czwartek, 24 grudnia 2020

1‰ , tom I Twierdza rozdział 18. Wróg mojego przyjaciela

 



Straszne swędzi mnie nos. Najbardziej irytujące ze wszystkich niekomfortowych uczuć. Czytałem kiedyś, że astronauci dostawali rozstroju nerwowego podczas przebywania w skafandrze. I to nie bliskość śmierci w zimnej próżni, ani pędzące meteory powodowały najwięcej frustracji, a właśnie takie małe, głupie niedogodności. Jak na przykład swędzący nos. Na przykład wtedy, gdy nie możesz się podrapać. Na przykład dlatego, że siedzisz w środku nocy, na mokrej trawie, z rękami związanymi za plecami, otoczony bandą troglodytów, którzy przekopują cały twój dobytek. Przy okazji, wypijając i zjadając wszystko co się do tego względnie nadaje, a resztę upychając po kieszeniach. Pozostaje tylko siedzieć grzecznie i nie protestować. Stare i proste zasady, znane każdemu kto kiedykolwiek był w podobnej sytuacji. Jirzi chyba nie był. W każdym razie nie zdążyłem go ostrzec, że teraz co nasze to ich i przez to leży sobie obok, z rosnącą śliwą guza na czole. Na szczęście nie dostał za mocno bo nadal kontaktuje. W przeciwieństwie do naszych dobrodziejów, którzy właśnie przekopują się przez mój plecak. Spomiędzy szpargałów wytacza się czerwono biała puszka z lontem sterczącym z zaklejonego taśmą wieczka. Obserwuję jak turla się kawałek po trawie, by znieruchomieć może dwie stopy od ogniska.

– Ej, uważajcie! Tam jest dwieście gram prochu. – Pokazuję głową w kierunku granatu. Dzikusy przestają się szarpać z moją zapasową bluzą i odwracają powoli. Przy ognisku zapada cisza, gdy pozostali przerywają głośne rozmowy i spoglądają się z zaciekawieniem w moją stronę.

– Człowieku, – mówię wolno do tego, który przynajmniej wygląda na rozumnego –  odsuń to od ognia, bo jak pieprznie, to nie będzie z nas co zbierać.

Ołowiany rozciąga zarośniętą gębę w szczerbatym uśmiechu.

– Znaczy się, że to, o to? – Powoli przykuca i ostrożnie bierze granat w dwa palce. Podnosi na wysokość oczu i chwilę buja sobie zakichaną puszką zaraz przed nosem, po czym znowu skupia wzrok na mnie i uśmiecha się jeszcze szerzej.

– Znaczy się, że zrobi bum? – Przestaje się uśmiechać i wciąż patrząc na mnie zaczyna podrzucać sobie puszkę w dłoni, stojąc przy samym ognisku. W ułamku sekundy oblewa mnie zimny pot. Ten debil zaraz to upuści, a ja siedzę może pięć kroków od niego. Będę miał szczęście jak mi tylko obie nogi pourywa. Dzikus tymczasem podrzuca i łapie puszkę nad samymi płomieniami. W pewnym momencie upuszcza ją tak nisko, że ogień prawie jej dosięga, po czym…  rzuca ją w moim kierunku. Dociera do mnie, że nie dam rady jej chwycić związanymi z tyłu rękoma. Na szczęście ktoś pojawia znikąd i łapie puszkę tuż nad moją głową. Przy okazji sprzedaje mi kopa kolanem w lewe ucho. Padam na trawę w salwie gromkiego śmiechu przetaczającego się po całym stadzie, siedzącym dookoła ognia. Przez trzaskające płomienie widzę Olbrzyma obserwującego mnie uważnie znad sarniego udźca. Wielkolud parska pogardliwym śmiechem i zatapia zęby w mięsie. Z trudem przekręcam się na bok i podnoszę na kolana.

– Zielonym nie było dziś do śmiechu jak im pół patrolu takim rozpieprzyłem!

Słyszę za sobą kroki w ciężkich buciorach i odruchowo napinam plecy przygotowując się na następny kopniak, ale Olbrzym podnosi rękę osadzając Łapacza w miejscu. Wszyscy milką w ułamku sekundy i znowu zapada cisza.

– Co zrobiłeś? – pyta odwracając lekko głowę, aby nadstawić ucho.

– Wysadziłem im dżipa, a potem uratowaliśmy tą oto damę z opałów, nie oczekując niczego w zamian, jak to dżentelmeni mają w zwyczaju. – Pokazuję głową na dziewczynę.

Ta siedzi z kolanami podkulonymi pod brodę i długimi włosami opadającymi na twarz. Ale doskonale widać, jak w blasku płomieni jej policzki zaczyna pokrywać rumieniec wściekłości. Olbrzym wstaje i uśmiecha się zaskoczony spoglądając to na mnie to na wojowniczkę.  

– No proszę! Przybłęda mówi, że wyratował naszą Kostusię, a Kostusia mówi, że to ona rozwaliła patrol z zasadzki do spółki z Magnesem. – Kuca, by zajrzeć dziewczynie w oczy, a ta gwałtownie podrywa głowę odrzucając włosy.

– Komu wierzysz? – syczy przez zęby pokazując na mnie palcem. – Temu przybłędzie, czy rodzonej siostrze?

Olbrzym odwraca się do mnie z pytającym spojrzeniem.

– Widzieliście trupy. – Patrzę mu prosto w oczy. – Mieli dziury po czterdziestce piątce z jej peemu, czy raczej po naszym pięć pięć sześć i magnum?

Uśmiecham się lekko i nie mogę odmówić sobie małej złośliwości:

– A do tego nie zasadzili się w żadnej pułapce. Wasz kumpel dostał przez plecy jak razem z panienką spierdalali przed patrolem!

Tego było dla niej za wiele. Wojowniczka odbija się z miejsca i skacze do mnie z wyciągniętymi pazurami. Olbrzym powstrzymuje ją w pół kroku, łapiąc za paski zbroi na plecach.

– Spierdalali, pajacu!? Zaraz ci łeb urwę! –  drze się dziewczyna, plując śliną w wściekłości.  

– Spokój! – Olbrzym spogląda na nas rozbawionym wzrokiem.

– Drodzy bracia i siostry! – Wstaje i otwiera ramiona teatralnym gestem, zwracając się do reszty bandy. – Kostucha twierdzi, że Magnes poległ godną śmiercią, a ona dopełniła obyczaju i pomściła go tego samego dnia! Przybysz zaś, zarzuca jej kłam, a naszemu bratu tchórzostwo! Ten spór może rozsądzić tylko walka! – Unosi szeroko rozpostarte ramiona a z gardeł dwóch tuzinów dzikusów wydobywa się ryk i chałkowanie.

– Krwi! Krwi! Krwi! – zaczyna skandować ktoś w tłumie, co po chwili podłapuje reszta.

Olbrzym znowu unosi ręce i uspokajającym gestem ucisza bandę.

– Na mocy obyczaju zarządzam próbę walki na KBKSy! Do pierwszej krwi!

Krzywię się ze zdziwieniem. Dobrze słyszałem?

– Mam się z nią strzelać? – pytam mojego nowego przyjaciela Pirotechnika, który wraz z Łapaczem stawia mnie do pionu.

– No, znaczy się najlepiej to po mordach – szczerzy się do mnie z błyskiem w oku i przecina mi więzy.

Dalej nie bardzo rozumiem. Karabinki sportowe strzelają maleńkim nabojem bocznego zapłonu, ale nawet taki mikrus jak trafi w twarz… Aha, od strony zaparkowany przy drodze pojazdów ktoś przynosi Olbrzymowi dwa lekkie, czterostopowe oszczepy, z których ten zdejmuje ostrza. Tłum zaczyna skandować:

- KRÓTKIE. BOJOWE…

- Kije. Sosnowe – kończę razem z nimi, krzywiąc się z zażenowania. No pięknie, będziemy się okładać tyczkami. Jakby ten dzień nie był już całkiem popaprany. Dziewczyna odbiera swój kij od Olbrzyma, a mój ląduje na trawie dwa kroki od ogniska. Dostaję jeszcze kopa w tyłek i podpierając się rękami ląduję na arenie. Wojowniczka nie czeka nawet aż złapię mój patyk, tylko rusza na mnie z wściekłością, dopingowana przez resztę bandy. Udaje mi się złapać tyczkę i wciąż klęcząc, rozpaczliwie blokuję mordercze uderzenie z góry. Za to cios kolanem w szczękę przyjmuję ze stoickim spokojem i wywalam się na plecy, pośród ryku kibiców. Szybka jest. Nawet nie widziałem kiedy robiła zamach. Zbieram się czym prędzej na nogi, a dziewczyna robi popisówkę. Kręci kijem młynka ponad głową, prawym i lewym ramieniem i kończy w pozie na jednej nodze z orężem nad głową. Stado zagrzewa ją okrzykami, gdy ja nieporadnie staję z tyczką trzymaną poziomo w szeroko rozłożonych rękach. Nigdy się czymś takim nie biłem. Nawet nie mam pojęcia jak uderzać. Spróbuję trzymać ją na dystans i może uda się ugrać coś z kontry. Dziewczyna nie ma oporów żeby przejąć inicjatywę i już po sekundzie rozpaczliwie odbijam całą nawałę ciosów. Mam wrażenie, że młócą mnie ze trzy lub cztery osoby na raz. Oba końce jej broni są dosłownie wszędzie. Udaje mi się sparować cztery pierwsze uderzenia na prawą i lewą stronę głowy, gdy nagle zmienia tempo, markując zamach na prawe kolano. Gdy zasłaniam nogę kijem, dostaję pchnięcie w mostek sztorcem drąga. Zaskoczony upadam na plecy na skraj ogniska. Szybko turlam się na bok, ale i tak kilka rozżarzonych węgielków dostaje mi się między koszulkę, a pasek od spodni. Muszę komicznie wyglądać podskakując i wygrzebując żar, bo całe towarzystwo dosłownie ryczy, zanosząc się od śmiechu. Mnie nie jest za wesoło. Gdyby na kiju dalej było ostrze, właśnie miałbym przebite płuco. No dobra, pora się skupić bo mnie tu laska laską zatłucze. Dobry aspekt całej zabawy jest taki, że nabrała trochę za dużo pewności siebie i wyraźnie próbuje grać pod publiczkę. Zamiast iść za ciosem znowu cofnęła się parę kroków i odstawia balet kręcąc tyczką dookoła szyi i za plecami. Ale teraz zagramy po mojemu. Opieram kij jedną stroną o ziemię i uderzam butem z góry, w połowie długości. Drewno trzaska na dwie połówki, a po widowni przebiega rozbawiony szmer i sypią się dowciapne komentarze . Biorę do ręki dwie dwustopowe pałki i ruszam na przeciwniczkę. Jak się nietrudno domyśleć od razu spada na mnie grad ciosów, ale prę dalej skracając dystans i osłaniając się raz prawą, raz lewą ręką. Dziewczyna cofa się i naciera na przemian, jadowicie kąsając uderzeniami z krótkich zamachów i pchnięciami. Udaje mi się zablokować może jedną trzecią, ale w ścisku ciosy nie są tak mocne jak na otwartym polu, więc mam jeszcze czucie w posiniaczonych rękach. Wreszcie udaje mi się zahaczyć przedramię o jej kij. Puszcza chwyt i wyprowadza lewy prosty na moje oko. Przysiadam na piętach i przepuszczam cios górą, jednocześnie uderzając kijem z krótkiego zamachu, pod kolano. Noga składa się jej do przodu, a ja poprawiam barkiem w łuk brwiowy. Dziewczyna puszcza kij i ląduje plecami na trawie. Odchodzę dwa kroki pozwalając jej się podnieść. Wściekła, mierzy mnie wzrokiem i ociera skrwawioną wargę wierzchem dłoni. Powoli sięga po kij i … z furią rzuca się na mnie, w morderczej szarży. O to chodziło! Spokojnie przepuszczam kij zakreślający łuk z góry, zaraz koło mojego lewego ucha. Drąg prześlizguje się jeszcze po ramieniu, ale ja już jestem za jej plecami, z ręką uniesioną do ciosu. Krótka pałka uderza z trzaskiem w tył głowy, a dziewczyna robi jeszcze dwa chwiejne kroki, po czym pada na twarz na trawę podwórka. Tłum nagle milknie. Dosłownie słychać cykanie ostatnich wieczornych świerszczy. Po chwili ktoś nieśmiało zaczyna skandować:

– Przy-błę-da! Przy-błę-da! – podejmuje kilka innych głosów, a ja odwracam się zaskoczony. Od strony ogniska idzie w moim kierunku Olbrzym. Ściśnięta złym grymasem twarz nagle rozciąga się w zaskoczeniu, gdy krzyczy:

– KONSTANCJA!

Bardziej wyczuwam, niż słyszę ruch za sobą. W ostatnim momencie wykręcam  półobrót i bokiem schodzę z linii ciosu. Krótki, ostry nóż prześlizguje mi się po lewej stronie szczęki. Odruchowo podbijam łokciem ramię dziewczyny. Pchnięcie wyprowadzone w głębokim wypadzie wybija ją z równowagi, a ja łapię ją za włosy i uderzam z byka w skroń. Splątani przewracamy się na ziemię, ale czuję, że tym razem to definitywnie koniec. Oczy uciekają jej pod powieki, a twarz łagodnieje, w ułamku sekundy wygładzając grymas wściekłości. Ktoś łapie mnie w żelazny uścisk i kilka par silnych ramion odciąga do tyłu. Olbrzym tymczasem klęka przy nieprzytomnej dziewczynie, nachylając się nisko nad jej twarzą. Tracę ich z oczu, przysłoniętych przez  wojowników tłoczących się, żeby zobaczyć co się stało. Stoję więc sobie spokojnie z rękami wyłamanymi do tyłu i czyimś grubym ramieniem oplatającym mi szyję. Nawet gdybym chciał, to nie ruszę nawet palcem. Po chwili tłum się rozstępuje i spomiędzy dzikusów wychodzi Olbrzym. Płonące oczy zdają się przewiercać mnie na wylot, ale nie daję mu satysfakcji i nie spuszczam wzroku, patrząc prosto w twarz. Podchodzi i łapie mnie za koszulkę na piersi, zdecydowanym szarpnięciem przyciągając do siebie. Moi strażnicy puszczają mnie z ludzkich okowów i mogę wreszcie stanąć wyprostowany. Olbrzym chwile spogląda mi w oczy, po czym z uśmiechem odwraca się do zgromadzonych, unosząc moją prawą rękę wysoko nad głowę.

– Przybysz zwyciężył! – oznajmia. – Jego słowo jest prawdą!

Dzikusy wyją i potrząsają bronią nad głowami, a mnie uginają się nogi.

            Siedzimy znowu przy ognisku, z tą różnicą, że tym razem w rękach mam metalowy kubek, z którego rozchodzi się zapach wysokooktanowego alkoholu i nie jestem związany. Za to jestem szyty. Felczer, z szybkością maszyny, wprawnymi ruchami nawija pętelki na mojej szczęce, po czym przemywa ranę spirytusem i zakleja srebrną taśmą. Opuchlizna i tak sprawia, że nic nie czuję. Będę się martwił jak to odkleić za kilka dni. Ważne, że dostałem kubek z mocną wódą. Mogę wypłukać choć trochę adrenaliny szalejącej w żyłach.

Wódz uspokoił już swoich podwładnych i teraz siada, rozwalając się wygodnie na rozkładanym fotelu wędkarskim. Chwilę patrzy na mnie ponad trzymanym w ręce kubkiem, po czym zaczyna:

– Jestem Taran. – Robi efektowną pauzę, jakby miał nadzieję, że to imię powinno zrobić na mnie wrażenie – A to moja drużyna.

Lekko zawiedziony, leniwie zatacza koło jedną ręką wskazując na pozostałych siedzących przy ognisku.

– Jesteśmy Pierwszą Grupą Uderzeniową, pierwszymi obrońcami Ołowianego Miasta.

Przez zebranych przechodzi pomruk, a co niektórzy unoszą kubki w geście salutu. Przez moment panuje niezręczna cisza. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że wszyscy gapią się na mnie wyczekująco.

– Jest…e-em, – urywam zmrożony nagłym bólem w szczęce, szwy chyba muszą się ułożyć – Jestem Damian, z … Chemicznego Miasta, na wschodzie!

Po zebranych znowu przechodzi pomruk, ale nie bardzo wiem, czy to aprobata, złość, czy po prostu przyjęcie faktu do wiadomości. Taran patrzy na mnie przez chwilę, po czym nachyla się bliżej i pyta:

– Co robiliście, wy ludzie z Miasta na Wschodzie, na ziemiach Twierdzy?

Wzdycham ciężko, uświadamiając sobie, jak niedorzeczna jest tak naprawdę moja obecna sytuacja. Co mam mu odpowiedzieć? Że ruszyłem przez pół kraju, żeby uwolnić dziewczynę, której w ogóle nie znam, bo jej przybrany ojciec wikitował u mnie w garażu? Że od kilku tygodni codziennie narażam życie, bo ktoś robi coś, co uważam za niemoralne, po prostu złe i muszę go powstrzymać? Że tak naprawdę nie mam w tym żadnego interesu i powinien już dawna dać sobie na luz i zawinąć na pięcie do mojego… Nie, nie powinienem.

– Jestem tu, żeby zniszczyć Twierdzę – mówię cicho, patrząc mu prosto w oczy. Wszyscy zgromadzeni dookoła ogniska wybuchają gromkim śmiechem, którego ryk niesie się w zimne, rozgwieżdżone, nocne niebo. Jedyną osobą, która podziela ogólnej wesołości jest Wódz. Taran patrzy mi w oczy, po czym wstaje, a rechot od razu milknie. Na ustach błąka mu się przez moment cień uśmiechu. Olbrzym kiwa głową i nic nie mówiąc odchodzi w stronę zaparkowanych przy drodze pojazdów.

– Jestem Ryba. – Mój kolega pirotechnik przysiada się obok i dolewa mi siwuchy z metalowego termosu.

– A to Grab – przedstawia tego, który złapał puszkę.

– Ale żeś dołożył naszej Kostusi – Grab uśmiecha się i zaciera ręce. – Ale ty wisz, nie? Wisz, że łona, to łohoho, łona to ci nie popuści! – Ogląda się na kompana upewniając, że na pewno oddał całą grozę sytuacji.

– Jajca urżnie jak nic! – dodaje Ryba.

– Jak nic! – wtóruje Grab salutując swoim kubkiem.

Jakoś nie bardzo łapię grozę całej sytuacji, ale akurat w tej samej sekundzie do ogniska zbliżają się Taran z Konstancją. Dziewczyna idzie sztywnym krokiem, wbijając we mnie palące spojrzenie. Mój mózg, ogłupiony jeszcze koktajlem adrenaliny i spirytusu, wskakuje na dziwne tory. W ułamku sekundy dociera do mnie, że teraz jej tatuaż wygląda po prostu śmiesznie. Narysowana cienką, lekką kreską Śmierć w powłóczystej szacie z kapturem i kosą uniesioną nad głową. Przez opuchliznę na łuku brwiowym, ostrze przypomina raczej balonik, sama Śmierć nabrała fioletowo-zielonych barw, a rąbek  szaty, który sięgał aż do połowy lewej strony żuchwy, jest niewidoczny pod wiszącą obrzękiem wargą.  Mój uśmiech działa na nią jak płachta na byka. W oka mgnieniu w jej ręce pojawia się nóż, który wyciąga w moją stronę … rękojeścią do przodu. Ostrze tkwi bezpiecznie w polimerowej pochwie. Nie bardzo wiem, o co chodzi. Kieruję pytające spojrzenie to na dziewczynę, to na stojącego obok Tarana.

– Zgodnie z obyczajem masz prawo zachować broń pokonanego. – Wskazuje dłonią na nóż. – Moja siostra ofiaruje ci to ostrze, na znak zakończenia waszego sporu.

Po wyrazie twarzy Konstancji wnioskuję, że spór raczej daleki jest od zakończenia, ale krzywiąc się z bólu wstaję i przyjmuję nóż w obie dłonie, lekko skłaniając głowę. Dziewczyna prycha jak kotka, odwraca się na pięcie i rzucając  bratu nienawistne spojrzenie odchodzi szybkim krokiem.

– To miała być ich inicjacja. – Taran patrzy za siostrą, po czym odwraca się do mnie. – Ona i Magnes chcieli dołączyć do mojej drużyny. Żeby to zrobić musisz przynieść uszy własnoręcznie zabitego wroga.

Wódz ciężko wzdycha opuszczając głowę.

 – Głupie dzieciaki! Umyślili sobie, że jak zaatakują patrol wojskowych to wszystkim zaimponują. Ukradli broń, quady i pojechali szukać sławy.  

Stoi przez moment podpierając się pod boki i spogląda w ziemię z wyrazem zamyślenia na twarzy. Po chwili, gestem pokazuje na miejsce przy ognisku, a sam zasiada na swoim fotelu. Grab, Ryba i reszta kompanii sadowią się po drugiej stronie ognia i patrzą na nas w wyczekiwaniu.

- No dobra, to co teraz?

Mam już dość tego cyrku, więc walę prosto z mostu.

Taran spogląda na mnie podnosząc brew:

– No właśnie, co teraz? – Zaczyna wyliczać na palcach prawej ręki. – Okradliście zabitego w boju Wojownika Ołowianego Miasta – prostuje jeden palec –  Zostawiliście niepogrzebanego na placu boju – prostuje drugi, –  Ale z drugiej strony uratowaliście życie mojej siostrze – prostuje palec u lewej, – A do tego pokonałeś ją w uczciwej walce – prostuje drugi.

W błazeńskim geście podnosi ręce z wyciągniętymi palcami do oczu i spogląda na mnie z udawanym zaskoczeniem.

– Wygląda na to, że jesteśmy kwita!

– To znaczy…? – Spoglądam na niego z wyczekiwaniem

– To znaczy, że możesz odejść. – Wyciąga zza fotela mój rewolwer i ogląda go pod światło padające z ogniska.

– Tak po prostu mogę odejść? Zwrócicie nam nasze rzeczy i broń i … - urywam, bo znowu patrzy na mnie z tym swoim zaskoczeniem zagranym jak w kiepskim serialu.

– Jaką broń? Nie masz na myśli przecież  MOJEGO rewolweru? Ani automatu, ani plecaków i prowiantu, który przecież UCZCIWIE ZDOBYŁEM? – Z dobrotliwego, żartobliwego tonu nie pozostał nawet cień. Teraz w powietrzu wisi bardzo realna groźba. Pokazuję głową w kierunku wciąż związanego Czecha:

– A co z moim…

– MOIM więźniem? – kończy za mnie Taran. Jego oczy patrzą na mnie uważnie, a ja tylko kiwam powoli głową, na znak że rozumiem. Wódz zadowolony wraca do zabawy rewolwerem, pozostali przyglądają się uważnie, czekając co będzie dalej.

– Skoro Twierdza to wasi wrogowie – zaczynam niepewnie – to może będziemy mogli sobie pomóc.

Taran wzdycha ciężko spoglądając na mnie z wystudiowanym znudzeniem.

– W czym może mi pomóc jeden chłopaczek z nożem? – pyta lekko rozbawiony.

– W miasteczku działa ruch oporu – zaczynam niezrażony. – Dwa dni temu zorganizowaliśmy zamach na Bilskiego. Raniłem dwóch jego najbliższych współpracowników – ciągnę lekko koloryzując, ale widzę, że przynosi to efekt – Sam Bilski najprawdopodobniej został ranny.

– Pierdolisz! – Ryba postanawia włączyć się do rozmowy. – Bilski nie pokazuje się publicznie od lat.

– Tym razem się pokazał – mówię z naciskiem. – Ziemia pali mu się pod nogami, traci poparcie na rzecz Gabora i Skałkowicza. Dlatego zorganizowali festyn i publiczną egzekucję dezertera. Udało mi się podejść na odległość strzału.

– Jak on wygląda? – Taran patrzy mi badawczo w oczy i wiem, że od tej odpowiedzi zależy bardzo wiele, opisuję więc najdokładniej postać ze zdjęcia na obwieszczeniu.

– Szpakowaty, łysiejący, stary, wysoko wysklepione czoło, lekko garbaty nos, ogólnie wygląda jak menda – kończę z naciskiem.

Po zebranych przechodzi pomruk aprobaty, a Taran zagryza wargi w grymasie niezdecydowania.

– I mówisz, że udało ci się go zranić?

– Nie mam pewności. Jeden z rosyjskich oficerów zbuntował się i z pomocą swojego oddziału zaatakował Twierdzę podczas festynu. Udało im się porwać pociąg i uciec. Miałem Bilskiego na celowniku, gdy mi przeszkodził.

Reszta bandy aż podrywa się z miejsc, na wzmiankę o buncie. Taranowi oczy, aż zalśniły z podekscytowania.

– Stracili pociąg?! 

Zrywa się na równe nogi i  krzyczy w uniesieniu:

– O bracia, to nasz czas! Pokonamy wrogów i rozpalimy Ogień Prawdziwej Wolności na czarnych murach fortecy!

Dookoła ogniska podnoszą się krzyki i chałkowanie, a ja siedzę sobie cichutko i zastanawiam się co to za bigosu naważyłem tym razem.  

            Ranek wita nas zimną mżawką i niebem zasnutym, nomen omen, ołowianymi chmurami. Ołowiani w swojej dobroci pozwolili mi zabrać Jirzeigo do stodoły, zanim rozpadało się na dobre. Chłopak leży na sianie, dalej ze związanymi rękami, przykryty moją kurtką i dygocze z zimna. Jak tak dalej pójdzie to złapie zapalenie płuc i witaj smutku. Banda powoli budzi się do życia. Ryba i Grab wyszli rozpalać ognisko pod daszkiem werandy, a pozostali szurają i chrząkają wygrzebując się z siana. Taran, Konstancja, Felczer i kilkoro wyżej postawionych w hierarchii, spędziło noc w kabinach pojazdów zaparkowanych przy wjeździe na podwórko. Dopiero teraz, w świetle dnia mogę podziwiać te przykłady sztuki użytkowej. O ile kolega Buława i jego banda motorzystów z Królewskiego Miasta, próbowała nieudolnie naśladować styl filmów post-apo, tak w przypadku maszyn Ołowianych Ludzi nie ma mowy o żadnym udawaniu. Pojazdy są przerobione dokładnie po to, aby podnieść ich wartość bojową. Cywilne i wojskowe terenówki z dospawanymi osłonami chłodnic, zderzakami z grubościennych, stalowych rur i pancernymi płytami, które można w oka mgnieniu  opuścić na szyby kabiny. Wzmocnione drzwi i klatki bezpieczeństwa. Jeden z pickupów pełni rolę mobilnej cysterny i zaplecza technicznego. Od rana kilku techników próbuje, pod rozłożoną plandeką, reanimować rozbitego przeze mnie quada. Jednak to co,  budzi mój największy podziw to czteroosiowy transporter opancerzony z automatyczną armatą trzydzieści milimetrów. Pancerz, teraz świeżo umyty przez nocny deszcz, połyskuje mokrą farbą bez jednej ryski. Olbrzymi wóz wygląda jakby wyjechał prosto z fabryki. Na burtach każdego pojazdu widnieje wymalowany kwadratowy symbol – czarne litery „Pb” na białym tle. Takie same emblematy, tyle że w mniejszej wersji, zdobią elementy zbroi moich dobrodziejów. Lepsze to niż czaszki ze skrzyżowanymi tłokami, albo gwiazdki w okręgu. Wzdycham ciężko, bo na wspomnienie Orła w Koronie ogarnia mnie złość. Kopię z wściekłością, pałętającą się w wejściu pustą butelkę i ruszam zdecydowanym krokiem w kierunku taboru.

            Przed samochodem Tarana zatrzymuje mnie ponury drab. Umięśniona, wytatuowana łapa uderza mnie otwartą dłonią w mostek, osadzając w miejscu.

– Mam sprawę. – Pokazuję głową kabinę ogromnej terenówki.

– Śpi – mruknięcie wydobywające się z brodatych ust, ma mi wystarczyć za całą odpowiedź.

Wojownik opiera ręce na kolbie zachodniego automatu, zawieszonego na jednopunktowym, elastycznym pasie. Taktyczna, rozsuwana z przodu kamizelka, nóż i nowoczesny pistolet w kaburze udowej sugerują, że nie mam do czynienia z pierwszym z brzegu leszczem. Z tego, co usłyszałem wczoraj przy ognisku, Ołowiani Ludzie muszą wywalczyć sobie uzbrojenie. Jak to ujął Ryba? Na ołów musisz zasłużyć. Nie każdy ma prawo do noszenia broni palnej. Mądrze, więc byłoby po prostu cofnąć się grzecznie i poczekać, ale jakoś nie mam do tego cierpliwości.

- Taran! – wrzeszczę w kierunku okien samochodu, a strażnik robi w moim kierunku dwa szybkie kroki i łapie lewą ręką za gardło.

Pięść w skórzanej rękawiczce bez palców już napina się do ciosu, ale tylna klapa auta podnosi się z sykiem i z wnętrza dobiega zaspany głos, witający poranek piętrową wiązanką, pozdrawiającą mnie i moich przodków do trzeciego pokolenia wstecz, zakończona uprzejmym:

-…. czego, się pytam?

Brodaty puszcza moją krtań i z drwiącym uśmiechem odsuwa się, pokazując gestem abym się już nie krępował i czym prędzej udał na spotkanie z łaskawym przywódcą. Liczy przy tym zapewne, że zaraz wrócimy do naszej rozmowy i będzie mi mógł manualnie wytłumaczyć, czego nie powinienem robić w pobliżu Wodza, zwłaszcza tak wcześnie rano.

Staję przy otwartej klapie i starając się nie zaglądać zbyt natarczywie do wnętrza, wyrzucam na jednym wdechu cały mój mizerny, znaczy się, misterny plan:

– Czech może nas wprowadzić do Twierdzy. Ma tam swoich ludzi, ale najpierw musimy odbić więźniów z Zachodniego Kamieniołomu. To dobrzy żołnierze. Z pomocą ich oraz ruchu oporu mamy szanse zdobyć Twierdzę.

Taran siada na posłaniu, rozścielonym skórami na podłodze bagażnika i złożonego oparcia kanapy. Patrzy chwilę, z uśmiechem błąkającym mu się na twarzy, po czym klepie w tyłek dziewczynę, zakopaną pod futrami. Wojowniczka mruczy niezadowolona, podnosi głowę, po czym nakrywa się kocem i odwraca na drugi bok. Taran tylko kręci głową z rezygnacją i zatrzaskuje mi klapę przed nosem. Stoję chwilę, niezdecydowany nie wiedząc, co dalej. Oddycham z ulgą, gdy po chwili drzwi pasażera otwierają się na całą szerokość i na mokrą trawę wychodzi Wódz. Wciąga przez głowę czarną koszulkę i sznuruje wojskowe buty opierając stopę o próg wozu. Dopiero teraz, w świetle dnia widzę, że nie jest taki stary jak mi się wczoraj wydawało. Na poznaczonej szramami twarzy nie ma wielu zmarszczek. Potężna sylwetka dodaje mu powagi, ale na oko nie ma jeszcze trzydziestki. Prawdę mówiąc, nie licząc Konstancji  i kilkorga młodzików, jest jednym z najmłodszych członków drużyny.

– Mogę dostarczyć materiały wybuchowe. Trzy dni drogi stąd jest wykolejony pociąg. Potrzeba mi tylko trochę paliwa i jestem w stanie przygotować eksplozję, która położy mur. 

Taran stoi przede mną z rękami za plecami kiwając się na piętach. Zagryza wargę w zamyśleniu.

– Nie – rzuca mi prosto w oczy.

– Kuźwa, co wyście się nagle tacy wygadani zrobili?! – wydzieram się na niego jak na burą sukę. – Chcesz sobie zapalić ten wasz święty płomień na murach, czy nie?             

– Nie będziemy wysadzać muru – wyraźnie bawi go moje zirytowanie. – I nie będziemy uwalniać twoich ludzi i na pewno nie będziemy prosić o pomoc jakichś Czechów.

Stoję przed nim, czując że mnie zaraz zagotuje. Mam już po dziurki w nosie jego błazenady.

– To w takim razie co zrobimy? – pytam na tyle spokojnie, na ile mnie stać.

– Pogadamy z Prezesem.

                


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz