2.
Ręce lekko drżą po kilkuminutowym biegu przez łąki. Strzały słychać cały czas. Na chwilę milkną, by odezwać się znowu. Łapię dwa ostatnie slagi i wpycham głęboko do magazynka strzelby. W tym ładunku, zamiast koszyczka z drobnym lub grubym śrutem, jest jeden masywny, trzydziestogramowy, ołowiany walec. Taki tępo nosy, rozpędzony pocisk w momencie uderzenia rozpłaszcza się jak naleśnik. Miękki ołów gwałtownie oddaje całą energię na uderzoną powierzchnię. Widziałem kiedyś, jak Ojciec trafił dzika w przebiegu. Prawie dwustukilowy knur fiknął salto w powietrzu i padł od razu z czaszką otwartą jak skorupka jajka. Na górę ładuję cztery naboje z grubym śrutem. Dziewięć ołowianych kul, na średnim i bliskim dystansie zmiotą wszystko na swojej drodze. Ostatni, siódmy pocisk wpycham wprost do lufy… Zima się skończyła, jeżeli go wybudzili to będę potrzebował wszystkiego… Pamiętam jak Ojciec pierwszy raz dał mi pistolet do rąk. Ciężki, prawie półtora kilowy kawał czarnej stali, waży połowę tego co strzelba. Ledwie mogłem go utrzymać w wyciągniętych rękach. Teraz szybkimi ruchami, po kolei wciskam pestki dziewięć na dziewiętnaście do trzech lśniących, srebrnych magazynków. Do każdego dziewiętnaście sztuk, razem pięćdziesiąt siedem plus jeden w lufie. Odciągam kurek, zapinam bezpiecznik i wsuwam broń do kabury za paskiem na plecach. Nóż przy pasie na lewym boku. Drugi mniejszy, w kieszeni na udzie. Do plecaka butelka wody, suchary i zestaw opatrunków. Do Lasu mam kawałek, dojdę już po zmroku. Szkoda, że ostatnia latarka przestała działać jeszcze jesienią. No nic, będzie ciekawiej.
Wychodzę na węzeł Autostrady.
Podwójny, przedzielony barierami pas asfaltu jest zapchany wrakami samochodów.
Dwieście kroków na zachód za zjazdem, leży pękate cielsko cysterny, otoczone
wbitymi w nie mniejszymi pojazdami. Wszystkie auta po lewej i prawej stronie jechały
w tym samym kierunku – na zachód. Teraz pordzewiałe, wypalone wraki szczelnie
wypełniają całą przestrzeń, aż po łuk następnego zakrętu. Od wschodu do tego
miejsca droga jest pusta. Pozostali, po wypadku cysterny zdołali zjechać
zjazdem. Reszta odcięta ścianą płomieni, zostawiła auta i biegła jak najdalej
korytarzem pomiędzy ekranami dźwiękochłonnymi.
…
„Śnieg….
Rodzice na przednich siedzeniach samochodu… mówią coś nerwowo… Huk i uderzenie…
srebrne drobiny szkła dookoła… Krzyk… Czerwona poświata huczących płomieni,
gdzieś za nami… Ludzie biegną dookoła samochodu… Ktoś odpina pasy i bierze mnie
na ręce…. Brodata twarz, chmura oddechu w zimnym powietrzu…”
…
Opieram się
o metalowa barierę i wypuszczam powietrze. „Dobra, skup się” – strzały zamilkły
jakiś kwadrans temu. Słyszałem je wyraźnie z lewej strony. Autostradą na pewno
nie poszli, bo wozy nie przejechałyby między wrakami. W takim razie na
południowy zachód - serwisówką na Żwirownię.
Między drzewa wchodzę po zmroku. Idę
ostrożnie, krok za krokiem, wsłuchując się w odgłosy lasu. Księżyc rozciąga po
ziemi cienie sosen i świerków. Pierwszego trupa znajduję pięćdziesiąt kroków za
linią drzew. Siedzi sztywno oparty o pień. Nogi prosto, ręce wzdłuż ciała.
Wygląda jakby spał. Tylko głowa na przetrąconym karku opuściła się tak nisko,
że ucho wchodzi niemalże pod pachę. Na szutrówce mały niebieski wózek i rozwleczone
tobołki. Łuski po pociskach lśnią na środku drogi. Przyklękam w cieniu choinek
po lewej stronie i wsłuchuję się w odgłosy nocy. Przede mną prosty odcinek
dojazdówki do Żwirowni. W oddali, zaraz przy wjeździe do zakładu, widać ciemną
bryłę wozu. Przebiegam od cienia do cienia, po dziesięć, piętnaście kroków na
raz, ze strzelbą gotową do strzału. To bardzo złe miejsce. Wybrali najgorszą z
możliwych dróg. Z bronią przy ramieniu podchodzę do nieruchomego wozu. Ani żywej
duszy. Wszędzie rozwleczone, porzucone bagaże i skromny dobytek Przybyszów.
Tylko koń nadal tkwi dzielnie na posterunku. Martwe, wytrzeszczone w
przerażeniu oczy i kałuża krwi pod dyszlem. Powoli lustruję otoczenie znad
muszki strzelby. Łapię za plandekę wozu i jednym szarpnięciem odkrywam
zawartość.
– Не
стреляй!!! – Grubas wciśnięty w najgłębszy kąt skrzyni ładunkowej zasłania się
rękami. – пожалуйста! Не стреляй!!! – Kuli się skamląc
przed wylotem lufy.
– Cicho!
Zamknij się matole! – syczę na niego przez zaciśnięte zęby.
Tak się
rozdarł, że go słychać na pół wsi. Nerwowo rozglądam się na boki.
– T-to.. ty
Polak? Tutejszy?
No proszę,
niby taki durny z wyglądu, po ludzku gadać umie.
– Tak,
Polak. A teraz cicho i złaź z wozu.
Odsuwam się dwa
kroki od plandeki i pokazuje lufą żeby się nie ociągał.
– Kiedy ja
nie mogę – jęczy żałośnie. – Widzisz,
jak mnie urządził. Całą nogę mam poharataną, ustać nie dam rady.
– Kto?
– Potwór, mówię
ci chłopcze! Ogromny wilkołak. Pazurem mnie zaczepił gdyśmy tylko weszli do
lasu. Konia ubił, ludzi rozszarpał, alem go odgonił, zabił chyba nawet!
Na
potwierdzenie kiwa nerwowo głową i próbuje sięgnąć po dubeltówkę.
– Ej! Ręce
na widoku! – Biorę go od razu na muszkę.
– Chłopcze
spokojnie, tu sami swoi. Spójrz sam: opatrunek mam na nodze i O! Patrz jak mi
rękę załatwił, kurtka na szmaty.
– Aha, gładkoś
się pan sam opatrzył. Tak całkiem fachowo.
Spoglądam z
ukosa na udo, ciasno obandażowane w jodełkę czystym opatrunkiem. Nie ma szans,
żeby sobie to sam założył.
– No taa, bo
ja proszę ciebie mam bojowe doświadczenie. Ja we wojskach służyłem. Pierwszą
pomoc to ja znam. Ja tu nawet, proszę ciebie, sam na ochotnika zostałem, żeby
reszta mogła z życiem ujść. Ostrzeliwałem się tu z wozu żeby potwór za naszymi
iść nie mógł. I ja tego ….
- Cicho! – Ucinam
go w pół słowa i szybko obracam się w stronę lasu.
Mrużę oczy i
próbuję coś dojrzeć w ciemnościach między drzewami. Dźwięk łamanych gałązek i
deptanego chrustu. Ktoś przedziera się przez zarośla. Albo „coś”. Pięćdziesiąt
kroków od nas ściana młodych choinek nagle łamie się z trzaskiem i na drogę
wypada Bestia! Przystaje na chwilę na tylnych łapach i prostuje się na całą
wysokość. Jest ogromny, dwa razy wyższy ode mnie. Zimne powietrze nocy
rozdziera wściekły ryk niedźwiedzia. Przednie pazury uderzają w ziemię, a
zwierz rusza szarżą prosto na nas. Czarny łeb, z karkiem omotanym zwojem zardzewiałego
drutu kolczastego, kołysze się na boki. Ostra krawędź metalowej tabliczki,
wbitej kłąb, łapie refleks księżyca. Nie czekam dłużej, ściągam spust i od razu
przeładowuję. Kolejny strzał i zwierz myli krok, potykając się o własną łapę.
Trzeci i czwarty wyrywają krwawe kępy futra z kłębu i szerokiego boku. Piąty
dokładam, gdy jest mniej niż trzy kroki ode mnie. Ten go zatrzymał – prawa łapa
broczy posoką na żwir. Niedźwiedź spina się jednak do ostatniego skoku. Dobra,
teraz dwa w łeb i kończymy. Szarpię czółno przeładowania i zastygam z
przerażenia! ZACIĘCIE! W ostatnim odruchu zasłaniam się strzelbą i wtulam głowę
w ramiona. Uderzenie przychodzi z prawej i czuję jak świat zaczyna koziołkować.
Twarde kamienie drogi uderzają mnie po kolei w lewy bark, kolana, prawą
łopatkę. Po uderzeniu w czoło już nic nie czuję.
…
„Ojciec, czego wciąż powtarzasz, że ta strzelba to szajs?”
„ Synek, widzisz ten tu napis, z boku na komorze zamkowej.
Widzisz, nie? Taki ładny, czerwony i po amerykańsku? Nawet bez błędu napisali. No,
no to widzisz – to jest jedyna rzecz, którą Turki zrobili w tej strzelbie porządnie.
JEDYNA! Reszta to jest Popiardółka z Gównolitu z Gwarancją do Pirszego
Deszczu”
„Ojciec, przesadzasz”
„Mówię ci, kiedyś bedzie bida przez tą strzelbę, będzie bida.”
…
Prawa strona
twarzy kłuje mnie niemiłosiernie, jakby ktoś wbijał mi pod skórę dziesiątki
małych igiełek. Powoli podciągam ręce i na drżących łokciach winduję się do
pionu. Przez moment kołyszę się w przód i w tył siedząc na piętach. Obraz
rozjeżdża mi się na boki. Po chwili ogniskuję ciemne plamy w logiczną całość. …Noc…Księżyc…Wóz...Wielki
Czarny Cień. Rozdarty brezent plandeki. Dźwięki docierają do mnie przytłumione,
jak przez mokry kokon. Chrzęst...mlaskanie... skrobanie pazurów po drewnie. Wyszarpuję
pistolet zza pleców i łapię w obie dłonie. Mucha kręci piruety w szczerbinie, a
ta rozjeżdża się na boki. Zaciskam zęby i szarpię za spust. Pięciocalowa lufa
wypluwa ośmiogramowe pociski w takt uderzeń serca. Obraz zamienia się w
animację poklatkową, oświetlaną stroboskopowymi rozbłyskami. Czarny Cień
odwraca się do mnie, w rwanej sekwencji ruchów. Widzę jak na karku i potężnej
piersi wykwitają rdzawe ślady po uderzeniach kul. Bestia góruje nade mną gotowa
spaść mi na głowę i całym ciężarem wgnieść w ziemię. Każdy kolejny pocisk, siłą
podrzutu idzie coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie jeden z ostatnich zahacza o
prawy łuk brwiowy. Gałka oczna eksploduje w bryzgu krwi i limfy, a z gardła
niedźwiedzia dobywa się ogłuszający ryk bólu i wściekłości. Bestia rzuca się w lewo, momentalnie schodząc
z linii strzału. W dwóch skokach dopada do jeziora. Głośny plusk i fontanna piany,
skrzącej się w świetle księżyca. Dalej miarowo ściskam zablokowany język spustowy,
prowadzę lufę za odpływającym niedźwiedziem. Zamek już dawno został w tylnym
położeniu, a w komorze widać pusty donośnik. Łapię oddech i drżącymi rękami
próbuję przeładować. Udaję mi się trafić magazynkiem w gniazdo już za trzecim
razem. Zrzucam zamek, odkładam broń na trawę, składam się w pół i wymiotuję pod
siebie.
Pozbieranie się z ziemi zajęło dobrą
chwilę. Uderzenie zerwało ze mnie plecak. Rozdarty na dwoje, nie nada się już
do niczego. Upycham suchary i opatrunki po kieszeniach, butelkę z wodą biorę do
ręki. Strzelba leży na środku drogi. Sięgam po nią z rezygnacją. Wypłowiały
plastik kolby rozerwany wzdłuż, przez dwie głębokie szramy po pazurach.
Wszystko trzyma się na pojedynczych włóknach. Patrzę ze złością na na wpół
otwarte okienko wyrzutnika i szarpię czółnem. Pusta łuska gładko wyskakuje na
zewnątrz, a łyżka na jej miejsce podaje nowy ładunek.
- Turecki
szajs! – Kręcę głową z niedowierzaniem.
Powoli
podchodzę do wozu. Widok nie jest szczególnie malowniczy, ale sam jestem w
takim stanie, że nawet mnie to nie rusza. Niedźwiedź był bardzo metodyczny.
Zaczął od głowy i systematycznie posuwał się w dół. Przy tylnej krawędzi
zostały nietknięte buty Grubego z resztkami właściciela wewnątrz. Cała reszta
zmieściłaby się teraz do mojego worka na kruki. Sięgam ponad różowymi kośćmi po dubeltówkę.
Jest cała uwalana we krwi. Podłoga wozu wygląda jakby ją ktoś pomalował na
czerwono. Przełamuję baskilę i pod światło oglądam łuski ładunków. Dwa nietknięte
oczka spłonek lśnią na srebrno. Łapię za kryzę okucia, wyjmuję nabój z lufy i
pociągam nosem nad otwartą komorą. Tak jak myślałem: z tej broni dawno nie
strzelano. Powłócząc nogami oddalam się od wozu, nawet nie spoglądając na
doczesne szczątki Grubego. Kieruję się ku zabudowaniom Żwirowni. Do sterowni,
wciśniętej pomiędzy skrzynię przesiewacza i przysadziste kruszarki stożkowe,
wiodą strome schodki z kratki WEMA. Wyniesiona na metalowej kratownicy dobre
dziesięć stóp nad powierzchnię gruntu, zapewni nie tylko względne
bezpieczeństwo, ale i całkiem dobry punkt obserwacyjny. Po drodze zgarniam
jeszcze trzystopowy kawałek grubościennej rurki i kulejąc wspinam się, stopień
po stopniu, na górę. Gramolę się do środka, zmiatam nogą kłąb szmat z podłogi,
zatrzaskuje metalowe drzwi i podpieram klamkę rurą. Odsapnę tylko chwilkę i
zaraz się ogarnę. Siadam na fotelu operatora, wywalam nogi na pulpit
sterowniczy i na moment zamykam tylko jedno oko.
Gdy
podnoszę głowę jest już całkiem jasno. Przez zakratowane, szerokie okno mam
widok na panoramę Jeziora i okalającego je lasu. Strzępy gęstej mgły przelewają
się nad taflą wody i wplatają palce w nadbrzeżne trzciny. Coś się rusza na przeciwległym
brzegu, obok na wpół zatopionej pogłębiarki. Cały się spinam, gdy resztka
adrenaliny znowu uderza w żyły, ale po chwili z ulgą z powrotem opadam na
krzesło. To tylko stadko dzików przemyka przez sosnowy zagajnik. Ciężko
przełykam ślinę i dotykam zakrzepłej krwi i drobinek piasku przyklejonych do twarzy.
Nie mogę unieść prawego barku. Ostry ból ramienia odzywa się przy każdym
ruchu. Rozglądam się po sterowni. Na
lewej ścianie wisi biała skrzynka z czerwonym krzyżykiem. W środku,
pomarańczowe pudełko z wypłowiałego plastiku. Otwieram z nadzieją wieczko. No
tak, podstawowy zestaw pierwszej potrzeby: dwa kieliszki lekarskie. Rzucam
pudło w kąt i z trudem zdejmuję kurtkę i polar. Na prawym ramieniu ogromny fioletowo-żółty
krwiak. Oba kolana zdarte do krwi. Przemywam twarz wodą z butelki. Na podłodze
zbiera się brudno różowa kałuża. To co zostało we flaszce wypijam jednym
haustem. Pora ocenić straty w sprzęcie. Strzelba mechanicznie „się naprawiła”,
ale drogo mnie kosztował ten serwis. Z tym ramieniem i tak nie dam rady się
złożyć, ale jak nie zabezpieczę kolby to się całkiem urwie. Przez chwilę
zastawiam się czy nie zamienić mojego turczyna na broń Grubego. Elegancka
robota – grawerunek na baskili, orzechowa, grubo lakierowana osada, długie,
dwudziestoośmiocalowe lufy. Do tego dubeltówka się nie zacina. Lepiej oddać dwa
pewne strzały, czy jeden z loterią na wylosowanie sześciu kolejnych? Odstawiam
dwururkę pod ścianę, wyjmuje tylko oba ładunki. Gruby śrut zawsze się przyda.
Pod pulpitem znajduję nieźle wyposażoną skrzynkę narzędziową. Pożyczam sobie na
wieczne nieoddanie rolkę czarnej taśmy izolacyjnej i płaski pilnik. Delikatnie
zgładzam zadziory na plastiku kolby, po czym okładam cienką warstwą gąbkowej
wyściółki wyprutej z oparcia fotela. Całość ciasno okręcam izolacją, mocno
zaciągając każdy motek. Wygląda to między „lepiej-jak-z-fabryki” a
„lepiej-nie-mówić”. Mam nadzieję, że się nie rozpadnie na kawałki przy
pierwszym strzale.
W wodzie, niedaleko brzegu pływają
dwa trupy. Kolejny, leży z szeroko rozrzuconymi rękami, jakieś dziesięć kroków
od wozu. Nie widzę żadnego z uzbrojonych strażników. Wszystko to biednie ubrani
ludzie, wyglądający tylko nieco lepiej od Staruszka. Obchodzę wóz dookoła. Pod
ławką woźnicy znajduję kawałek czerstwego, żytniego placka, zawiniętego w
czystą ściereczkę, metalowy termos z wodą i proste narzędzia. Zabieram chleb i
wodę. Nawet nie ładuję się na skrzynię – wszystko wygląda tam jak po przejściu
przez sieczkarnię. Tobołki i walizki już dawno przesiąkły krwią. Trzeba
rozważyć opcje – mogę po prostu wrócić do Domu i o wszystkim zapomnieć, albo
ruszyć śladem Bestii i dokończyć sprawę definitywnie. Trzecia możliwość, to
ruszyć szlakiem na zachód, żeby dowiedzieć się co z Młody… ą? No, z córką
Staruszka.
Na piaszczystej gruntówce ślady
ogumionych kół wozu prowadzą zakosami prosto w głąb Lasu. Cały obszar jest pocięty
na nierówne prostokąty szutrowymi przecinkami. Jedną od drugiej dzieli jakieś
dziesięć minut marszu. Przewrócony wóz znajduję przy czwartej. Brezent plandeki
zdarty z całej tylnej części. Złamany dyszel zawinął się pod spód. Co ciekawe
nie ma konia. Ktoś przeciął skórzane postronki chomąta ostrym narzędziem. Pod
wozem znajduję jednego trupa. Młodszy od pozostałych, ortalionowa kurtka,
zielone spodnie z kieszeniami, czarne wysokie buty. Klatka piersiowa rozerwana
potężnym uderzeniem długich pazurów, prawa noga przygnieciona burtą wozu. Nie
ma broni, choć dookoła leży pełno łusek. Zielone, smukłe - od automatów,
krótkie, błyszczące - od dziewiątki i trochę plastików od gładkiej. Poza tym
nic. Wóz jest całkiem pusty, nie ma nawet szmat czy tobołków. Szutrowa
przecinka prowadzi na północ – prostopadle do linii Autostrady. Półksiężyce
podków odcisnęły wyraźnie ślady w błocie na obrzeżach kałuż. Do tego wiele
śladów butów. Chyba mieli szczęście i udało im się jednak uratować. Z tym, że
niedźwiedź po zabawie ze mną pobiegł dokładnie ich tropem. Odchodzę w bok
między choinki i z bronią gotową do strzału idę przez zarośla równolegle do
przecinki. Kilkanaście minut marszu i staję na skraju otwartej przestrzeni.
Przede mną linia kolejowa i biegnąca z nią ramię w ramię Autostrada.
…
„- Ojciec, po
co budować taki most nad drogą, co na mim drzewa rosną?”
„- Mówią na
to zielony most. To taki wiadukt żeby zwierzaki mogły przejść na drugą stronę i
nie pchały się przez tory i drogę. Jak budowali autostradę to ktoś przytulił
kupę kasy za takie badziewia. Problem w tym, że huk od samochodów był tu zawsze
taki, że i tak nic tędy nie chodziło.”
…
Zielony Most
ma dobre trzydzieści kroków szerokości i wygina się łukowato ponad liniami
paneli dźwiękochłonnych. Porasta go wysoka, brązowa, zeszłoroczna trawa i kilka
niedużych choinek. Na betonowej barierze rozmazana, brunatna plama krwi. Jeden
z ze strażników leży z boku, twarzą do ziemi. Sądząc po wygniecionej trawie,
próbował jeszcze się czołgać. Na lewej nodze ma niedociągniętą opaskę uciskową.
Cały bark i bok we krwi. Po prostu go zostawili żeby się wykrwawił i poszli
dalej. Wyciągam spod trupa automat. Szybko wyłamuję magazynek – pusty. Komora
też. Obszukuję na szybko kieszenie. Plastikowy woreczek z tytoniem, kartki z
zeszytu porwane na bibułki, dwie jednorazowe zapalniczki – jedna działa, druga
nie. Pusty magazynek do automatu, pas i kabura od pistoletu. Samej broni nie
ma. Reszta to śmieci. Zabieram tylko zapalniczkę i kartki. Będzie na podpałkę w
razie czego. Prostuję się już powoli znad trupa, gdy słyszę dobiegające z dołu
chrupnięcie szklanych odłamków na asfalcie. Doskakuję do krawędzi bariery i
wychylam się ze strzelbą przy ramieniu. Świeczki stają mi w oczach z bólu, bo
bark odzywa się rwaniem we wszystkich zakończeniach nerwowych, ale zagryzam
wargi i mierzę twardo prosto w dwie przerażone twarze poniżej.
Rozmawiamy skryci za bokiem
wysokiego autokaru. Kobieta przyciska do piersi spore zawiniątko. Mężczyzna
wyłamuje palce chcąc powstrzymać drżenie rąk. Na brudnych twarzach widać
ogromne zmęczenie.
– My z
podkarpacia. – Nie patrzy w oczy. Wzrok ucieka mu w bok.
– Idziemy z nimi dwa tygodnie jakieś. Przyszli
do nas jak tylko śniegi puściły. Mówił, że to ewakuacja i że oni ze
Zjednoczonych Narodów Europy są i mają rozkaz doprowadzić wszystkich ocalałych
do portu lotniczego. Mają być samoloty i zabiorą nas dalej… Zapewnią prowiant,
schronienie…
Głos mu się
łamie, zaciska mocno powieki, a ramionami wstrząsa bezgłośny szloch.
– Dziewczyna,
taka chuda, jasne krótkie włosy. Była tu z wami ? – Rzucam pytanie w kierunku
kobiety.
Ta przykrywa
dłonią usta i kiwa głową.
– Natalka. Biedne
dziecko. Jej tato dwa dni temu umarł. Pochowali my go tam, przy moście. –
Wskazuje drżącym palcem na wschód. – Choroba, nie mogliśmy nic więcej zrobić.
Tam przy brzegu będzie miał taki widok ładny. Na rzekę. – Opuszcza wzrok.
Czuję jak zaczyna
we mnie wrzeć. Jakby nie to, że nie mogę podnieść ręki to bym zatłukł ich tu na
miejscu. Biorę głęboki wdech i staram się mówić tak spokojnie, jak tylko mogę
wbijając wzrok prosto w jej oczy.
- Nie, nie
pochowaliście. Zostawiliście Staruszka w krzakach, przy drodze jak psa! Tak,
żył jeszcze jak go znalazłem! Ale nie martw się już jest w lepszym miejscu. JA
ZROBIŁEM dla niego wszystko co należało. JA!
Z każdym moim
słowem jakaś siła, po kawałeczku podnosi lufę strzelby coraz wyżej i wyżej.
Zanim kończę mówić stoję z lufą przy biodrze, celując prosto w skulonych przede
mną ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz