Straszne swędzi mnie nos. Najbardziej irytujące ze wszystkich
niekomfortowych uczuć. Czytałem kiedyś, że astronauci dostawali rozstroju
nerwowego podczas przebywania w skafandrze. I to nie bliskość śmierci w zimnej
próżni, ani pędzące meteory powodowały najwięcej frustracji, a właśnie takie
małe, głupie niedogodności. Jak na przykład swędzący nos. Na przykład wtedy,
gdy nie możesz się podrapać. Na przykład dlatego, że siedzisz w środku nocy, na
mokrej trawie, z rękami związanymi za plecami, otoczony bandą troglodytów, którzy
przekopują cały twój dobytek. Przy okazji, wypijając i zjadając wszystko co się
do tego względnie nadaje, a resztę upychając po kieszeniach. Pozostaje tylko
siedzieć grzecznie i nie protestować. Stare i proste zasady, znane każdemu kto
kiedykolwiek był w podobnej sytuacji. Jirzi chyba nie był. W każdym razie nie
zdążyłem go ostrzec, że teraz co nasze to ich i przez to leży sobie obok, z
rosnącą śliwą guza na czole. Na szczęście nie dostał za mocno bo nadal
kontaktuje. W przeciwieństwie do naszych dobrodziejów, którzy właśnie
przekopują się przez mój plecak. Spomiędzy szpargałów wytacza się czerwono
biała puszka z lontem sterczącym z zaklejonego taśmą wieczka. Obserwuję jak
turla się kawałek po trawie, by znieruchomieć może dwie stopy od ogniska.
– Ej,
uważajcie! Tam jest dwieście gram prochu. – Pokazuję głową w kierunku granatu.
Dzikusy przestają się szarpać z moją zapasową bluzą i odwracają powoli. Przy
ognisku zapada cisza, gdy pozostali przerywają głośne rozmowy i spoglądają się
z zaciekawieniem w moją stronę.
– Człowieku,
– mówię wolno do tego, który przynajmniej wygląda na rozumnego – odsuń to od ognia, bo jak pieprznie, to nie
będzie z nas co zbierać.
Ołowiany
rozciąga zarośniętą gębę w szczerbatym uśmiechu.
– Znaczy
się, że to, o to? – Powoli przykuca i ostrożnie bierze granat w dwa palce.
Podnosi na wysokość oczu i chwilę buja sobie zakichaną puszką zaraz przed nosem,
po czym znowu skupia wzrok na mnie i uśmiecha się jeszcze szerzej.
– Znaczy
się, że zrobi bum? – Przestaje się uśmiechać i wciąż patrząc na mnie zaczyna
podrzucać sobie puszkę w dłoni, stojąc przy samym ognisku. W ułamku sekundy
oblewa mnie zimny pot. Ten debil zaraz to upuści, a ja siedzę może pięć kroków
od niego. Będę miał szczęście jak mi tylko obie nogi pourywa. Dzikus tymczasem
podrzuca i łapie puszkę nad samymi płomieniami. W pewnym momencie upuszcza ją tak
nisko, że ogień prawie jej dosięga, po czym…
rzuca ją w moim kierunku. Dociera do mnie, że nie dam rady jej chwycić związanymi
z tyłu rękoma. Na szczęście ktoś pojawia znikąd i łapie puszkę tuż nad moją
głową. Przy okazji sprzedaje mi kopa kolanem w lewe ucho. Padam na trawę w
salwie gromkiego śmiechu przetaczającego się po całym stadzie, siedzącym
dookoła ognia. Przez trzaskające płomienie widzę Olbrzyma obserwującego mnie
uważnie znad sarniego udźca. Wielkolud parska pogardliwym śmiechem i zatapia
zęby w mięsie. Z trudem przekręcam się na bok i podnoszę na kolana.
– Zielonym
nie było dziś do śmiechu jak im pół patrolu takim rozpieprzyłem!
Słyszę za
sobą kroki w ciężkich buciorach i odruchowo napinam plecy przygotowując się na
następny kopniak, ale Olbrzym podnosi rękę osadzając Łapacza w miejscu. Wszyscy
milką w ułamku sekundy i znowu zapada cisza.
– Co
zrobiłeś? – pyta odwracając lekko głowę, aby nadstawić ucho.
– Wysadziłem
im dżipa, a potem uratowaliśmy tą oto damę z opałów, nie oczekując niczego w
zamian, jak to dżentelmeni mają w zwyczaju. – Pokazuję głową na dziewczynę.
Ta siedzi z
kolanami podkulonymi pod brodę i długimi włosami opadającymi na twarz. Ale doskonale
widać, jak w blasku płomieni jej policzki zaczyna pokrywać rumieniec wściekłości.
Olbrzym wstaje i uśmiecha się zaskoczony spoglądając to na mnie to na
wojowniczkę.
– No proszę!
Przybłęda mówi, że wyratował naszą Kostusię, a Kostusia mówi, że to ona
rozwaliła patrol z zasadzki do spółki z Magnesem. – Kuca, by zajrzeć
dziewczynie w oczy, a ta gwałtownie podrywa głowę odrzucając włosy.
– Komu
wierzysz? – syczy przez zęby pokazując na mnie palcem. – Temu przybłędzie, czy
rodzonej siostrze?
Olbrzym
odwraca się do mnie z pytającym spojrzeniem.
– Widzieliście
trupy. – Patrzę mu prosto w oczy. – Mieli dziury po czterdziestce piątce z jej
peemu, czy raczej po naszym pięć pięć sześć i magnum?
Uśmiecham
się lekko i nie mogę odmówić sobie małej złośliwości:
– A do tego
nie zasadzili się w żadnej pułapce. Wasz kumpel dostał przez plecy jak razem z
panienką spierdalali przed patrolem!
Tego było
dla niej za wiele. Wojowniczka odbija się z miejsca i skacze do mnie z
wyciągniętymi pazurami. Olbrzym powstrzymuje ją w pół kroku, łapiąc za paski
zbroi na plecach.
– Spierdalali,
pajacu!? Zaraz ci łeb urwę! – drze się dziewczyna,
plując śliną w wściekłości.
– Spokój! –
Olbrzym spogląda na nas rozbawionym wzrokiem.
– Drodzy
bracia i siostry! – Wstaje i otwiera ramiona teatralnym gestem, zwracając się
do reszty bandy. – Kostucha twierdzi, że Magnes poległ godną śmiercią, a ona dopełniła
obyczaju i pomściła go tego samego dnia! Przybysz zaś, zarzuca jej kłam, a
naszemu bratu tchórzostwo! Ten spór może rozsądzić tylko walka! – Unosi szeroko
rozpostarte ramiona a z gardeł dwóch tuzinów dzikusów wydobywa się ryk i
chałkowanie.
– Krwi!
Krwi! Krwi! – zaczyna skandować ktoś w tłumie, co po chwili podłapuje reszta.
Olbrzym
znowu unosi ręce i uspokajającym gestem ucisza bandę.
– Na mocy
obyczaju zarządzam próbę walki na KBKSy! Do pierwszej krwi!
Krzywię się
ze zdziwieniem. Dobrze słyszałem?
– Mam się z
nią strzelać? – pytam mojego nowego przyjaciela Pirotechnika, który wraz z
Łapaczem stawia mnie do pionu.
– No, znaczy
się najlepiej to po mordach – szczerzy się do mnie z błyskiem w oku i przecina
mi więzy.
Dalej nie
bardzo rozumiem. Karabinki sportowe strzelają maleńkim nabojem bocznego
zapłonu, ale nawet taki mikrus jak trafi w twarz… Aha, od strony zaparkowany
przy drodze pojazdów ktoś przynosi Olbrzymowi dwa lekkie, czterostopowe
oszczepy, z których ten zdejmuje ostrza. Tłum zaczyna skandować:
- KRÓTKIE.
BOJOWE…
- Kije.
Sosnowe – kończę razem z nimi, krzywiąc się z zażenowania. No pięknie, będziemy
się okładać tyczkami. Jakby ten dzień nie był już całkiem popaprany. Dziewczyna
odbiera swój kij od Olbrzyma, a mój ląduje na trawie dwa kroki od ogniska.
Dostaję jeszcze kopa w tyłek i podpierając się rękami ląduję na arenie.
Wojowniczka nie czeka nawet aż złapię mój patyk, tylko rusza na mnie z
wściekłością, dopingowana przez resztę bandy. Udaje mi się złapać tyczkę i
wciąż klęcząc, rozpaczliwie blokuję mordercze uderzenie z góry. Za to cios
kolanem w szczękę przyjmuję ze stoickim spokojem i wywalam się na plecy, pośród
ryku kibiców. Szybka jest. Nawet nie widziałem kiedy robiła zamach. Zbieram się
czym prędzej na nogi, a dziewczyna robi popisówkę. Kręci kijem młynka ponad
głową, prawym i lewym ramieniem i kończy w pozie na jednej nodze z orężem nad
głową. Stado zagrzewa ją okrzykami, gdy ja nieporadnie staję z tyczką trzymaną
poziomo w szeroko rozłożonych rękach. Nigdy się czymś takim nie biłem. Nawet
nie mam pojęcia jak uderzać. Spróbuję trzymać ją na dystans i może uda się
ugrać coś z kontry. Dziewczyna nie ma oporów żeby przejąć inicjatywę i już po
sekundzie rozpaczliwie odbijam całą nawałę ciosów. Mam wrażenie, że młócą mnie
ze trzy lub cztery osoby na raz. Oba końce jej broni są dosłownie wszędzie.
Udaje mi się sparować cztery pierwsze uderzenia na prawą i lewą stronę głowy,
gdy nagle zmienia tempo, markując zamach na prawe kolano. Gdy zasłaniam nogę
kijem, dostaję pchnięcie w mostek sztorcem drąga. Zaskoczony upadam na plecy na
skraj ogniska. Szybko turlam się na bok, ale i tak kilka rozżarzonych węgielków
dostaje mi się między koszulkę, a pasek od spodni. Muszę komicznie wyglądać
podskakując i wygrzebując żar, bo całe towarzystwo dosłownie ryczy, zanosząc
się od śmiechu. Mnie nie jest za wesoło. Gdyby na kiju dalej było ostrze,
właśnie miałbym przebite płuco. No dobra, pora się skupić bo mnie tu laska
laską zatłucze. Dobry aspekt całej zabawy jest taki, że nabrała trochę za dużo
pewności siebie i wyraźnie próbuje grać pod publiczkę. Zamiast iść za ciosem
znowu cofnęła się parę kroków i odstawia balet kręcąc tyczką dookoła szyi i za
plecami. Ale teraz zagramy po mojemu. Opieram kij jedną stroną o ziemię i
uderzam butem z góry, w połowie długości. Drewno trzaska na dwie połówki, a po
widowni przebiega rozbawiony szmer i sypią się dowciapne komentarze . Biorę do
ręki dwie dwustopowe pałki i ruszam na przeciwniczkę. Jak się nietrudno domyśleć
od razu spada na mnie grad ciosów, ale prę dalej skracając dystans i osłaniając
się raz prawą, raz lewą ręką. Dziewczyna cofa się i naciera na przemian,
jadowicie kąsając uderzeniami z krótkich zamachów i pchnięciami. Udaje mi się
zablokować może jedną trzecią, ale w ścisku ciosy nie są tak mocne jak na
otwartym polu, więc mam jeszcze czucie w posiniaczonych rękach. Wreszcie udaje
mi się zahaczyć przedramię o jej kij. Puszcza chwyt i wyprowadza lewy prosty na
moje oko. Przysiadam na piętach i przepuszczam cios górą, jednocześnie
uderzając kijem z krótkiego zamachu, pod kolano. Noga składa się jej do przodu,
a ja poprawiam barkiem w łuk brwiowy. Dziewczyna puszcza kij i ląduje plecami
na trawie. Odchodzę dwa kroki pozwalając jej się podnieść. Wściekła, mierzy
mnie wzrokiem i ociera skrwawioną wargę wierzchem dłoni. Powoli sięga po kij i
… z furią rzuca się na mnie, w morderczej szarży. O to chodziło! Spokojnie
przepuszczam kij zakreślający łuk z góry, zaraz koło mojego lewego ucha. Drąg
prześlizguje się jeszcze po ramieniu, ale ja już jestem za jej plecami, z ręką
uniesioną do ciosu. Krótka pałka uderza z trzaskiem w tył głowy, a dziewczyna robi
jeszcze dwa chwiejne kroki, po czym pada na twarz na trawę podwórka. Tłum nagle
milknie. Dosłownie słychać cykanie ostatnich wieczornych świerszczy. Po chwili
ktoś nieśmiało zaczyna skandować:
– Przy-błę-da!
Przy-błę-da! – podejmuje kilka innych głosów, a ja odwracam się zaskoczony. Od
strony ogniska idzie w moim kierunku Olbrzym. Ściśnięta złym grymasem twarz
nagle rozciąga się w zaskoczeniu, gdy krzyczy:
– KONSTANCJA!
Bardziej
wyczuwam, niż słyszę ruch za sobą. W ostatnim momencie wykręcam półobrót i bokiem schodzę z linii ciosu.
Krótki, ostry nóż prześlizguje mi się po lewej stronie szczęki. Odruchowo
podbijam łokciem ramię dziewczyny. Pchnięcie wyprowadzone w głębokim wypadzie
wybija ją z równowagi, a ja łapię ją za włosy i uderzam z byka w skroń.
Splątani przewracamy się na ziemię, ale czuję, że tym razem to definitywnie koniec.
Oczy uciekają jej pod powieki, a twarz łagodnieje, w ułamku sekundy wygładzając
grymas wściekłości. Ktoś łapie mnie w żelazny uścisk i kilka par silnych ramion
odciąga do tyłu. Olbrzym tymczasem klęka przy nieprzytomnej dziewczynie,
nachylając się nisko nad jej twarzą. Tracę ich z oczu, przysłoniętych przez wojowników tłoczących się, żeby zobaczyć co
się stało. Stoję więc sobie spokojnie z rękami wyłamanymi do tyłu i czyimś
grubym ramieniem oplatającym mi szyję. Nawet gdybym chciał, to nie ruszę nawet
palcem. Po chwili tłum się rozstępuje i spomiędzy dzikusów wychodzi Olbrzym.
Płonące oczy zdają się przewiercać mnie na wylot, ale nie daję mu satysfakcji i
nie spuszczam wzroku, patrząc prosto w twarz. Podchodzi i łapie mnie za
koszulkę na piersi, zdecydowanym szarpnięciem przyciągając do siebie. Moi
strażnicy puszczają mnie z ludzkich okowów i mogę wreszcie stanąć wyprostowany.
Olbrzym chwile spogląda mi w oczy, po czym z uśmiechem odwraca się do
zgromadzonych, unosząc moją prawą rękę wysoko nad głowę.
– Przybysz
zwyciężył! – oznajmia. – Jego słowo jest prawdą!
Dzikusy wyją
i potrząsają bronią nad głowami, a mnie uginają się nogi.
Siedzimy znowu przy ognisku, z tą
różnicą, że tym razem w rękach mam metalowy kubek, z którego rozchodzi się
zapach wysokooktanowego alkoholu i nie jestem związany. Za to jestem szyty.
Felczer, z szybkością maszyny, wprawnymi ruchami nawija pętelki na mojej szczęce,
po czym przemywa ranę spirytusem i zakleja srebrną taśmą. Opuchlizna i tak
sprawia, że nic nie czuję. Będę się martwił jak to odkleić za kilka dni. Ważne,
że dostałem kubek z mocną wódą. Mogę wypłukać choć trochę adrenaliny szalejącej
w żyłach.
Wódz uspokoił już swoich podwładnych i teraz siada,
rozwalając się wygodnie na rozkładanym fotelu wędkarskim. Chwilę patrzy na mnie
ponad trzymanym w ręce kubkiem, po czym zaczyna:
– Jestem
Taran. – Robi efektowną pauzę, jakby miał nadzieję, że to imię powinno zrobić
na mnie wrażenie – A to moja drużyna.
Lekko zawiedziony,
leniwie zatacza koło jedną ręką wskazując na pozostałych siedzących przy
ognisku.
– Jesteśmy Pierwszą
Grupą Uderzeniową, pierwszymi obrońcami Ołowianego Miasta.
Przez
zebranych przechodzi pomruk, a co niektórzy unoszą kubki w geście salutu. Przez
moment panuje niezręczna cisza. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że wszyscy
gapią się na mnie wyczekująco.
– Jest…e-em,
– urywam zmrożony nagłym bólem w szczęce, szwy chyba muszą się ułożyć – Jestem
Damian, z … Chemicznego Miasta, na wschodzie!
Po zebranych
znowu przechodzi pomruk, ale nie bardzo wiem, czy to aprobata, złość, czy po
prostu przyjęcie faktu do wiadomości. Taran patrzy na mnie przez chwilę, po
czym nachyla się bliżej i pyta:
– Co
robiliście, wy ludzie z Miasta na Wschodzie, na ziemiach Twierdzy?
Wzdycham
ciężko, uświadamiając sobie, jak niedorzeczna jest tak naprawdę moja obecna
sytuacja. Co mam mu odpowiedzieć? Że ruszyłem przez pół kraju, żeby uwolnić
dziewczynę, której w ogóle nie znam, bo jej przybrany ojciec wikitował u mnie w
garażu? Że od kilku tygodni codziennie narażam życie, bo ktoś robi coś, co
uważam za niemoralne, po prostu złe i muszę go powstrzymać? Że tak naprawdę nie
mam w tym żadnego interesu i powinien już dawna dać sobie na luz i zawinąć na
pięcie do mojego… Nie, nie powinienem.
– Jestem tu,
żeby zniszczyć Twierdzę – mówię cicho, patrząc mu prosto w oczy. Wszyscy
zgromadzeni dookoła ogniska wybuchają gromkim śmiechem, którego ryk niesie się
w zimne, rozgwieżdżone, nocne niebo. Jedyną osobą, która podziela ogólnej wesołości
jest Wódz. Taran patrzy mi w oczy, po czym wstaje, a rechot od razu milknie. Na
ustach błąka mu się przez moment cień uśmiechu. Olbrzym kiwa głową i nic nie
mówiąc odchodzi w stronę zaparkowanych przy drodze pojazdów.
– Jestem
Ryba. – Mój kolega pirotechnik przysiada się obok i dolewa mi siwuchy z
metalowego termosu.
– A to Grab
– przedstawia tego, który złapał puszkę.
– Ale żeś
dołożył naszej Kostusi – Grab uśmiecha się i zaciera ręce. – Ale ty wisz, nie?
Wisz, że łona, to łohoho, łona to ci nie popuści! – Ogląda się na kompana
upewniając, że na pewno oddał całą grozę sytuacji.
– Jajca
urżnie jak nic! – dodaje Ryba.
– Jak nic! –
wtóruje Grab salutując swoim kubkiem.
Jakoś nie
bardzo łapię grozę całej sytuacji, ale akurat w tej samej sekundzie do ogniska
zbliżają się Taran z Konstancją. Dziewczyna idzie sztywnym krokiem, wbijając we
mnie palące spojrzenie. Mój mózg, ogłupiony jeszcze koktajlem adrenaliny i
spirytusu, wskakuje na dziwne tory. W ułamku sekundy dociera do mnie, że teraz
jej tatuaż wygląda po prostu śmiesznie. Narysowana cienką, lekką kreską Śmierć
w powłóczystej szacie z kapturem i kosą uniesioną nad głową. Przez opuchliznę
na łuku brwiowym, ostrze przypomina raczej balonik, sama Śmierć nabrała
fioletowo-zielonych barw, a rąbek szaty,
który sięgał aż do połowy lewej strony żuchwy, jest niewidoczny pod wiszącą obrzękiem
wargą. Mój uśmiech działa na nią jak
płachta na byka. W oka mgnieniu w jej ręce pojawia się nóż, który wyciąga w
moją stronę … rękojeścią do przodu. Ostrze tkwi bezpiecznie w polimerowej
pochwie. Nie bardzo wiem, o co chodzi. Kieruję pytające spojrzenie to na
dziewczynę, to na stojącego obok Tarana.
– Zgodnie z
obyczajem masz prawo zachować broń pokonanego. – Wskazuje dłonią na nóż. – Moja
siostra ofiaruje ci to ostrze, na znak zakończenia waszego sporu.
Po wyrazie
twarzy Konstancji wnioskuję, że spór raczej daleki jest od zakończenia, ale
krzywiąc się z bólu wstaję i przyjmuję nóż w obie dłonie, lekko skłaniając
głowę. Dziewczyna prycha jak kotka, odwraca się na pięcie i rzucając bratu nienawistne spojrzenie odchodzi szybkim
krokiem.
– To miała
być ich inicjacja. – Taran patrzy za siostrą, po czym odwraca się do mnie. –
Ona i Magnes chcieli dołączyć do mojej drużyny. Żeby to zrobić musisz przynieść
uszy własnoręcznie zabitego wroga.
Wódz ciężko
wzdycha opuszczając głowę.
– Głupie dzieciaki! Umyślili sobie, że jak
zaatakują patrol wojskowych to wszystkim zaimponują. Ukradli broń, quady i
pojechali szukać sławy.
Stoi przez
moment podpierając się pod boki i spogląda w ziemię z wyrazem zamyślenia na
twarzy. Po chwili, gestem pokazuje na miejsce przy ognisku, a sam zasiada na
swoim fotelu. Grab, Ryba i reszta kompanii sadowią się po drugiej stronie ognia
i patrzą na nas w wyczekiwaniu.
- No dobra,
to co teraz?
Mam już dość
tego cyrku, więc walę prosto z mostu.
Taran
spogląda na mnie podnosząc brew:
– No
właśnie, co teraz? – Zaczyna wyliczać na palcach prawej ręki. – Okradliście
zabitego w boju Wojownika Ołowianego Miasta – prostuje jeden palec – Zostawiliście niepogrzebanego na placu boju –
prostuje drugi, – Ale z drugiej strony
uratowaliście życie mojej siostrze – prostuje palec u lewej, – A do tego
pokonałeś ją w uczciwej walce – prostuje drugi.
W błazeńskim
geście podnosi ręce z wyciągniętymi palcami do oczu i spogląda na mnie z
udawanym zaskoczeniem.
– Wygląda na
to, że jesteśmy kwita!
– To
znaczy…? – Spoglądam na niego z wyczekiwaniem
– To znaczy,
że możesz odejść. – Wyciąga zza fotela mój rewolwer i ogląda go pod światło
padające z ogniska.
– Tak po
prostu mogę odejść? Zwrócicie nam nasze rzeczy i broń i … - urywam, bo znowu
patrzy na mnie z tym swoim zaskoczeniem zagranym jak w kiepskim serialu.
– Jaką broń?
Nie masz na myśli przecież MOJEGO
rewolweru? Ani automatu, ani plecaków i prowiantu, który przecież UCZCIWIE
ZDOBYŁEM? – Z dobrotliwego, żartobliwego tonu nie pozostał nawet cień. Teraz w
powietrzu wisi bardzo realna groźba. Pokazuję głową w kierunku wciąż związanego
Czecha:
– A co z
moim…
– MOIM
więźniem? – kończy za mnie Taran. Jego oczy patrzą na mnie uważnie, a ja tylko
kiwam powoli głową, na znak że rozumiem. Wódz zadowolony wraca do zabawy
rewolwerem, pozostali przyglądają się uważnie, czekając co będzie dalej.
– Skoro
Twierdza to wasi wrogowie – zaczynam niepewnie – to może będziemy mogli sobie
pomóc.
Taran
wzdycha ciężko spoglądając na mnie z wystudiowanym znudzeniem.
– W czym
może mi pomóc jeden chłopaczek z nożem? – pyta lekko rozbawiony.
– W
miasteczku działa ruch oporu – zaczynam niezrażony. – Dwa dni temu
zorganizowaliśmy zamach na Bilskiego. Raniłem dwóch jego najbliższych
współpracowników – ciągnę lekko koloryzując, ale widzę, że przynosi to efekt –
Sam Bilski najprawdopodobniej został ranny.
– Pierdolisz!
– Ryba postanawia włączyć się do rozmowy. – Bilski nie pokazuje się publicznie
od lat.
– Tym razem
się pokazał – mówię z naciskiem. – Ziemia pali mu się pod nogami, traci
poparcie na rzecz Gabora i Skałkowicza. Dlatego zorganizowali festyn i publiczną
egzekucję dezertera. Udało mi się podejść na odległość strzału.
– Jak on
wygląda? – Taran patrzy mi badawczo w oczy i wiem, że od tej odpowiedzi zależy
bardzo wiele, opisuję więc najdokładniej postać ze zdjęcia na obwieszczeniu.
– Szpakowaty,
łysiejący, stary, wysoko wysklepione czoło, lekko garbaty nos, ogólnie wygląda
jak menda – kończę z naciskiem.
Po zebranych
przechodzi pomruk aprobaty, a Taran zagryza wargi w grymasie niezdecydowania.
– I mówisz,
że udało ci się go zranić?
– Nie mam
pewności. Jeden z rosyjskich oficerów zbuntował się i z pomocą swojego oddziału
zaatakował Twierdzę podczas festynu. Udało im się porwać pociąg i uciec. Miałem
Bilskiego na celowniku, gdy mi przeszkodził.
Reszta bandy
aż podrywa się z miejsc, na wzmiankę o buncie. Taranowi oczy, aż zalśniły z
podekscytowania.
– Stracili
pociąg?!
Zrywa się na
równe nogi i krzyczy w uniesieniu:
– O bracia,
to nasz czas! Pokonamy wrogów i rozpalimy Ogień Prawdziwej Wolności na czarnych
murach fortecy!
Dookoła
ogniska podnoszą się krzyki i chałkowanie, a ja siedzę sobie cichutko i
zastanawiam się co to za bigosu naważyłem tym razem.
Ranek wita nas zimną mżawką i niebem
zasnutym, nomen omen, ołowianymi chmurami. Ołowiani w swojej dobroci pozwolili
mi zabrać Jirzeigo do stodoły, zanim rozpadało się na dobre. Chłopak leży na
sianie, dalej ze związanymi rękami, przykryty moją kurtką i dygocze z zimna.
Jak tak dalej pójdzie to złapie zapalenie płuc i witaj smutku. Banda powoli
budzi się do życia. Ryba i Grab wyszli rozpalać ognisko pod daszkiem werandy, a
pozostali szurają i chrząkają wygrzebując się z siana. Taran, Konstancja,
Felczer i kilkoro wyżej postawionych w hierarchii, spędziło noc w kabinach
pojazdów zaparkowanych przy wjeździe na podwórko. Dopiero teraz, w świetle dnia
mogę podziwiać te przykłady sztuki użytkowej. O ile kolega Buława i jego banda motorzystów
z Królewskiego Miasta, próbowała nieudolnie naśladować styl filmów post-apo,
tak w przypadku maszyn Ołowianych Ludzi nie ma mowy o żadnym udawaniu. Pojazdy
są przerobione dokładnie po to, aby podnieść ich wartość bojową. Cywilne i
wojskowe terenówki z dospawanymi osłonami chłodnic, zderzakami z
grubościennych, stalowych rur i pancernymi płytami, które można w oka
mgnieniu opuścić na szyby kabiny.
Wzmocnione drzwi i klatki bezpieczeństwa. Jeden z pickupów pełni rolę mobilnej
cysterny i zaplecza technicznego. Od rana kilku techników próbuje, pod
rozłożoną plandeką, reanimować rozbitego przeze mnie quada. Jednak to co, budzi mój największy podziw to czteroosiowy
transporter opancerzony z automatyczną armatą trzydzieści milimetrów. Pancerz,
teraz świeżo umyty przez nocny deszcz, połyskuje mokrą farbą bez jednej ryski.
Olbrzymi wóz wygląda jakby wyjechał prosto z fabryki. Na burtach każdego
pojazdu widnieje wymalowany kwadratowy symbol – czarne litery „Pb” na białym
tle. Takie same emblematy, tyle że w mniejszej wersji, zdobią elementy zbroi
moich dobrodziejów. Lepsze to niż czaszki ze skrzyżowanymi tłokami, albo
gwiazdki w okręgu. Wzdycham ciężko, bo na wspomnienie Orła w Koronie ogarnia
mnie złość. Kopię z wściekłością, pałętającą się w wejściu pustą butelkę i
ruszam zdecydowanym krokiem w kierunku taboru.
Przed samochodem Tarana zatrzymuje
mnie ponury drab. Umięśniona, wytatuowana łapa uderza mnie otwartą dłonią w
mostek, osadzając w miejscu.
– Mam sprawę.
– Pokazuję głową kabinę ogromnej terenówki.
– Śpi –
mruknięcie wydobywające się z brodatych ust, ma mi wystarczyć za całą
odpowiedź.
Wojownik
opiera ręce na kolbie zachodniego automatu, zawieszonego na jednopunktowym,
elastycznym pasie. Taktyczna, rozsuwana z przodu kamizelka, nóż i nowoczesny
pistolet w kaburze udowej sugerują, że nie mam do czynienia z pierwszym z
brzegu leszczem. Z tego, co usłyszałem wczoraj przy ognisku, Ołowiani Ludzie
muszą wywalczyć sobie uzbrojenie. Jak to ujął Ryba? Na ołów musisz zasłużyć.
Nie każdy ma prawo do noszenia broni palnej. Mądrze, więc byłoby po prostu
cofnąć się grzecznie i poczekać, ale jakoś nie mam do tego cierpliwości.
- Taran! –
wrzeszczę w kierunku okien samochodu, a strażnik robi w moim kierunku dwa
szybkie kroki i łapie lewą ręką za gardło.
Pięść w
skórzanej rękawiczce bez palców już napina się do ciosu, ale tylna klapa auta
podnosi się z sykiem i z wnętrza dobiega zaspany głos, witający poranek
piętrową wiązanką, pozdrawiającą mnie i moich przodków do trzeciego pokolenia
wstecz, zakończona uprzejmym:
-…. czego,
się pytam?
Brodaty puszcza
moją krtań i z drwiącym uśmiechem odsuwa się, pokazując gestem abym się już nie
krępował i czym prędzej udał na spotkanie z łaskawym przywódcą. Liczy przy tym
zapewne, że zaraz wrócimy do naszej rozmowy i będzie mi mógł manualnie
wytłumaczyć, czego nie powinienem robić w pobliżu Wodza, zwłaszcza tak wcześnie
rano.
Staję przy otwartej
klapie i starając się nie zaglądać zbyt natarczywie do wnętrza, wyrzucam na
jednym wdechu cały mój mizerny, znaczy się, misterny plan:
– Czech może
nas wprowadzić do Twierdzy. Ma tam swoich ludzi, ale najpierw musimy odbić
więźniów z Zachodniego Kamieniołomu. To dobrzy żołnierze. Z pomocą ich oraz
ruchu oporu mamy szanse zdobyć Twierdzę.
Taran siada
na posłaniu, rozścielonym skórami na podłodze bagażnika i złożonego oparcia
kanapy. Patrzy chwilę, z uśmiechem błąkającym mu się na twarzy, po czym klepie
w tyłek dziewczynę, zakopaną pod futrami. Wojowniczka mruczy niezadowolona,
podnosi głowę, po czym nakrywa się kocem i odwraca na drugi bok. Taran tylko kręci
głową z rezygnacją i zatrzaskuje mi klapę przed nosem. Stoję chwilę, niezdecydowany
nie wiedząc, co dalej. Oddycham z ulgą, gdy po chwili drzwi pasażera otwierają
się na całą szerokość i na mokrą trawę wychodzi Wódz. Wciąga przez głowę czarną
koszulkę i sznuruje wojskowe buty opierając stopę o próg wozu. Dopiero teraz, w
świetle dnia widzę, że nie jest taki stary jak mi się wczoraj wydawało. Na
poznaczonej szramami twarzy nie ma wielu zmarszczek. Potężna sylwetka dodaje mu
powagi, ale na oko nie ma jeszcze trzydziestki. Prawdę mówiąc, nie licząc
Konstancji i kilkorga młodzików, jest
jednym z najmłodszych członków drużyny.
– Mogę dostarczyć
materiały wybuchowe. Trzy dni drogi stąd jest wykolejony pociąg. Potrzeba mi
tylko trochę paliwa i jestem w stanie przygotować eksplozję, która położy
mur.
Taran stoi
przede mną z rękami za plecami kiwając się na piętach. Zagryza wargę w
zamyśleniu.
– Nie –
rzuca mi prosto w oczy.
– Kuźwa, co
wyście się nagle tacy wygadani zrobili?! – wydzieram się na niego jak na burą
sukę. – Chcesz sobie zapalić ten wasz święty płomień na murach, czy nie?
– Nie
będziemy wysadzać muru – wyraźnie bawi go moje zirytowanie. – I nie będziemy
uwalniać twoich ludzi i na pewno nie będziemy prosić o pomoc jakichś Czechów.
Stoję przed
nim, czując że mnie zaraz zagotuje. Mam już po dziurki w nosie jego błazenady.
– To w takim
razie co zrobimy? – pytam na tyle spokojnie, na ile mnie stać.
– Pogadamy z
Prezesem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz