piątek, 25 grudnia 2020

Dziewięć


Panika może przybrać różną postać. Niektórzy pod jej wpływem zaczynają krzyczeć, inni biegają bez celu. Są tacy, którzy nie potrafią wydobyć z siebie ani słowa, albo nawet poruszyć się z miejsca. Ludzie wpadają w panikę z różnych powodów: wypadek samochodowy, utrata pracy, oblany egzamin, albo zielona dioda, która powinna migać miarowym, pulsującym światełkiem, a zamiast tego wpatruje się w ciebie szarobrunatnym, matowym okiem, z górnej pokrywy małego, czarnego pudełka. Normalnie nie jest to powód do strachu, ale gdy owo pudełko zawiera elektryczny respirator, połączony z baterią filtrów z aktywnego węgla, oczyszczającego powietrze, dostarczane do chemicznego kombinezonu, który jest jedyną zaporą, chroniącą cię od rakotwórczej trucizny, masz pełne prawo zacząć się martwić. Zwłaszcza, gdy masz ten kombinezon aktualnie na sobie, a detektor gazu dobił właśnie do stu jednostek, czyli o dziewięćdziesiąt dziewięć więcej niż wynosi bezpieczny limit pracy bez Osobistych Środków Ochrony Dróg Oddechowych. Jeżeli dodać do tego, że jesteś ponad trzydzieści metrów pod ziemią, a od najbliższego wyjścia dzieli cię dokładnie sto trzydzieści osiem metrów, z których ponad jedna czwarta jest wypełniona osprzętem mechaniczno-elektrycznym kombajnu tunelowego, wraz z kilometrem kabli i przewodów hydraulicznych, dwudziestopięciometrowym przenośnikiem taśmowym i siedmiowagonową kolejką, to panika będzie najwłaściwszym słowem opisującym twój stan umysłu.

     To właśnie poczułem, gdy temperatura wewnątrz kombinezonu, wynosząca zwykle około trzydziestu stopni Celsjusza, zaczęła się gwałtownie podnosić. Gumowe buty ślizgają się w błocie, gdy rzucam się do wąskiej kładki przejścia. Dwie postacie, noszące takie same kombinezony jak ja, odwracają się w moją stronę. Pokazuję na migi, że zepsuł się mój respirator i ewakuuję się na powierzchnię. W hałasie, panującym we wnętrzu maszyny, ciężko byłoby mnie usłyszeć, nawet gdybym nie miał na sobie tłumiącej głos, gumowej maski. Odwracam się w kierunku wyjścia i zgięty wpół zaczynam biec najszybciej jak potrafię, wąskim na stopę i wysokim na niecałe pięć, przejściem. Lewym barkiem szoruję o szorstką, betonową powierzchnię segmentów obudowy tunelu, prawym zahaczam co chwilę o pionowe, stalowe wsporniki ram przenośnika taśmowego. Zwierzęcy strach. Szczur w potrzasku. Wizjer coraz bardziej paruje. Staram się oddychać coraz płycej, by móc cokolwiek widzieć. Przede mną wyrasta sylwetka naszego elektryka. Wielkie, wąsate Szkocisko, zwykle wygląda przekomicznie w żółtym kombinezonie, opinającym się na okrągłym brzuchu. Ale tym razem nie jest mi do śmiechu. Wale z całej siły pięścią w odgradzającą nas stalową belkę i krzyczę resztką powietrza, które zostało mi w płucach:

- C`mon! I’ve gotta get out!

Olbrzym nieporadnie wciska się w pustą przestrzeń między wagonami, robiąc mi na tyle miejsca abym mógł się przecisnąć. Wreszcie wypadam na luźna przestrzeń tunelu. Jeszcze tylko niecałe sto metrów i będę w szybie. Tam pracujące non-stop wentylatory wtłaczają czyste powietrze. Będę mógł zdjąć śmierdzącą, mokrą od pary maskę i złapać oddech bez obawy, że trujący gaz przeżre mi płuca. Prawie nic nie widzę. Pot leje się strumieniami po twarzy i przeraźliwie szczypie w oczy. Potykam się o wystające podkłady kolejowe. Dłonie w gumowych rękawicach nie znajdują oparcia na śliskich od gliny szynach. Podnoszę się z kolan i próbuję wystartować, wciąż odpychając się rękoma od pokrytego błotem spągu. Przez zamglony wizjer widzę sylwetkę, biegnąca w moim kierunku od strony podszybia. W biegu zakłada lekka półmaskę, chroniącą do dziesięciu jednostek. Łapie mnie w locie. Ostatnim wysiłkiem, bardziej zataczając się niż biegnąc, docieram do szybu. Sadza mnie ciężko, na plastikowej beczce, prosto pod wylotem dukty wentylatora. Nie mam już czym oddychać. Płuca palą, jak przypalane rozżarzonym żelazem, w uszach dzwoni jakbym miał w głowie młot parowy. Ktoś zdziera mi maskę. Pierwszy haust powietrza wywołuje napad niekontrolowanego kaszlu. Sztygar, który wyciągnął mnie z tunelu, dopytuje się co się stało. Piętnaście lat w ratownictwie górniczym zrobiło swoje. Zareagował instynktownie. Gdyby nie on … . Nie jestem w stanie wykrztusić słowa. Pokazuję na migi na mój respirator. Pyta, czy reszta załogi jest bezpieczna. Wciąż krztusząc się i kaszląc kiwam głową i wyciągniętym do góry kciukiem pokazuje, że tak.

- Ya`ll be a`right son. We miners, all have nine lives, like cats! – Klepie mnie w plecy dla otuchy.

Klatka dźwigowa jest już na dole. Chłopaki pomagają mi stanąć na nogi i pakują do środka. Na powierzchni już czeka medyk z butlą tlenową. Ręce trzęsą mi się tak bardzo, że nie jestem w stanie utrzymać w rękach maski. W drodze do szpitala kierowca łamie chyba wszystkie przepisy drogowe. Na izbie przyjęć, szpitalny sanitariusz powolutku i starannie wypełnia kartę chorego. Nasz medyk stara się podać wszystkie najważniejsze informacje. Mnie kładą na łóżko na kółkach i wiozą na zabiegówkę. Lekarz próbuje wyciągnąć ode mnie jak się czuje, ale widząc, że ciężko mi się pozbierać formułuje pytania tak, aby możliwą odpowiedzią było TAK lub NIE. Zawroty głowy? TAK; Nudności? TAK; Drżenie mięśni? – Spogląda na moje trzęsące się konwulsyjnie kolana i sam wpisuje TAK.

 

Czysty tlen rozjaśnia w głowie. Jestem przytomny na tyle, aby móc się rozglądnąć po sali. Sam nie wiem, kiedy podłączyli do mnie z tuzin elektrod, z biegnącymi do dwóch monitorów kabelkami. Na palcu wskazującym czujnik ciśnienia, na łóżku, obok ręki, elektroniczny termometr. Nie wiem czy wolno mi się z całym tym osprzętem poruszyć. Cholernie chce mi się pić. Musiałem stracić sporo wody, podczas tej stumetrowej przebieżki. Medyk informuje mnie, że wyniki jak na razie są dobre. Próbki krwi niczego nie wykazały. Jeszcze rentgen i zostawią mnie na obserwacji na parę godzin. Pyta czy czegoś mi nie trzeba i na odchodne obiecuje, że jeszcze zajrzy.

Przed pokojem do rentgena czekają dwie kobiety. Murzynka po czterdziestce siedzi spokojna, podłączona do kroplówki, ze wzrokiem apatycznie wbitym w ścianę. Obok niej, cicho pojękuje na wózku, staruszka z wysoko zabandażowaną nogą. Trochę głupio się czuje, kiedy pielęgniarka wtacza moje łóżko do pokoju. Według reguł szpitala, jako tak zwany „emergency”, mam pierwszeństwo. Lekarze potrzebują tego badania, aby postawić diagnozę. Po powrocie na urazówkę mogę wreszcie uspokoić myśli. Co się tak właściwie stało? Dlaczego ten pieprzony respirator przestał działać? Baterię wymieniłem na początku zmiany. Ładowałem ją całą noc – jak zwykle. Nie było sygnału alarmowego, po prostu zdechł i tyle. Nieważne. Nie mam ochoty, ani siły się nad tym zastanawiać…

Moje łóżko stoi na korytarzu. Przede mną biurko lekarzy. Wyglądają jak żywcem wyjęci z „Ostrego Dyżuru”, tyle że żaden nie przypomina Clooneya – większość jest ruda. Pamiętam, jak kumpel, który pracował na izbie przyjęć opowiadał, że im ktoś jest poważniej ranny tym mniej krzyczy. Może wraz z upływem krwi traci się siły, albo adrenalina uśmierza ból? Na łóżko po mojej kładą kilkunastoletnia dziewczynkę. Gorset ortopedyczny na szyi, opatrunki na rękach, spod koca wystają tenisówki, które kiedyś były białe, a teraz pokryte są brunatnymi plamami zakrzepłej krwi. Kobieta w średnim wieku kładzie dłoń na jej czole i powolutku gładzi po włosach. I dłoń i czoło są koloru szarego prześcieradła, którym nakryte jest łóżko. Odwracam wzrok. Czuje się jakbym deptał ich cierpienie moimi ubłoconymi, górniczymi buciorami. Na oddział właśnie wwożą czarnoskórego nastolatka, z paskudnie rozciętym łukiem brwiowym. Wymachuje rękami i wydziera się na zszywającego go sanitariusza, wrzeszcząc piskliwym falsetem przy każdym szarpnięciu igły. Czysty tlen niesamowicie działa na umysł. Wyostrza się wzrok, a w uszach przestaje dudnić. Gdyby nie to, że żołądek przewraca mi się cały czas do góry nogami, czułbym się całkiem dobrze. Lekarz, który mnie wcześniej badał, przychodzi pogadać o moich wynikach. Rentgen wyszedł trochę niepokojąco. Nie ma, co prawda śladów gazu, ale możliwe jest lekkie zatrucie dwutlenkiem węgla. Chcą mnie zatrzymać do rana na obserwacji. Z głupkowatym uśmiechem mówię, że przecież nie mogę spędzić piątkowego wieczora w szpitalu. Medyk patrzy mi w oczy znad szkieł okularów i sprowadza mnie na ziemie bardzo dobitnymi słowami. W wolnym tłumaczeniu chodziło o to, że powinienem być wdzięczny losowi za to, że nie leżę teraz na intensywnej. Po następnym dwóch godzinach wypisuje mnie do domu z kategorycznym zakazem pojawiania się w pubie. Biorąc pod uwagę jak się czuje oraz ilość papierkowej roboty, przez którą będę się musiał przekopać, nie martwi mnie to specjalnie.

W poniedziałek, przed nocną zmianą, musze stawić się przed obliczem Jaśnie Pana Inspektora d/s BHP. Standardowa procedura przy wypadkach przemysłowych. Spotkanie też wygląda standardowo. Standardowy zestawe pytań, nieważne czy złamałeś nogę, spadłeś z rusztowania, czy zachlapałeś oczy cementową zaprawą. Takie brytyjskie przywiązanie do tradycji, też standardowej. Decyduję się pojechać motocyklem. Inspektorat jest w samym centrum miasta. Na dwóch kołach śmignę przez korki szybciej niż samochodem. Parkuję motocykl na małym placyku, pomiędzy wysokimi budynkami banków i hoteli. Niewielki skrawek betonu służy za parking dla zbieraniny przeróżnych jednośladów. Piękne, czerwonobiałe Ducati 1098 stoi obok pordzewiałego chińskiego toczydełka. Dalej kilka skuterów, trzy CBRki różnych roczników i pojemności, jakiś street, nawet nie potrafię określić, na jakiej bazie, dwa Gixxery: jeden stary, jeden nowy i na końcu DRka 350 w bardzo ładnym stanie. Dziwne, ile oko ludzkie jest w stanie zarejestrować szczegółów, nawet kiedy człowiek niespecjalnie stara się skupić. CBRka ma nieoryginalne lusterka, stary Gixxer - tarcze hamulcowe wymienione na „ogryzki”, a Ducati wydechy Arrow. Kiedy ja w końcu dorosnę?

Kiedy wchodzę do biura inspektora Jaśnie Oświeconego Inspektora muszę się jeszcze uśmiechać pod wąsem, bo pulchna recepcjonistka patrzy na mnie trochę z ukosa. Jestem dobry kwadrans przed czasem, więc wskazuje mi fotel w hallu i proponuje kawę lub herbatę. Nie znoszę czekać. Zwykle staram się spóźnić około pięciu minut, po to by nie marnować własnego czasu. Oczywiście dotyczy to tylko tych spotkań, na których mi nie zależy. Na tym spotkaniu nie zależy mi wybitnie. Na miejscu wytrzymuję kilka minut, po czym zaczynam się nerwowo przechadzać po niewielkim pomieszczeniu. Poważny pan, w nienagannie skrojonym garniturze, patrzy na mnie z dezaprobatą znad rozłożonego egzemplarza Daily Telegraph. Może to przez moja skórzaną kurtkę, dżinsy i kask wiszący na poręczy fotela. Mam to głęboko w poważaniu. Jaśnie Pan Inspektor przyjmuje mnie po dwudziestu pięciu minutach. Jak każdy Bryt, przekręca moje nazwisko. Gdy go poprawiam, odpowiada z jowialnym uśmiechem, że my Polacy mamy takie trudne do wymówienia nazwiska.

- Mine is simple. Try „Brzęczyszczykiewicz” – that`s the hard one.

Jowialny uśmiech gaśnie na jego nalanej twarzy, bo spotyka zimne spojrzenie moich oczu. Dalsza rozmowa jest już bardzo formalna. Bez rozgadywania się i wdawaniu w szczegóły. Opowiadam tylko o co zostałem zapytany. Krótko i na temat. „Cokolwiek powiesz może być użyte przeciw tobie”. Wiedza inspektora na temat mojej pracy nie należy do zbyt szczegółowych, więc rozmowa trwa tylko kilka minut. Podpisuje protokół WYRAŹNIE imieniem i nazwiskiem i jestem wolny.

Wybieram inną drogę do domu, niż ta którą przyjechałem. Zamiast turlania się przez korki na drugim biegu, wolę obwodnicę. Potrzebuje trochę prędkości, żeby zgubić myśli o ostatnich wydarzeniach. Motocykl prowadzi się bardzo lekko. Filtruje przez gęsto upakowany korek przed światłami korek osobówek. Ustawiam się na pole position pomiędzy dwoma rzędami puszek. Gdy czerwone zmienia się na żółte wyskakuję jak z procy. Pierwszy, drugi, trzeci bieg i dojeżdżając do następnych świateł jestem już prawie sam. Oprócz mnie, na pasie do skrętu w prawo, stoi tylko jakiś duży, biały van. Światło zmienia się na zielone zanim zdążyłem się zatrzymać, więc tylko zbijam do dwójki i odbijając lekko do zewnętrznej, biorę furgonetkę z boku. Gdy jestem na wysokości szoferki bardziej wyczuwam, niż zauważam kanarkowy pysk nissana micry, skręcającej z przeciwnego kierunku. Zanim zdążyłem pomyśleć obiłem w lewo i zaraz wyprostowałem przed wysokim krawężnikiem. Prawe kolano minęło zderzak samochodu o kilkanaście milimetrów. Zatrzymuje się na przystanku autobusowym. Serce kołacze, jakby miało mi zaraz wyskoczyć z piersi. W ustach smak krwi – musiałem z wrażenia przygryźć sobie język. Wypuszczam powietrze. Głowa opada w dół. Obok mnie zatrzymuje się micra. Grubiutka kobieta z charakterystycznym irlandzkim, piskliwym akcentem szczebioce przeprosiny z szybkością karabinu maszynowego. Cholera nawet brzmi podobnie do tego kanarka z kreskówek. Kiwam powoli głową i spokojnie się do niej uśmiecham. Mogła widzieć tylko oczy. Resztę zakrywał kask.

 

Siedem. Zostało mi jeszcze siedem…

 

 

Belfast. 01.02.2009r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz