Panika może przybrać różną postać. Niektórzy pod jej wpływem zaczynają krzyczeć, inni biegają bez celu. Są tacy, którzy nie potrafią wydobyć z siebie ani słowa, albo nawet poruszyć się z miejsca. Ludzie wpadają w panikę z różnych powodów: wypadek samochodowy, utrata pracy, oblany egzamin, albo zielona dioda, która powinna migać miarowym, pulsującym światełkiem, a zamiast tego wpatruje się w ciebie szarobrunatnym, matowym okiem, z górnej pokrywy małego, czarnego pudełka. Normalnie nie jest to powód do strachu, ale gdy owo pudełko zawiera elektryczny respirator, połączony z baterią filtrów z aktywnego węgla, oczyszczającego powietrze, dostarczane do chemicznego kombinezonu, który jest jedyną zaporą, chroniącą cię od rakotwórczej trucizny, masz pełne prawo zacząć się martwić. Zwłaszcza, gdy masz ten kombinezon aktualnie na sobie, a detektor gazu dobił właśnie do stu jednostek, czyli o dziewięćdziesiąt dziewięć więcej niż wynosi bezpieczny limit pracy bez Osobistych Środków Ochrony Dróg Oddechowych. Jeżeli dodać do tego, że jesteś ponad trzydzieści metrów pod ziemią, a od najbliższego wyjścia dzieli cię dokładnie sto trzydzieści osiem metrów, z których ponad jedna czwarta jest wypełniona osprzętem mechaniczno-elektrycznym kombajnu tunelowego, wraz z kilometrem kabli i przewodów hydraulicznych, dwudziestopięciometrowym przenośnikiem taśmowym i siedmiowagonową kolejką, to panika będzie najwłaściwszym słowem opisującym twój stan umysłu.
- C`mon!
I’ve gotta get out!
Olbrzym nieporadnie wciska się w
pustą przestrzeń między wagonami, robiąc mi na tyle miejsca abym mógł się
przecisnąć. Wreszcie wypadam na luźna przestrzeń tunelu. Jeszcze tylko niecałe
sto metrów i będę w szybie. Tam pracujące non-stop wentylatory wtłaczają czyste
powietrze. Będę mógł zdjąć śmierdzącą, mokrą od pary maskę i złapać oddech bez
obawy, że trujący gaz przeżre mi płuca. Prawie nic nie widzę. Pot leje się
strumieniami po twarzy i przeraźliwie szczypie w oczy. Potykam się o wystające
podkłady kolejowe. Dłonie w gumowych rękawicach nie znajdują oparcia na
śliskich od gliny szynach. Podnoszę się z kolan i próbuję wystartować, wciąż
odpychając się rękoma od pokrytego błotem spągu. Przez zamglony wizjer widzę
sylwetkę, biegnąca w moim kierunku od strony podszybia. W biegu zakłada lekka
półmaskę, chroniącą do dziesięciu jednostek. Łapie mnie w locie. Ostatnim
wysiłkiem, bardziej zataczając się niż biegnąc, docieram do szybu. Sadza mnie ciężko,
na plastikowej beczce, prosto pod wylotem dukty wentylatora. Nie mam już czym
oddychać. Płuca palą, jak przypalane rozżarzonym żelazem, w uszach dzwoni
jakbym miał w głowie młot parowy. Ktoś zdziera mi maskę. Pierwszy haust
powietrza wywołuje napad niekontrolowanego kaszlu. Sztygar, który wyciągnął
mnie z tunelu, dopytuje się co się stało. Piętnaście lat w ratownictwie
górniczym zrobiło swoje. Zareagował instynktownie. Gdyby nie on … . Nie jestem
w stanie wykrztusić słowa. Pokazuję na migi na mój respirator. Pyta, czy reszta
załogi jest bezpieczna. Wciąż krztusząc się i kaszląc kiwam głową i
wyciągniętym do góry kciukiem pokazuje, że tak.
- Ya`ll be
a`right son. We miners, all have nine lives, like cats! – Klepie mnie w plecy
dla otuchy.
Klatka dźwigowa jest już na dole. Chłopaki pomagają mi
stanąć na nogi i pakują do środka. Na powierzchni już czeka medyk z butlą tlenową.
Ręce trzęsą mi się tak bardzo, że nie jestem w stanie utrzymać w rękach maski.
W drodze do szpitala kierowca łamie chyba wszystkie przepisy drogowe. Na izbie
przyjęć, szpitalny sanitariusz powolutku i starannie wypełnia kartę chorego.
Nasz medyk stara się podać wszystkie najważniejsze informacje. Mnie kładą na
łóżko na kółkach i wiozą na zabiegówkę. Lekarz próbuje wyciągnąć ode mnie jak
się czuje, ale widząc, że ciężko mi się pozbierać formułuje pytania tak, aby
możliwą odpowiedzią było TAK lub NIE. Zawroty głowy? TAK; Nudności? TAK;
Drżenie mięśni? – Spogląda na moje trzęsące się konwulsyjnie kolana i sam
wpisuje TAK.
Czysty tlen rozjaśnia w głowie.
Jestem przytomny na tyle, aby móc się rozglądnąć po sali. Sam nie wiem, kiedy
podłączyli do mnie z tuzin elektrod, z biegnącymi do dwóch monitorów kabelkami.
Na palcu wskazującym czujnik ciśnienia, na łóżku, obok ręki, elektroniczny
termometr. Nie wiem czy wolno mi się z całym tym osprzętem poruszyć. Cholernie
chce mi się pić. Musiałem stracić sporo wody, podczas tej stumetrowej
przebieżki. Medyk informuje mnie, że wyniki jak na razie są dobre. Próbki krwi
niczego nie wykazały. Jeszcze rentgen i zostawią mnie na obserwacji na parę
godzin. Pyta czy czegoś mi nie trzeba i na odchodne obiecuje, że jeszcze
zajrzy.
Przed pokojem do rentgena czekają
dwie kobiety. Murzynka po czterdziestce siedzi spokojna, podłączona do
kroplówki, ze wzrokiem apatycznie wbitym w ścianę. Obok niej, cicho pojękuje na
wózku, staruszka z wysoko zabandażowaną nogą. Trochę głupio się czuje, kiedy
pielęgniarka wtacza moje łóżko do pokoju. Według reguł szpitala, jako tak zwany
„emergency”, mam pierwszeństwo. Lekarze potrzebują tego badania, aby postawić
diagnozę. Po powrocie na urazówkę mogę wreszcie uspokoić myśli. Co się tak
właściwie stało? Dlaczego ten pieprzony respirator przestał działać? Baterię
wymieniłem na początku zmiany. Ładowałem ją całą noc – jak zwykle. Nie było
sygnału alarmowego, po prostu zdechł i tyle. Nieważne. Nie mam ochoty, ani siły
się nad tym zastanawiać…
Moje łóżko stoi na korytarzu. Przede
mną biurko lekarzy. Wyglądają jak żywcem wyjęci z „Ostrego Dyżuru”, tyle że
żaden nie przypomina Clooneya – większość jest ruda. Pamiętam, jak kumpel,
który pracował na izbie przyjęć opowiadał, że im ktoś jest poważniej ranny tym
mniej krzyczy. Może wraz z upływem krwi traci się siły, albo adrenalina
uśmierza ból? Na łóżko po mojej kładą kilkunastoletnia dziewczynkę. Gorset
ortopedyczny na szyi, opatrunki na rękach, spod koca wystają tenisówki, które
kiedyś były białe, a teraz pokryte są brunatnymi plamami zakrzepłej krwi.
Kobieta w średnim wieku kładzie dłoń na jej czole i powolutku gładzi po
włosach. I dłoń i czoło są koloru szarego prześcieradła, którym nakryte jest
łóżko. Odwracam wzrok. Czuje się jakbym deptał ich cierpienie moimi ubłoconymi,
górniczymi buciorami. Na oddział właśnie wwożą czarnoskórego nastolatka, z
paskudnie rozciętym łukiem brwiowym. Wymachuje rękami i wydziera się na
zszywającego go sanitariusza, wrzeszcząc piskliwym falsetem przy każdym
szarpnięciu igły. Czysty tlen niesamowicie działa na umysł. Wyostrza się wzrok,
a w uszach przestaje dudnić. Gdyby nie to, że żołądek przewraca mi się cały
czas do góry nogami, czułbym się całkiem dobrze. Lekarz, który mnie wcześniej
badał, przychodzi pogadać o moich wynikach. Rentgen wyszedł trochę niepokojąco.
Nie ma, co prawda śladów gazu, ale możliwe jest lekkie zatrucie dwutlenkiem
węgla. Chcą mnie zatrzymać do rana na obserwacji. Z głupkowatym uśmiechem
mówię, że przecież nie mogę spędzić piątkowego wieczora w szpitalu. Medyk
patrzy mi w oczy znad szkieł okularów i sprowadza mnie na ziemie bardzo
dobitnymi słowami. W wolnym tłumaczeniu chodziło o to, że powinienem być
wdzięczny losowi za to, że nie leżę teraz na intensywnej. Po następnym dwóch
godzinach wypisuje mnie do domu z kategorycznym zakazem pojawiania się w pubie.
Biorąc pod uwagę jak się czuje oraz ilość papierkowej roboty, przez którą będę
się musiał przekopać, nie martwi mnie to specjalnie.
W poniedziałek, przed nocną
zmianą, musze stawić się przed obliczem Jaśnie Pana Inspektora d/s BHP.
Standardowa procedura przy wypadkach przemysłowych. Spotkanie też wygląda standardowo.
Standardowy zestawe pytań, nieważne czy złamałeś nogę, spadłeś z rusztowania,
czy zachlapałeś oczy cementową zaprawą. Takie brytyjskie przywiązanie do
tradycji, też standardowej. Decyduję się pojechać motocyklem. Inspektorat jest
w samym centrum miasta. Na dwóch kołach śmignę przez korki szybciej niż
samochodem. Parkuję motocykl na małym placyku, pomiędzy wysokimi budynkami
banków i hoteli. Niewielki skrawek betonu służy za parking dla zbieraniny
przeróżnych jednośladów. Piękne, czerwonobiałe Ducati 1098 stoi obok pordzewiałego
chińskiego toczydełka. Dalej kilka skuterów, trzy CBRki różnych roczników i
pojemności, jakiś street, nawet nie potrafię określić, na jakiej bazie, dwa
Gixxery: jeden stary, jeden nowy i na końcu DRka 350 w bardzo ładnym stanie.
Dziwne, ile oko ludzkie jest w stanie zarejestrować szczegółów, nawet kiedy człowiek
niespecjalnie stara się skupić. CBRka ma nieoryginalne lusterka, stary Gixxer -
tarcze hamulcowe wymienione na „ogryzki”, a Ducati wydechy Arrow. Kiedy ja w
końcu dorosnę?
Kiedy wchodzę do biura inspektora
Jaśnie Oświeconego Inspektora muszę się jeszcze uśmiechać pod wąsem, bo pulchna
recepcjonistka patrzy na mnie trochę z ukosa. Jestem dobry kwadrans przed
czasem, więc wskazuje mi fotel w hallu i proponuje kawę lub herbatę. Nie znoszę
czekać. Zwykle staram się spóźnić około pięciu minut, po to by nie marnować własnego
czasu. Oczywiście dotyczy to tylko tych spotkań, na których mi nie zależy. Na
tym spotkaniu nie zależy mi wybitnie. Na miejscu wytrzymuję kilka minut, po
czym zaczynam się nerwowo przechadzać po niewielkim pomieszczeniu. Poważny pan,
w nienagannie skrojonym garniturze, patrzy na mnie z dezaprobatą znad
rozłożonego egzemplarza Daily Telegraph. Może to przez moja skórzaną kurtkę,
dżinsy i kask wiszący na poręczy fotela. Mam to głęboko w poważaniu. Jaśnie Pan
Inspektor przyjmuje mnie po dwudziestu pięciu minutach. Jak każdy Bryt,
przekręca moje nazwisko. Gdy go poprawiam, odpowiada z jowialnym uśmiechem, że
my Polacy mamy takie trudne do wymówienia nazwiska.
- Mine is
simple. Try „Brzęczyszczykiewicz” – that`s the hard one.
Jowialny uśmiech gaśnie na jego nalanej twarzy, bo spotyka
zimne spojrzenie moich oczu. Dalsza rozmowa jest już bardzo formalna. Bez
rozgadywania się i wdawaniu w szczegóły. Opowiadam tylko o co zostałem
zapytany. Krótko i na temat. „Cokolwiek powiesz może być użyte przeciw tobie”.
Wiedza inspektora na temat mojej pracy nie należy do zbyt szczegółowych, więc
rozmowa trwa tylko kilka minut. Podpisuje protokół WYRAŹNIE imieniem i
nazwiskiem i jestem wolny.
Wybieram inną drogę do domu, niż
ta którą przyjechałem. Zamiast turlania się przez korki na drugim biegu, wolę
obwodnicę. Potrzebuje trochę prędkości, żeby zgubić myśli o ostatnich wydarzeniach.
Motocykl prowadzi się bardzo lekko. Filtruje przez gęsto upakowany korek przed
światłami korek osobówek. Ustawiam się na pole position pomiędzy dwoma rzędami
puszek. Gdy czerwone zmienia się na żółte wyskakuję jak z procy. Pierwszy,
drugi, trzeci bieg i dojeżdżając do następnych świateł jestem już prawie sam.
Oprócz mnie, na pasie do skrętu w prawo, stoi tylko jakiś duży, biały van.
Światło zmienia się na zielone zanim zdążyłem się zatrzymać, więc tylko zbijam
do dwójki i odbijając lekko do zewnętrznej, biorę furgonetkę z boku. Gdy jestem
na wysokości szoferki bardziej wyczuwam, niż zauważam kanarkowy pysk nissana
micry, skręcającej z przeciwnego kierunku. Zanim zdążyłem pomyśleć obiłem w
lewo i zaraz wyprostowałem przed wysokim krawężnikiem. Prawe kolano minęło
zderzak samochodu o kilkanaście milimetrów. Zatrzymuje się na przystanku
autobusowym. Serce kołacze, jakby miało mi zaraz wyskoczyć z piersi. W ustach
smak krwi – musiałem z wrażenia przygryźć sobie język. Wypuszczam powietrze.
Głowa opada w dół. Obok mnie zatrzymuje się micra. Grubiutka kobieta z
charakterystycznym irlandzkim, piskliwym akcentem szczebioce przeprosiny z
szybkością karabinu maszynowego. Cholera nawet brzmi podobnie do tego kanarka z
kreskówek. Kiwam powoli głową i spokojnie się do niej uśmiecham. Mogła widzieć
tylko oczy. Resztę zakrywał kask.
Siedem. Zostało mi jeszcze siedem…
Belfast. 01.02.2009r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz