóch okrągłych wież. Gospoda już pustoszała. Ostatni goście stali jeszcze na parkingu kończąc rozmowy. Razem z Michałem przemknęliśmy pod nisko zwisającymi gałęziami przydrożnych drzew, w kierunku gęstwiny lasu po wschodniej stronie. Poprawiam futerał z ciężkim karabinem boleśnie uwierający mnie w łopatkę. Obaj idziemy przykryci szczelnie siatkami maskującymi, podszytymi od spodu kocem termicznym. Jesteśmy już dobre pół godziny drogi od Zamku, gdy Michał przyklęka pod rozłożystym klonem i pokazuje mi, że możemy odpocząć. Odkładam delikatnie futerał na ziemię, a sam siadam ciężko obok, zdejmując z głowy kaptur. Smolarzowa wyposażyła mnie na wyprawę bardzo solidnie. Nowa, polarowa kurtka w ciemno ziemistym kolorze, spodnie i siatka maskująca musiały ją kosztować krocie. Mój przewodnik również wygląda cokolwiek profesjonalnie, w pełnym umundurowaniu. Przynajmniej w bój idziemy wystrojeni. Michał układa na kolanach karabinek i wyjmuję moją wersję planu, na której oczywiście nie ma zaznaczonych ani stanowiska strzeleckiego, ani punktu zbornego z grupą Ewy. W razie wpadki wsypalibyśmy całą grupę. Chłopak bez słów pokazuje na miejsce, w którym się znajdujemy. Nie ma sensu się spieszyć. Mamy za sobą już jedną trzecią drogi, a do świtu jeszcze co najmniej pięć godzin.

- Zaraz dojdziemy do linii kolejowej. Nie będziemy jej przekraczać, tylko pójdziemy wzdłuż, lasem o tędy. – Kreśli paluchem niewidoczną linię prosto na północ. – Miniemy Południowy Kamieniołom i podjedziemy do zabudowań od południa. Domy są opuszczone, a pola po tej stronie już dawno zarosły drzewami.

- A co z obsadą Kamieniołomu? – pytam pukając w znaczek na mapie

- Jutro święto. Nikt nie pracuje, a pilnować też tam nie ma czego. Kamień wydobywają ręczenie i transportują wozami na Wschodni Kamieniołom. Tam są maszyny i generatory co przerabiają skałę na kruszywo do produkcji betonu. Nikt inny nie jeździ tą drogą, bo nie ma po co. Z resztą widziałeś co się działo dziś w Gospodzie. Ludzie już zaczęli świętować. – Michał podnosi się na nogi podpierając kolbą.

- To co idziemy ?

Przemykamy szybko przez gęstwinę starego lasu, by po chwili wyjść na nieco luźniej porośnięte zagajniki, na dawnych polach uprawnych zaanektowanych przez drzewa. Przekraczamy strumień i wchodzimy znowu głębiej w las. Linia kolejowa lśni słabo w świetle księżyca. Przystajemy na chwilę by upewnić się, czy nikt się tam nie kręci. Cała okolica sprawia wrażenie zupełnie opuszczonej. Na ziemi nie ma nawet śladów zwierząt. Pewnie większość miejscowej fauny już dawno przerobiono na jedzenie, a reszta uciekła. Tak duże skupisko ludzi wpływa od razu na ekosystem. Dla nas lepiej. Nic przynajmniej nie będzie nas próbowało zeżreć w tym lesie. Michał daje znak i ruszamy prosto na północ, równolegle to torów. Po prawej stronie widać pojedynczą nitkę odchodzącą w prawo na wschód, zaraz przed stacją towarową Południowego Kamieniołomu. Przystajemy na chwilę, bo na dachu dawnego budynku biurowego pokazują się dwie postacie z pochodniami. Kładziemy się cicho w trawie i nakrywamy siatkami. Wartownicy robią obchód dookoła dachu, ale w bladej poświacie nie mają szans nas wypatrzeć. Gdy znikają na powrót we wnętrzu budynku, cicho podrywamy się na nogi i odchodzimy głębiej między drzewa. Idzie się tu może trochę wolniej, ale wciąż mamy ponad cztery godziny do świtu.

            Mały strumyk doprowadza nas do zabudowań prawie całkiem zasłoniętych, przez rozplenione tu dzikie śliwki i krzewy czarnego bzu. Spomiędzy gęstwiny wystaje tylko wysoki, spadzisty dach ostatniego domu przysiółka.

- Wejdźmy tutaj. -  Pokazuję kciukiem na gospodarstwo – Z dachu powinno być widać całą okolicę. 

Michał chwilę się waha, ale w końcu kiwa głową rozsuwając ostrożnie gałęzie krzaków lufą karabinu i wprowadzając nas na zarośnięte podwórko. Postępuję dwa kroki za nim z pistoletem gotowym do strzału. Podchodzimy wzdłuż ściany i zawijamy się od razu w pozbawione drzwi wejście. Dom był w trakcie budowy i jest tylko częściowo wykończony. 

- Materiały budowlane zabrali Europejscy  - opowiada Michał, gdy rozkładamy się na poddaszu. – Zagnali ludzi i kazali chodzić po okolicy i przynosić wszystko co można było wykorzystać przy budowie umocnień. Wyznaczyli normy na każdą rodzinę i jak ktoś nie dostarczył to dostawał karę. – Młody zaciska pięści na samo wspomnienie.

- A jak wy zdobyliście materiały na budowę stajni? – rzucam wyglądając przez uchylone okno połaciowe.

- Można było wykorzystywać tylko odpady drewniane. Cegła, cement, nawet gruz, wszystko szło na Twierdzę. Ojciec dogadał się z jednym z poruczników i przyznali mu blachę z rozbieranych budynków z okolicy. Wszystko kosztowało go prawie kwartalne zarobki, ale był warto. Teraz, kiedy nikt nie może sobie pozwolić na jazdę samochodem, stajnia to prawdziwy skarb.

Kiwam głową, lustrując przez lornetkę resztę naszego podejścia. Księżyc blednie powoli, a noc ustępuje szarówce przedświtu. Po mojej prawej ręce ciągnie się nasyp linii kolejowej przechodzącej wiaduktem ponad wiejską dróżką ku głównej bramie Twierdzy. Masywne wrota wjazdu dla pociągów sąsiadują z nieco mniejszymi, drogowymi. Całość wsparta jest po obu stronach solidnymi basztami, dwukrotnie masywniejszymi niż, te na murze obwodowym. Po mojej lewej widzę stare garaże i niskie zabudowania warsztatów. Wszystkie budynki są ogołocone z głównych elementów konstrukcyjnych, a niektóre rozebrane do gołej ziemi. Na wprost jest nasze stanowisko strzeleckie w kępie drzew jakieś dwieście kroków od domu. Z tej perspektywy wygląda to dość licho. Drzewa na odejściu rosną niezbyt gęsto, a do tego z nasypu kolejowego byłoby nas widać jak na dłoni. Jeśli wyślą za nami pociąg techniczny to nie będziemy mieli szans dostać się do lasu. Trzeba podjąć męską decyzję.

- Michał, zostajemy tutaj. – Spoglądam z góry na siedzącego pod ścianą chłopaka. – To dużo lepsze stanowisko. Nie ma sensu pchać się na dół.

Młody patrzy na mnie przez chwile zagryzając wargę, po czym wzrusza ramionami.

- To ty tu jesteś ekspert. Jak dasz radę go stąd ściągnąć to nie ma problemu. – Pokazuje na siatki maskujące. – Szkoda tylko mojej roboty. Dobre dwa tygodnie nad tym siedziałem.

- Coś mam przeczucie, że się nie zmarnują – mruczę półgębkiem i jeszcze raz lustruję okolice przez pożyczoną lornetkę.

- Ej, Damian. – Michał odrywa się na chwile od karabinka rozłożonego na kolanach. – Jak mu poślesz kulkę, to wiesz, rzuć jakimś tekstem, nie?

- Może „hasta la vista bejbe”? – Uśmiecham się wciąż przyklejony do lornetki.

- Nieee, no co ty? Tak na poważnie, na przykład jak ten gość co Waszyngtona rozwalił: „Si vis pacem para bellum”!

Wypina magazynek po raz nie-wiadomo-który i przejeżdża palcem po lśniącej powierzchni pierwszego naboju. Siadam koło niego na betonie i oddaję lornetkę.

- To chyba nie tak było. I z tego co mnie uczono to Waszyngton umarł we własnym łóżku. – Biorę do ręki jego karabinek i sprawdzam, czy broń nie jest naładowana.

- Kiedy ostatnio z niego strzelałeś? – pytam zrzucając zamek na pustą komorę.

Młody znowu wzrusza ramionami uśmiechając się blado.

- W zimie.  I to nie z tego, ale podobnego. Ojciec ma schowane parę sztuk po wioskach kawałek od  Gospody. Na polowanie oficjalnie wzięliśmy czarnoprochowe, a później podmieniliśmy na te.

Oglądam, krótki karabinek wzorowany na amerykańskim modelu, używanym przez siły specjalne do walk w zwarciu. Oczywiście jest to cywilna, sportowa wersja pozbawiona możliwości strzelania seriami, ale z wyglądu przypomina dość udanie modele widywanie na filmach o komandosach. O takich badassach, co to skaczą z helikopterów prosto do morza, wychodzą efektownie z fal ziejąc ogniem z biodra i kładą tabuny wrogów hamburgerów i cukro-coli. Czarna farba zamiast oksydy, plastikowy ogryzek zamiast kolby, śmieszna, przypominająca rolkę po papierze toaletowym osłona termiczna lufy i wystająca wysoko, trójkątna muszka. Całość jest tak niezgrabna i pokraczna, że po prostu wzbudza politowanie. Ale magia kina robi swoje. Składam się na próbę do za niskiej baki i po chwili oddaje broń właścicielowi.

- Musisz z tym uważać. – Pokazuje na komorę zamkową i otwarty wyrzutnik łusek. – Odrobina brudu, albo piasku i przestaje działać. Przy zacięciu szarpnij dźwignią przeładowania do oporu i spróbuj wepchać nowy nabój popychaczem.  „Jedyny karabin na świecie, profilaktycznie wyposażony w przycisk do usuwania zacięć” – dodaje sam do siebie w myślach.

- Strzelałeś kiedyś z takiego? – Michał próbuje podpiąć na nowo magazynek, ale widzę że nie może trafić w gniazdo, bo ręce za bardzo mu się trzęsą. Chyba zaczyna do niego docierać, co tak naprawdę mamy zrobić.

- Tak, razem z chłopakami z naszej wioski dostaliśmy się kiedyś do sklepu z bronią. Większość towaru została zarekwirowana zaraz po ogłoszeniu stanu wyjątkowego, ale znaleźliśmy jeden transport, którego nie zdołali wywieźć. Wszystko popakowane w drewniane skrzynie na zapleczu, zaplombowane i opieczątkowane. Było tam kilka takich karabinków, w różnych konfiguracjach. Cztery albo pięć sztuk, już nie pamiętam. Starsze chłopaki się na to rzucili, ale mnie ojciec powiedział, żebym sobie wziął męski, a metroseksualne zostawił dla tych co się nie znają.

Młody czerwieniej na twarzy, ale trącam go tylko ramieniem i uśmiecham się.

 – No co? Miał racje. Dał mi stary automat polskiej produkcji. Wzór osiemdziesiąt osiem, jeszcze na ruską amunicję pięć czterdzieści pięć na trzy dziewięć. Trafił mi się oryginalny egzemplarz z wojskowymi odbiorami, przerobiony na ogień pojedynczy. Miałem go trzy lata i ani razu się nie zaciął. Amerykańce padały jeden po drugim. To były delikatne, plastikowe zabawki, a mój po prostu nie chciał się psuć.

Uśmiecham się do własnych myśli.

- Co się z nim stało? Masz go jeszcze? – Michał patrzy na mnie błyszczącymi oczami.

- Nie… - nie mogę powstrzymać ciężkiego westchnięcia – …straciłem.

- Damian… –  Po chwili milczenia młody pyta dziwnym głosem. – Jak to jest do kogoś strzelać?

Zanim daję radę wymyślić mądrą odpowiedź ponad łąkami okalającymi mury Twierdzy rozlega się głośny jęk i skrzypienie metalu.  Podrywamy się na nogi i ostrożnie wyglądamy ponad krawędzią okna. Brama drogowa odsuwa się z hurgotem, a z wnętrza wysypują się powoli ludzie w niebieskich kombinezonach. W bladym świetle poranka zaczynają rozstawiać drewniane konstrukcje trybun, podesty i budki.

- Chodź. – Klepię Młodego w ramię. –  Bierzemy się do roboty.

 

Jest już na tyle widno, że możemy przeszukać dom, bez ryzyka wpadnięcia na coś, albo jeszcze gorzej do czegoś. Szybko znajdujemy kilka pustych palet i ułomków płyt wiórowych i gipsowych. Wszystko razem układamy no coś, w rodzaju podestu, na wprost okna na poddaszu. Kładę się z karabinem rozpartym na dwójnogu, dwie stopy od krawędzi ściany. Tłumik dźwięku powinien zagłuszyć wystrzał na tyle, żeby ciężko było mnie usłyszeć, a ciemne wnętrze poddasza żeby mnie wypatrzeć. Znowu gratuluję sobie w duchu zmiany pozycji. Teraz pozostaje tylko celnie trafić. Cóż w tym trudnego. Michał zmył się na dół, na ostrożny obchód budynku, mam więc trochę czasu żeby sprawdzić nastawy lunety z tabelą balistyczną. Układam się wygodniej i dodaje kilka klików na podniesienie linii celowania zgodne z zapiskami Zdzicha. Trybuna honorowa już stoi. Z mojego stanowiska będę miał ją pod kątem jakichś trzydziestu stopni w lewo. Widzę bardzo dokładnie zarówno podejście od strony wrót, jak i samą trybunę. Dwóch robotników właśnie rozściela zielone sukno na barierce przed miejscami honorowymi. Biorę jednego na cel i szacując po jego wzroście, nałożonym na liczbę znaczków na krzyżu celowniczym, próbuję obliczyć dystans. A później sprawdzam i obliczam jeszcze raz. Zrezygnowany liczę po raz trzeci, już tylko zerkając, czy przypadkiem nie trafili mi się wzorcowi o wyjątkowo nikczemnym wzroście. Ponad osiemset pięćdziesiąt metrów, tak plus-minus. Bardziej na plus, krzesła rozstawiają jeszcze dobre dwa kroki od barierki. Wzdycham ciężko. Z czterotaktowego zamka, wymagającego ręcznego przeładowania, może uda mi się strzelić trzy razy zanim się zorientują co się dzieje. Dobra, będziemy się martwic jak przyjdzie pora. Teraz trzeba coś zjeść, wypić i przygotować się na parę godzin czekania. Zabawa ma się zacząć w samo południe, więc mamy dobre pięć godzin leżenia bykiem.

 

            Plac przed bramą powoli się zapełnia. Przez wrota przechodzi coraz  więcej robotników i żołnierzy. Od kilku godzin działa posterunek na drodze dojazdowej. Samochód terenowy i dwa quady zawężają przejście, tak że może przecisnąć się tylko jeden wóz na raz. Wszyscy wchodzący mieszkańcy i przyjezdni oraz ich pojazdy są drobiazgowo sprawdzani. Właśnie jakiś szczególnie gorliwy żołdak potrząsa odwróconym do góry kołami rowerem, próbując wytrząsnąć coś z rurki ramy pod siodełkiem. No cóż, człowiek z misją. Piesze patrole przechadzają się po błoniach oraz blankach muru. Tuzin wozów rozłożyło się półkolem dokoła placu, tak by zostawić wolne miejsce przed samą trybuną. Kilku żołnierzy przegania ludzi, którzy ośmielili się podejść zbyt blisko miejsca-dla-majestatu. Przez bramę wyjeżdża dźwig na podwoziu niewielkiej, dwuosiowej ciężarówki. Maszyna ustawia się bokiem przed trybuną i rozstawia przednie podpory. Kierowca wysiada z szoferki i przywiązuje coś do haka. Ustawiam mocniejsze zbliżenie i widzę kawałek liny z… obraz na chwile przesłaniają mi dwaj przechodzący żołnierze … z wisielczą pętlą na końcu. No to zafundowali Jirzemu bardzo ładne widoki na koniec, nie ma co. Zamykam na chwilę oczy. Nic nie mogę zrobić, żeby mu pomóc, ale nikt nie zasłużył na taki los. Z oddali wiatr przynosi strzępki melodii. Zespół muzyczny, bez żadnego strojenia zaczyna przygrywać gromadzącej się na placu gawiedzi. Z rozstawionych pomiędzy wozami budek, zaczynają wydobywać się strużki dymów z rozpalanych właśnie rusztów i rożnów. A ponad tym wszystkim podnoszące się coraz wyżej ramię dźwigu.

 

            Michał zdążył w ostatniej chwili. Właśnie na plac zajechała ta sama więźniarka na dostawczaku, co przy wczorajszym procesie. Holeczek z asyście czterech żołnierzy jest prowadzony ku małej skrzynce stojącej przed pracującym na wolnych obrotach dźwigiem. Nie mogę dostrzec, czy to chłopak tak się trzęsie, czy to powietrze drga w obrazie lunety. Za to wyraźnie widzę plamy krwi na porwanej bluzie mundurowej i pozlepiane strupami włosy. Nawet w ostatnią noc nie dali mu spokoju. Dookoła maszyny zbierają się ludzie krzyczący coś do Holeczka i wygrażający mu pięściami. Ale agresywnie zachowuje się może garstka, reszta patrzy tylko w milczeniu jak strażnicy zakładają pętle na szyję Czecha. Wtem muzyka milknie, a wszystkie oczy zwracają się ku bramie Twierdzy.  Trzy czarne limuzyny majestatycznie wyjeżdżają na plac.

- Zaczyna się… – Michał niecierpliwie wierci się przykładając oczy do lornetki – …to oni!

Samochody zatrzymują się przed trybuną, a żołnierze formują szpaler wzdłuż barierki i prezentują broń. Drugi oddział, delikatnie, acz stanowczo spycha widzów spod budek z jedzeniem w kierunku podwyższenia. Na stopnie wchodzi człowiek w zielonym, galowym mundurze, w czapce oficerskiej i dużych, czarnych okularach. Pod ręce prowadzą go dwaj inni oficerowie. Od razu rozpoznaje pękata sylwetkę Gabora, oraz znacznie niższego od niego Skałkowicza. No tak, ten to zawsze blisko żłobu. Wszyscy trzej stają na wprost mikrofonów umieszczonych w centrum trybuny, czekając aż reszta świty zajmie swoje miejsca. Poprawiam się na niewygodnym kawałku płyty gipsowej, wpijającej mi się w żebro. Obraz w luniecie lekko drży, gdy przykładam oko okularu biorąc Bilskiego na cel. Umiłowany przywódca robi dwa chwiejne kroki naprzód, chwytając za stelaż mikrofonu, chyba w ostatniej chwili ratując się przed upadkiem. Otwiera usta, żeby zacząć przemówienie, gdy na drodze prowadzącej do Wschodniego Kamieniołomu rozlega się wycie potężnego silnika wchodzącego na najwyższe obroty. Michał z wrażenia zeskakuje z naszego podestu całkiem destabilizując konstrukcję i podbijając mi lufę karabinu.

- Coś jedzie na Twierdzę! – krzyczy pokazując przez boczne okno.

Zanim udaje mi się na nowo złożyć do strzału widzę, jak na trybunie zaczyna się poruszenie. Przenosze wzrok na drogę dojazdową do Twierdzy, gdzie spomiędzy drzew wyskakuje… żółta, trzydziestotonowa ładowarka kołowa. Ciężka maszyna drze łyżką żwir drogi wzbijając tumany kurzu. Biorę na cel kabinę operatora i przez kłęby pyłu i spalin widzę zbroczone krwią plecy w podartej bluzie mundurowej. Sudajew! Pędzi wprost na posterunek. Roznosi na pełnej prędkości taranując stojące tam pojazdy zębatą łyżką. Rozerwany wpół samochód odtacza się kręcąc piruet w prawo. Z obu quadów zostały drzazgi. Na kabinie i błotnikach ładowarki pojawiają się czerwone bryzgi. Otrząsam się z nagłego osłupienia i biorę na cel trybunę. Bilski miga mi tylko w przelocie, nakryty ciałami w zielonych mundurach. Zagryzam zęby i daje ognia w miejsce, gdzie przed chwilą mignęła mi twarz w ciemnych okularach. Po niecałej sekundzie widzę jak jeden z oficerów po prawej, pada nagle na podest z przestrzelonym kolanem. Klnę cicho pod nosem i szybkimi szarpnięciami przeładowuję następny nabój. Bilski jest praktycznie niesiony głową naprzód przez czterech ludzi w kierunku nieodległych wrót. Wstrzymuję powietrze i delikatnie muskam spust. Pocisk trafia żołnierza, który zasłonił na chwilę korpus Bilskiego. Siła uderzenia jest na tyle duża, że cała piątka przewraca się na ziemię. W tym czasie patrole na murze oraz stanowiska działek na basztach otwierają ogień w kierunku ryczącej i ziejącej czarnymi spalinami maszyny Sudajewa. Porucznik podnosi pancerną łyżkę zasłaniając wysoko umieszczoną kabinę. Na metalowej konstrukcji co chwilę wykwitają iskry rykoszetujących pocisków. Działka zachłystują się ciężkimi seriami orząc głębokie bruzdy przestrzelin wzdłuż burt pędzącej ładowarki. Obsługa jest jednak zbyt zaskoczona, żeby prowadzić celniejszy ogień. Po chwili ciężkie kłęby spalin i kurz przesłaniają mi widok na grupę próbującą doholować Bilskiego do zbawczych wrót fortu. Przerzucam lufę kilka stopni w lewo i z przerażeniem widzę, jak z rur wydechowych dźwigu buchają kłęby czarnego dymu i maszyna wyrywa z miejsca aby uciec jak najdalej od strzelaniny. Kierowca, zwolnił lekko podpory, ale ramię nadal jest podniesione. Na końcu liny przebierając rozpaczliwie nogami jest wleczony po ziemi Holeczek. Składam się do strzału i celuję w linę nieco ponad jego płową czupryną. Nie! Prędzej mu odstrzelę głowę niż mi się uda.

- Damian! Musimy się zbierać! – drze mi się do ucha spanikowany Michał.

Wypuszczam spokojnie powietrze i na wydechu posyłam kulę w kierunku dźwigu. Jak w zwolnionym tempie, na bocznej szybie szoferki pojawia się otwór przestrzeliny otoczony siateczką pęknięć a przednią szybę plami bryzg krwi. Maszyna majestatycznie skręca ostro w lewo i zahaczając rozporami o jeden z wozów przewraca się na bok. Widzę tylko jak Jirzi gramoli się na nogi próbując związanymi rękami zdjąć z szyi pętlę. Biorę głęboki oddech. Udało się!

- Proszę cię, zaraz tu będą! – Michał pokazuje na boczną drogę, po której pędzi w naszym kierunku terenowy samochód Zielonych.

- Dobra Młody, zabieraj pukawkę i leć do naszych. Ja idę się trochę powygłupiać.

Wciskam mu w rękę ciężką snajperkę a sam wyrywam jego karabinek. Zanim zdążył się zorientować wypadłem z pokoju i popędziłem ku drzwiom wejściowym i odgłosom strzelaniny na zewnątrz.                                                              

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz