Na parking
przy Gospodzie wtaczamy się przy ostatnich promieniach ciepłego, wiosennego
słońca. Łąki falują delikatnie suchymi, pożółkłymi łodygami zeszłorocznych
traw. Gdzie nie gdzie zaczyna przebijać, świeża, soczysta zieleń nowych listków
i kolorowe oczka pierwszych polnych kwiatów. Przed Stajnią czeka Zdzich.
Zwyczajowo wita nas wylewnie i prowadzi do środka. Gdy tylko zamyka za nami
wrota, zmienia ton z rubasznego na rzeczowy.
- Czego się
dowiedziałaś? – zwraca się cicho do Marii.
- Bilskiego
nie było na procesie. Całą winę za niepowodzenie akcji zrzucili na Sudajewa –
odpowiada kobieta. - Gabor umacnia swoją pozycję.
W tym
momencie oboje milkną, bo wrota stajni się uchylają i do środka wchodzi Michaś
prowadzący za uzdę karą klacz zaprzężoną do lekkiego, jednoosiowego powozu,
przerobionego z przyczepki samochodowej. Młody daje ojcu dyskretny znak ręką i wprowadza konia do wolnego boksu na końcu
budynku.
- Już są. –
Zdzich nerwowo przełyka ślinę i pokazuje głową na wejście do Gospody.
– Wchodzimy
osobno. Damian, ty idziesz z Michałem do głównej sali. Dostaniesz coś do
jedzenia, spróbujesz trochę i pójdziesz z talerzem do kuchni. Maria, my
wejdziemy od zaplecza. Schody do piwnicy są w spiżarni.
Michał wstrzymał mnie z wyjściem
dobre kilka minut, które poświęcił na wyprzęgnięcie, nakarmienie i napojenie
klaczy. Ruchem głowy pokazał, abym to samo zrobił z Irysem, po czym obaj
wyszliśmy na parking, kierując się do głównej sali Gospody. W środku było
prawie pełno. Młody wskazał mi stolik przy ścianie, a sam poszedł od razu do
kuchni. Rozglądam się ciekawie po wnętrzu wypełnionym gwarem rozmów, śmiechami
i pobrzękiwaniem talerzy. Przy sąsiednim stoliku siedzą rozparci na ławie trzej
żołnierze pijący piwo z oszronionych kufli. Rozprawiają o czymś głośno,
przekrzykują jeden drugiego, ale zupełnie nie mogę zrozumieć języka. Między
szarymi ludźmi przy barze widać handlarza towarów luksusowych. Wyróżnia się
dziwnymi dodatkami upiększającymi i tak mocno pstrokaty strój. Kilka płyt CD
przyczepionych do kurtki, sznurek pereł na szyi i równie bezwartościowy w
obecnych czasach złoty łańcuszek naszyty na czapce, do tego świecący wyświetlacz telefonu komórkowego
w dłoni, na którym coś przelicza i notuje. Cały ten niepraktyczny balast ma
świadczyć o zamożności właściciela i podnieść jego wartość w oczach
potencjalnych kontrahentów. Resztę gości stanowią okoliczni rolnicy, sądząc po
gumo-filcach, a zwłaszcza świniarze, sądząc po zapachu. Michał wraca po chwili
z talerzem zimnych ziemniaków i kawałkiem kiełbasy. Posłusznie wcinam parę
kęsów, by po chwili, przepychając się przez tłum, ruszyć z talerzem reklamacji do
drzwi za barem. Wejście do spiżarni znajduje się na końcu krótkiego korytarza.
Zdzich macha do mnie dyskretnie znad wielkiej opalanej drewnem kuchni. Po
chwili unosi dobrze zamaskowaną płytę w podłodze. Schodzę po masywnych dębowych
schodkach do niskiego pomieszczenia, oświetlonego lampami naftowymi wiszącymi na
ścianach. W ich świetle widać kilka postaci pochylających się nad stołem. Maria
przywołuje mnie skinieniem:
- To jest
właśnie Damian. Jeśli ktoś z nas miałby wykonać zadanie to właśnie on. –
Smolarzowa opiera się obiema rękami o papiery zalegające na blacie.
- Damian to
jest Ewa i jej kuzyni: Jan i Paweł. Historię ich rodziny poznałeś dziś rano. – Spogląda
na mnie wymownie.
Kobieta, na
oko dwa razy starsza ode mnie i dwóch mężczyzn mniej więcej w moim wieku. Spoglądają
na mnie w milczeniu i kwitują obecność zdawkowym skinieniem głowy. Jestem
prawie pewien, że widziałem dzisiaj całą trójkę na procesie. Zaraz za mną do
pomieszczenia wchodzi Zdzich. Zamyka za sobą cicho klapę. Kładzie na stole
kolorowy plakat formatu A3 wykonany z dwóch, niechlujnie sklejonych ze sobą
mniejszych kartek. Podobny wisiał przy drzwiach Gospody, ale nie miałem czasu
mu się przyjrzeć. Zdzich czyta na głos:
Przewodniczący Komitetu Centralnego
Zjednoczonych Narodów Europy
Płk. Mieczysław Bilski
Ma zaszczyt zaprosić mieszkańców
Twierdzy na festyn z okazji udanej Akcji Ewakuacyjnej.
Część oficjalną rozpocznie egzekucja
zdrajcy Nowego Ładu i Porządku
Jerzego Holeczka oraz odczytaniu
wyroku Trybunału z procesu członków Bandy Leśnej
Część artystyczną uświetnią występy
zespołów wokalnego oraz pieśni i tańca. Zapraszamy na rozliczne gry i zabawy
dla dzieci.
Podczas festynu dystrybuowane będą
paczki żywnościowo-odzieżowe. Po bloczki zgłaszać się ….
-
Świniobicie z dancingiem. – Smolarzowa uśmiecha się cierpko, przelatując
jeszcze oczami po szczegółowym programie festynu, okraszonym tandetnymi
ilustracjami baloników, kwiatków i kolorowych gwiazdek.
– Kiedy to
dostałeś? – pyta Zdzicha.
- Kurier
przyniósł dziś rano, zaraz po waszym przyjeździe.
- Czemu mnie
nie dziwi, że znali wyrok zanim odbył się proces? – Pokazuje zdjęcie podsądnych
zrobione pewnie jeszcze w piwnicach więzienia poprzedniego dnia.
- Piotr,
Śrubek i Holeczek wyglądają jeszcze na całkiem świeżych i nierozmiękczonych
całonocnym flekowaniem – stwierdzam cierpko. - Sudajewa po prostu dokleili w
programie graficznym. Pewnie rano miał niespodziankę.
Podnoszę
wzrok znad plakatu i zderzam się ze ścianą wbitych we mnie spojrzeń. Ewa stuka
palcem w krzywo wydrukowane zdjęcie:
- Damian, to
jest twój cel.
Linia
łączenia kartek pozostawia szeroką poziomą krechę akurat na wysokości oczu
portretu. Szpakowaty mężczyzna w zielonym mundurze, ze wzorkami szarży na
pagonach, patrzy na mnie lekko bokiem, ustawiony w wystudiowanej pozie. Tło
neutralne, wzrok sokoli, czoło uniesione, usta ściągnięte w wyrazie
bezgranicznej pewności siebie. Tak kiedyś wyglądały plakaty wyborcze. Każdą
mendę i kanalię można było przedstawić jako męża, albo żonę stanu. W obliczu
Bilskiego jest jednak coś, co sprawia, że nie da się na niego patrzeć bez
emocji. Nawet tak marna i koślawa kopia, nadal epatuje charyzmą oryginału.
- Mam
zamordować Pierwszego Sekretarza? – pytam ze zdziwieniem.
- Nie. –
Smolarzowa znowu patrzy na mnie z tymi brwiami. Się uparła kobieta. Traumy
przecież dostanę
- Masz
zastrzelić Przewodniczącego Komitetu – akcentuje z naciskiem. Przetaczam
wzrokiem po reszcie zebranych, czekając na jakiś ciąg dalszy. Dopiero po
chwili, dając mi zapewne odczuć powagę
sytuacji, Ewa podejmuje wątek:
- Bilski
będzie obecny na egzekucji. To pierwsza od trzech lat. Do tego widać, że
desperacko chce podbudować swój wizerunek. Nie rozdawali zapasów od wiosny zeszłego
roku. Bardzo zależy mu na tym, żeby pokazać swoją siłę. A to oznacza tylko
jedno… – kobieta robi efektowną przerwę –… że ziemia pali mu się pod nogami.
- Gruzin
mówił, że czasowo przestali realizować weksle – dodaje Smolarzowa cicho. –
Wznowili, dopiero gdy wrócił pociąg. Do tego wstrzymano dystrybucje energii
elektrycznej do miasteczka. Nie, żeby wcześniej było na nią kogokolwiek stać,
ale teraz obcięli nawet taką możliwość.
- Słowem,
wszystko wisi już na włosku… – Zdzichu sięga pod stół i wyjmuje długą, smukłą,
plastikową walizkę – …A ty ten włosek przerwiesz.
Klamry
mocujące wieko odskakują i moim oczom ukazuje się… powiedzieć, że „karabin” to
nic nie powiedzieć. Polimerowa osada z wyobloną baką policzkową wysokiej kolby,
przechodzi w wąski, prawie pionowy, ergonomiczny chwyt. Komora nabojowa z
czterotaktowym zamkiem, nakryta potężną lunetą sześć do osiemnaście z
pięćdziesięciomilimetrowym tubusem. Ciężka, grubościenna lufa pozbawiona
mechanicznych przyrządów celowniczych, kończy się smukłym tłumikiem dźwięku.
Całość to dobre trzy i pół, może nawet cztery stopy długości. Zdzich wyjmuje
karabin z pudła, zakłada dwójnóg
mocowany na szynie pod osadą i wypina magazynek.
- Kaliber trzysta
osiem. Amunicję sam elaborowałem na ciężkich pociskach. Lunetę masz
przystrzeloną na sześćset metrów. Regulacji wystarczy na drugie tyle.
Karczmarz podaje
mi karabin w obu rękach. Ciężar broni sprawia, że aż przysiadam na piętach. W
ułamku sekundy wyuczone nawyki zaskakują i zupełnie z automatu chwytam za osadę
lewą ręką, przyciskając kolbę do barku, a prawą otwieram komorę, żeby sprawdzić
czy broń jest pusta. Zamykam zamek z trzaskiem i podnoszę broń do oka. Całość waży zdecydowanie więcej niż zwykły
automat, a do tego środek ciężkości wypada bardziej z przodu. Muszę zaprzeć się
lewym ramieniem prawie do samego biodra, żeby skompensować przeciwwagą tułowia.
Z wolnej ręki raczej nie mam szans z tego trafić nawet w stodołę, ale gdy
układam broń na stole i składam się na siedząco wszystko trafia na swoje
miejsce. Trzewik kolby w zagłębieniu ramienia, tak zwanym „dołku strzeleckim”,
kość policzkowa na bace i czysty, ostry obraz w luniecie. Broń doskonała.
- A ten
znowu swoje! – Maria wyraźnie rozluźniona klepie mnie lekko w tył głowy. – Jak
złapie, tak nie puści puki nie wytarmosi.
Śmieje się
do Zdzicha i Ewy. Za to ja nie mam tak dobrego nastroju. Z ciężkim
westchnięciem wstaję z krzesła, nadal nie mogąc odkleić wzroku od karabinu.
- Panie
Zdzisku, skąd ta broń? – pytam starego – Przecież wam nie wolno.
- Nie wolno!
Nie wolno, to dać się złapać – odpowiada
Karczmarz – Jak się dobrze schowa to wszystko wolno. – Uśmiecha się szeroko.
– Tu
niedaleko była, to znaczy jak na stare czasy niedaleko, była strzelnica, co
można było naprawdę daleko postrzelać. Trochę się tam człowiek bawił za
młodości, ale teraz to już lata nie te i czasy też nie te. Z resztą nigdy nie
byłem w tym dobry, ale o broń potrafię zadbać.
Smolarzowa
patrzy na mnie przenikliwym wzrokiem, po czym pokazuje na odręczny plan,
narysowany tą samą kreską co mój.
- Tu jest
linia drzew. Są na tyle gęste, że spokojnie możesz się między nimi schować. - Zakreśla
ołówkiem znaczek kawałek na prawo od głównych wrót Twierdzy. – Podejście
będziesz miał od strony lasu z południowego wschodu. Zaczekasz do świtu w
zagłębieniu terenu przy strumyku, a później ruszysz pod osłoną drzew do
stanowiska strzeleckiego. Trybuna honorowa będzie ustawiona pod samym murem.
Powinieneś mieć cel na widoku.
- Jaka
odległość ? – pytam, choć po dystansie, jaki dzieli zaznaczony symbol i linię
muru i tak wiem co usłyszę.
- Dokładnie
sześćset metrów bez paru kresek. – Zdzichu patrzy mi prosto w oczy. – Możesz mi
wierzyć na słowo. Z tego miejsca będziesz miał czysty strzał. Do tego Michał
pójdzie z tobą do osłony i jako przewodnik.
Już mam
zaprotestować, gdy dodaje:
– Będzie cię słuchał we wszystkim i doprowadzi
na pozycję jak po sznurku.
- Po oddanym
strzale zbieracie sprzęt i natychmiast wycofujecie się w to miejsce. – Ewa
podkreśla mały kwadrat w środku lasu, około godziny drogi na południowy wschód
od Twierdzy. – Tam was przechwycimy i ukryjemy dalej, w lesie.
- Te drony
mają kamerę termowizyjną - stwierdzam
patrząc jej w oczy. – Nie wypatrzą nas jak będziemy się skradać przez las?
- Ruszacie za dwie godziny. – Zdzichu uznał
chyba, że mój udział jest już przesądzony. -
Załoga z Zamku wypuści drona na patrol jakąś godzinę po zmierzchu. Od
dawna narzekają, że akumulatory mają słabe i muszą je długo ładować. Zwykle nie
latają już drugi raz. W ciągu dnia jest już na tyle ciepło, że kamera was nie
wychwyci. Musieliby być zaraz nad wami żeby coś wypatrzeć.
Smolarzowa
podchodzi do mnie i kładzie mi rękę na ramieniu.
- Damian,
możesz się jeszcze wycofać, ale jeśli zdecydujesz się nam pomóc to… – rozgląda
się dookoła –… wszystko będzie inaczej. Naprawdę zaczniemy odbudowywać,
naprawdę zaczniemy żyć.
Kiwam głową
i wypuszczam ciężko powietrze. I tak nie mam innego wyjścia.
- Dobrze,
zgadzam się. – Podnoszę wzrok na Ewę. – To jaki jest plan?
Ruszyliśmy zgodnie z ustaleniami,
zaraz po tym jak brzęczące, czerwone oko zatoczyło rundkę ponad Wzgórzem
Zamkowym i wylądowało na jednej z dwóch okrągłych wież. Gospoda już pustoszała.
Ostatni goście stali jeszcze na parkingu kończąc rozmowy. Razem z Michałem
przemknęliśmy pod nisko zwisającymi gałęziami przydrożnych drzew, w kierunku
gęstwiny lasu po wschodniej stronie. Poprawiam futerał z ciężkim karabinem
boleśnie uwierający mnie w łopatkę. Obaj idziemy przykryci szczelnie siatkami
maskującymi, podszytymi od spodu kocem termicznym. Jesteśmy już dobre pół
godziny drogi od Zamku, gdy Michał przyklęka pod rozłożystym klonem i pokazuje
mi, że możemy odpocząć. Odkładam delikatnie futerał na ziemię, a sam siadam
ciężko obok, zdejmując z głowy kaptur. Smolarzowa wyposażyła mnie na wyprawę
bardzo solidnie. Nowa, polarowa kurtka w ciemno ziemistym kolorze, spodnie i
siatka maskująca musiały ją kosztować krocie. Mój przewodnik również wygląda
cokolwiek profesjonalnie, w pełnym umundurowaniu. Przynajmniej w bój idziemy
wystrojeni. Michał układa na kolanach karabinek i wyjmuję moją wersję planu, na
której oczywiście nie ma zaznaczonych ani stanowiska strzeleckiego, ani punktu
zbornego z grupą Ewy. W razie wpadki wsypalibyśmy całą grupę. Chłopak bez słów
pokazuje na miejsce, w którym się znajdujemy. Nie ma sensu się spieszyć. Mamy
za sobą już jedną trzecią drogi, a do świtu jeszcze co najmniej pięć godzin.
- Zaraz
dojdziemy do linii kolejowej. Nie będziemy jej przekraczać, tylko pójdziemy
wzdłuż, lasem o tędy. – Kreśli paluchem niewidoczną linię prosto na północ. –
Miniemy Południowy Kamieniołom i podjedziemy do zabudowań od południa. Domy są opuszczone,
a pola po tej stronie już dawno zarosły drzewami.
- A co z
obsadą Kamieniołomu? – pytam pukając w znaczek na mapie
- Jutro
święto. Nikt nie pracuje, a pilnować też tam nie ma czego. Kamień wydobywają
ręczenie i transportują wozami na Wschodni Kamieniołom. Tam są maszyny i
generatory co przerabiają skałę na kruszywo do produkcji betonu. Nikt inny nie
jeździ tą drogą, bo nie ma po co. Z resztą widziałeś co się działo dziś w
Gospodzie. Ludzie już zaczęli świętować. – Michał podnosi się na nogi
podpierając kolbą.
- To co
idziemy ?
Przemykamy
szybko przez gęstwinę starego lasu, by po chwili wyjść na nieco luźniej
porośnięte zagajniki, na dawnych polach uprawnych zaanektowanych przez drzewa.
Przekraczamy strumień i wchodzimy znowu głębiej w las. Linia kolejowa lśni
słabo w świetle księżyca. Przystajemy na chwilę by upewnić się, czy nikt się
tam nie kręci. Cała okolica sprawia wrażenie zupełnie opuszczonej. Na ziemi nie
ma nawet śladów zwierząt. Pewnie większość miejscowej fauny już dawno
przerobiono na jedzenie, a reszta uciekła. Tak duże skupisko ludzi wpływa od
razu na ekosystem. Dla nas lepiej. Nic przynajmniej nie będzie nas próbowało
zeżreć w tym lesie. Michał daje znak i ruszamy prosto na północ, równolegle to
torów. Po prawej stronie widać pojedynczą nitkę odchodzącą w prawo na wschód,
zaraz przed stacją towarową Południowego Kamieniołomu. Przystajemy na chwilę,
bo na dachu dawnego budynku biurowego pokazują się dwie postacie z pochodniami.
Kładziemy się cicho w trawie i nakrywamy siatkami. Wartownicy robią obchód
dookoła dachu, ale w bladej poświacie nie mają szans nas wypatrzeć. Gdy znikają
na powrót we wnętrzu budynku, cicho podrywamy się na nogi i odchodzimy głębiej
między drzewa. Idzie się tu może trochę wolniej, ale wciąż mamy ponad cztery
godziny do świtu.
Mały strumyk doprowadza nas do
zabudowań prawie całkiem zasłoniętych, przez rozplenione tu dzikie śliwki i
krzewy czarnego bzu. Spomiędzy gęstwiny wystaje tylko wysoki, spadzisty dach
ostatniego domu przysiółka.
- Wejdźmy
tutaj. - Pokazuję kciukiem na gospodarstwo
– Z dachu powinno być widać całą okolicę.
Michał
chwilę się waha, ale w końcu kiwa głową rozsuwając ostrożnie gałęzie krzaków
lufą karabinu i wprowadzając nas na zarośnięte podwórko. Postępuję dwa kroki za
nim z pistoletem gotowym do strzału. Podchodzimy wzdłuż ściany i zawijamy się
od razu w pozbawione drzwi wejście. Dom był w trakcie budowy i jest tylko
częściowo wykończony.
- Materiały
budowlane zabrali Europejscy - opowiada
Michał, gdy rozkładamy się na poddaszu. – Zagnali ludzi i kazali chodzić po
okolicy i przynosić wszystko co można było wykorzystać przy budowie umocnień.
Wyznaczyli normy na każdą rodzinę i jak ktoś nie dostarczył to dostawał karę. –
Młody zaciska pięści na samo wspomnienie.
- A jak wy
zdobyliście materiały na budowę stajni? – rzucam wyglądając przez uchylone okno
połaciowe.
- Można było
wykorzystywać tylko odpady drewniane. Cegła, cement, nawet gruz, wszystko szło
na Twierdzę. Ojciec dogadał się z jednym z poruczników i przyznali mu blachę z
rozbieranych budynków z okolicy. Wszystko kosztowało go prawie kwartalne
zarobki, ale był warto. Teraz, kiedy nikt nie może sobie pozwolić na jazdę
samochodem, stajnia to prawdziwy skarb.
Kiwam głową,
lustrując przez lornetkę resztę naszego podejścia. Księżyc blednie powoli, a
noc ustępuje szarówce przedświtu. Po mojej prawej ręce ciągnie się nasyp linii
kolejowej przechodzącej wiaduktem ponad wiejską dróżką ku głównej bramie
Twierdzy. Masywne wrota wjazdu dla pociągów sąsiadują z nieco mniejszymi,
drogowymi. Całość wsparta jest po obu stronach solidnymi basztami, dwukrotnie
masywniejszymi niż, te na murze obwodowym. Po mojej lewej widzę stare garaże i
niskie zabudowania warsztatów. Wszystkie budynki są ogołocone z głównych
elementów konstrukcyjnych, a niektóre rozebrane do gołej ziemi. Na wprost jest
nasze stanowisko strzeleckie w kępie drzew jakieś dwieście kroków od domu. Z
tej perspektywy wygląda to dość licho. Drzewa na odejściu rosną niezbyt gęsto,
a do tego z nasypu kolejowego byłoby nas widać jak na dłoni. Jeśli wyślą za
nami pociąg techniczny to nie będziemy mieli szans dostać się do lasu. Trzeba
podjąć męską decyzję.
- Michał,
zostajemy tutaj. – Spoglądam z góry na siedzącego pod ścianą chłopaka. – To
dużo lepsze stanowisko. Nie ma sensu pchać się na dół.
Młody patrzy
na mnie przez chwile zagryzając wargę, po czym wzrusza ramionami.
- To ty tu
jesteś ekspert. Jak dasz radę go stąd ściągnąć to nie ma problemu. – Pokazuje
na siatki maskujące. – Szkoda tylko mojej roboty. Dobre dwa tygodnie nad tym
siedziałem.
- Coś mam
przeczucie, że się nie zmarnują – mruczę półgębkiem i jeszcze raz lustruję
okolice przez pożyczoną lornetkę.
- Ej, Damian.
– Michał odrywa się na chwile od karabinka rozłożonego na kolanach. – Jak mu
poślesz kulkę, to wiesz, rzuć jakimś tekstem, nie?
- Może
„hasta la vista bejbe”? – Uśmiecham się wciąż przyklejony do lornetki.
- Nieee, no
co ty? Tak na poważnie, na przykład jak ten gość co Waszyngtona rozwalił: „Si
vis pacem para bellum”!
Wypina
magazynek po raz nie-wiadomo-który i przejeżdża palcem po lśniącej powierzchni
pierwszego naboju. Siadam koło niego na betonie i oddaję lornetkę.
- To chyba
nie tak było. I z tego co mnie uczono to Waszyngton umarł we własnym łóżku. – Biorę
do ręki jego karabinek i sprawdzam, czy broń nie jest naładowana.
- Kiedy
ostatnio z niego strzelałeś? – pytam zrzucając zamek na pustą komorę.
Młody znowu
wzrusza ramionami uśmiechając się blado.
- W zimie. I to nie z tego, ale podobnego. Ojciec ma
schowane parę sztuk po wioskach kawałek od
Gospody. Na polowanie oficjalnie wzięliśmy czarnoprochowe, a później
podmieniliśmy na te.
Oglądam,
krótki karabinek wzorowany na amerykańskim modelu, używanym przez siły
specjalne do walk w zwarciu. Oczywiście jest to cywilna, sportowa wersja
pozbawiona możliwości strzelania seriami, ale z wyglądu przypomina dość udanie
modele widywanie na filmach o komandosach. O takich badassach, co to skaczą z
helikopterów prosto do morza, wychodzą efektownie z fal ziejąc ogniem z biodra
i kładą tabuny wrogów hamburgerów i cukro-coli. Czarna farba zamiast oksydy,
plastikowy ogryzek zamiast kolby, śmieszna, przypominająca rolkę po papierze
toaletowym osłona termiczna lufy i wystająca wysoko, trójkątna muszka. Całość
jest tak niezgrabna i pokraczna, że po prostu wzbudza politowanie. Ale magia
kina robi swoje. Składam się na próbę do za niskiej baki i po chwili oddaje
broń właścicielowi.
- Musisz z
tym uważać. – Pokazuje na komorę zamkową i otwarty wyrzutnik łusek. – Odrobina
brudu, albo piasku i przestaje działać. Przy zacięciu szarpnij dźwignią
przeładowania do oporu i spróbuj wepchać nowy nabój popychaczem. „Jedyny karabin na świecie, profilaktycznie
wyposażony w przycisk do usuwania zacięć” – dodaje sam do siebie w myślach.
- Strzelałeś
kiedyś z takiego? – Michał próbuje podpiąć na nowo magazynek, ale widzę że nie
może trafić w gniazdo, bo ręce za bardzo mu się trzęsą. Chyba zaczyna do niego
docierać, co tak naprawdę mamy zrobić.
- Tak, razem
z chłopakami z naszej wioski dostaliśmy się kiedyś do sklepu z bronią.
Większość towaru została zarekwirowana zaraz po ogłoszeniu stanu wyjątkowego,
ale znaleźliśmy jeden transport, którego nie zdołali wywieźć. Wszystko
popakowane w drewniane skrzynie na zapleczu, zaplombowane i opieczątkowane. Było
tam kilka takich karabinków, w różnych konfiguracjach. Cztery albo pięć sztuk,
już nie pamiętam. Starsze chłopaki się na to rzucili, ale mnie ojciec
powiedział, żebym sobie wziął męski, a metroseksualne zostawił dla tych co się
nie znają.
Młody
czerwieniej na twarzy, ale trącam go tylko ramieniem i uśmiecham się.
– No co? Miał racje. Dał mi stary automat
polskiej produkcji. Wzór osiemdziesiąt osiem, jeszcze na ruską amunicję pięć
czterdzieści pięć na trzy dziewięć. Trafił mi się oryginalny egzemplarz z
wojskowymi odbiorami, przerobiony na ogień pojedynczy. Miałem go trzy lata i
ani razu się nie zaciął. Amerykańce padały jeden po drugim. To były delikatne,
plastikowe zabawki, a mój po prostu nie chciał się psuć.
Uśmiecham
się do własnych myśli.
- Co się z
nim stało? Masz go jeszcze? – Michał patrzy na mnie błyszczącymi oczami.
- Nie… - nie
mogę powstrzymać ciężkiego westchnięcia – …straciłem.
- Damian… – Po chwili milczenia młody pyta dziwnym głosem.
– Jak to jest do kogoś strzelać?
Zanim daję
radę wymyślić mądrą odpowiedź ponad łąkami okalającymi mury Twierdzy rozlega
się głośny jęk i skrzypienie metalu. Podrywamy
się na nogi i ostrożnie wyglądamy ponad krawędzią okna. Brama drogowa odsuwa
się z hurgotem, a z wnętrza wysypują się powoli ludzie w niebieskich
kombinezonach. W bladym świetle poranka zaczynają rozstawiać drewniane
konstrukcje trybun, podesty i budki.
- Chodź. – Klepię
Młodego w ramię. – Bierzemy się do
roboty.
Jest już na
tyle widno, że możemy przeszukać dom, bez ryzyka wpadnięcia na coś, albo
jeszcze gorzej do czegoś. Szybko znajdujemy kilka pustych palet i ułomków płyt
wiórowych i gipsowych. Wszystko razem układamy no coś, w rodzaju podestu, na
wprost okna na poddaszu. Kładę się z karabinem rozpartym na dwójnogu, dwie
stopy od krawędzi ściany. Tłumik dźwięku powinien zagłuszyć wystrzał na tyle,
żeby ciężko było mnie usłyszeć, a ciemne wnętrze poddasza żeby mnie wypatrzeć.
Znowu gratuluję sobie w duchu zmiany pozycji. Teraz pozostaje tylko celnie
trafić. Cóż w tym trudnego. Michał zmył się na dół, na ostrożny obchód budynku,
mam więc trochę czasu żeby sprawdzić nastawy lunety z tabelą balistyczną.
Układam się wygodniej i dodaje kilka klików na podniesienie linii celowania
zgodne z zapiskami Zdzicha. Trybuna honorowa już stoi. Z mojego stanowiska będę
miał ją pod kątem jakichś trzydziestu stopni w lewo. Widzę bardzo dokładnie
zarówno podejście od strony wrót, jak i samą trybunę. Dwóch robotników właśnie
rozściela zielone sukno na barierce przed miejscami honorowymi. Biorę jednego
na cel i szacując po jego wzroście, nałożonym na liczbę znaczków na krzyżu
celowniczym, próbuję obliczyć dystans. A później sprawdzam i obliczam jeszcze
raz. Zrezygnowany liczę po raz trzeci, już tylko zerkając, czy przypadkiem nie
trafili mi się wzorcowi o wyjątkowo nikczemnym wzroście. Ponad osiemset
pięćdziesiąt metrów, tak plus-minus. Bardziej na plus, krzesła rozstawiają
jeszcze dobre dwa kroki od barierki. Wzdycham ciężko. Z czterotaktowego zamka,
wymagającego ręcznego przeładowania, może uda mi się strzelić trzy razy zanim
się zorientują co się dzieje. Dobra, będziemy się martwic jak przyjdzie pora.
Teraz trzeba coś zjeść, wypić i przygotować się na parę godzin czekania. Zabawa
ma się zacząć w samo południe, więc mamy dobre pięć godzin leżenia bykiem.
Plac przed bramą powoli się
zapełnia. Przez wrota przechodzi coraz
więcej robotników i żołnierzy. Od kilku godzin działa posterunek na
drodze dojazdowej. Samochód terenowy i dwa quady zawężają przejście, tak że
może przecisnąć się tylko jeden wóz na raz. Wszyscy wchodzący mieszkańcy i
przyjezdni oraz ich pojazdy są drobiazgowo sprawdzani. Właśnie jakiś
szczególnie gorliwy żołdak potrząsa odwróconym do góry kołami rowerem, próbując
wytrząsnąć coś z rurki ramy pod siodełkiem. No cóż, człowiek z misją. Piesze patrole
przechadzają się po błoniach oraz blankach muru. Tuzin wozów rozłożyło się
półkolem dokoła placu, tak by zostawić wolne miejsce przed samą trybuną. Kilku
żołnierzy przegania ludzi, którzy ośmielili się podejść zbyt blisko miejsca-dla-majestatu.
Przez bramę wyjeżdża dźwig na podwoziu niewielkiej, dwuosiowej ciężarówki. Maszyna
ustawia się bokiem przed trybuną i rozstawia przednie podpory. Kierowca wysiada
z szoferki i przywiązuje coś do haka. Ustawiam mocniejsze zbliżenie i widzę
kawałek liny z… obraz na chwile przesłaniają mi dwaj przechodzący żołnierze … z
wisielczą pętlą na końcu. No to zafundowali Jirzemu bardzo ładne widoki na
koniec, nie ma co. Zamykam na chwilę oczy. Nic nie mogę zrobić, żeby mu pomóc,
ale nikt nie zasłużył na taki los. Z oddali wiatr przynosi strzępki melodii.
Zespół muzyczny, bez żadnego strojenia zaczyna przygrywać gromadzącej się na
placu gawiedzi. Z rozstawionych pomiędzy wozami budek, zaczynają wydobywać się
strużki dymów z rozpalanych właśnie rusztów i rożnów. A ponad tym wszystkim
podnoszące się coraz wyżej ramię dźwigu.
Michał zdążył w ostatniej chwili.
Właśnie na plac zajechała ta sama więźniarka na dostawczaku, co przy
wczorajszym procesie. Holeczek z asyście czterech żołnierzy jest prowadzony ku
małej skrzynce stojącej przed pracującym na wolnych obrotach dźwigiem. Nie mogę
dostrzec, czy to chłopak tak się trzęsie, czy to powietrze drga w obrazie
lunety. Za to wyraźnie widzę plamy krwi na porwanej bluzie mundurowej i
pozlepiane strupami włosy. Nawet w ostatnią noc nie dali mu spokoju. Dookoła
maszyny zbierają się ludzie krzyczący coś do Holeczka i wygrażający mu
pięściami. Ale agresywnie zachowuje się może garstka, reszta patrzy tylko w
milczeniu jak strażnicy zakładają pętle na szyję Czecha. Wtem muzyka milknie, a
wszystkie oczy zwracają się ku bramie Twierdzy. Trzy czarne limuzyny majestatycznie wyjeżdżają
na plac.
- Zaczyna
się… – Michał niecierpliwie wierci się przykładając oczy do lornetki – …to oni!
Samochody
zatrzymują się przed trybuną, a żołnierze formują szpaler wzdłuż barierki i
prezentują broń. Drugi oddział, delikatnie, acz stanowczo spycha widzów spod
budek z jedzeniem w kierunku podwyższenia. Na stopnie wchodzi człowiek w
zielonym, galowym mundurze, w czapce oficerskiej i dużych, czarnych okularach.
Pod ręce prowadzą go dwaj inni oficerowie. Od razu rozpoznaje pękata sylwetkę
Gabora, oraz znacznie niższego od niego Skałkowicza. No tak, ten to zawsze
blisko żłobu. Wszyscy trzej stają na wprost mikrofonów umieszczonych w centrum
trybuny, czekając aż reszta świty zajmie swoje miejsca. Poprawiam się na
niewygodnym kawałku płyty gipsowej, wpijającej mi się w żebro. Obraz w luniecie
lekko drży, gdy przykładam oko okularu biorąc Bilskiego na cel. Umiłowany
przywódca robi dwa chwiejne kroki naprzód, chwytając za stelaż mikrofonu, chyba
w ostatniej chwili ratując się przed upadkiem. Otwiera usta, żeby zacząć
przemówienie, gdy na drodze prowadzącej do Wschodniego Kamieniołomu rozlega się
wycie potężnego silnika wchodzącego na najwyższe obroty. Michał z wrażenia
zeskakuje z naszego podestu całkiem destabilizując konstrukcję i podbijając mi lufę
karabinu.
- Coś jedzie
na Twierdzę! – krzyczy pokazując przez boczne okno.
Zanim udaje
mi się na nowo złożyć do strzału widzę, jak na trybunie zaczyna się poruszenie.
Przenosze wzrok na drogę dojazdową do Twierdzy, gdzie spomiędzy drzew
wyskakuje… żółta, trzydziestotonowa ładowarka kołowa. Ciężka maszyna drze łyżką
żwir drogi wzbijając tumany kurzu. Biorę na cel kabinę operatora i przez kłęby
pyłu i spalin widzę zbroczone krwią plecy w podartej bluzie mundurowej. Sudajew!
Pędzi wprost na posterunek. Roznosi na pełnej prędkości taranując stojące tam
pojazdy zębatą łyżką. Rozerwany wpół samochód odtacza się kręcąc piruet w
prawo. Z obu quadów zostały drzazgi. Na kabinie i błotnikach ładowarki
pojawiają się czerwone bryzgi. Otrząsam się z nagłego osłupienia i biorę na cel
trybunę. Bilski miga mi tylko w przelocie, nakryty ciałami w zielonych
mundurach. Zagryzam zęby i daje ognia w miejsce, gdzie przed chwilą mignęła mi
twarz w ciemnych okularach. Po niecałej sekundzie widzę jak jeden z oficerów po
prawej, pada nagle na podest z przestrzelonym kolanem. Klnę cicho pod nosem i
szybkimi szarpnięciami przeładowuję następny nabój. Bilski jest praktycznie
niesiony głową naprzód przez czterech ludzi w kierunku nieodległych wrót. Wstrzymuję
powietrze i delikatnie muskam spust. Pocisk trafia żołnierza, który zasłonił na
chwilę korpus Bilskiego. Siła uderzenia jest na tyle duża, że cała piątka przewraca
się na ziemię. W tym czasie patrole na murze oraz stanowiska działek na
basztach otwierają ogień w kierunku ryczącej i ziejącej czarnymi spalinami maszyny
Sudajewa. Porucznik podnosi pancerną łyżkę zasłaniając wysoko umieszczoną
kabinę. Na metalowej konstrukcji co chwilę wykwitają iskry rykoszetujących
pocisków. Działka zachłystują się ciężkimi seriami orząc głębokie bruzdy
przestrzelin wzdłuż burt pędzącej ładowarki. Obsługa jest jednak zbyt
zaskoczona, żeby prowadzić celniejszy ogień. Po chwili ciężkie kłęby spalin i
kurz przesłaniają mi widok na grupę próbującą doholować Bilskiego do zbawczych
wrót fortu. Przerzucam lufę kilka stopni w lewo i z przerażeniem widzę, jak z
rur wydechowych dźwigu buchają kłęby czarnego dymu i maszyna wyrywa z miejsca aby
uciec jak najdalej od strzelaniny. Kierowca, zwolnił lekko podpory, ale ramię
nadal jest podniesione. Na końcu liny przebierając rozpaczliwie nogami jest
wleczony po ziemi Holeczek. Składam się do strzału i celuję w linę nieco ponad
jego płową czupryną. Nie! Prędzej mu odstrzelę głowę niż mi się uda.
- Damian!
Musimy się zbierać! – drze mi się do ucha spanikowany Michał.
Wypuszczam
spokojnie powietrze i na wydechu posyłam kulę w kierunku dźwigu. Jak w
zwolnionym tempie, na bocznej szybie szoferki pojawia się otwór przestrzeliny
otoczony siateczką pęknięć a przednią szybę plami bryzg krwi. Maszyna
majestatycznie skręca ostro w lewo i zahaczając rozporami o jeden z wozów
przewraca się na bok. Widzę tylko jak Jirzi gramoli się na nogi próbując
związanymi rękami zdjąć z szyi pętlę. Biorę głęboki oddech. Udało się!
- Proszę
cię, zaraz tu będą! – Michał pokazuje na boczną drogę, po której pędzi w naszym
kierunku terenowy samochód Zielonych.
- Dobra
Młody, zabieraj pukawkę i leć do naszych. Ja idę się trochę powygłupiać.
Wciskam mu w
rękę ciężką snajperkę a sam wyrywam jego karabinek. Zanim zdążył się zorientować
wypadłem z pokoju i popędziłem ku drzwiom wejściowym i odgłosom strzelaniny na
zewnątrz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz