poniedziałek, 21 grudnia 2020

1‰ . Twierdza, rozdział 2. Las

2.       

Ręce lekko drżą po kilkuminutowym biegu przez łąki. Strzały słychać cały czas. Na chwilę milkną, by odezwać się znowu. Łapię dwa ostatnie slagi i wpycham głęboko do magazynka strzelby. W tym ładunku, zamiast koszyczka z drobnym lub grubym śrutem, jest jeden masywny, trzydziestogramowy, ołowiany walec. Taki tępo nosy, rozpędzony pocisk w momencie uderzenia rozpłaszcza się jak naleśnik. Miękki ołów gwałtownie oddaje całą energię na uderzoną powierzchnię. Widziałem kiedyś, jak Ojciec trafił dzika w przebiegu. Prawie dwustukilowy knur fiknął salto w powietrzu i padł od razu z czaszką otwartą jak skorupka jajka. Na górę ładuję cztery naboje z grubym śrutem. Dziewięć ołowianych kul, na średnim i bliskim dystansie zmiotą wszystko na swojej drodze. Ostatni, siódmy pocisk wpycham wprost do lufy… Zima się skończyła, jeżeli go wybudzili to będę potrzebował wszystkiego… Pamiętam jak Ojciec pierwszy raz dał mi pistolet do rąk. Ciężki, prawie półtora kilowy kawał czarnej stali, waży połowę tego co strzelba. Ledwie mogłem go utrzymać w wyciągniętych rękach. Teraz szybkimi ruchami, po kolei wciskam pestki dziewięć na dziewiętnaście do trzech lśniących, srebrnych magazynków. Do każdego dziewiętnaście sztuk, razem pięćdziesiąt siedem plus jeden w lufie. Odciągam kurek, zapinam bezpiecznik i wsuwam broń do kabury za paskiem na plecach. Nóż przy pasie na lewym boku. Drugi mniejszy, w kieszeni na udzie. Do plecaka butelka wody, suchary i zestaw opatrunków. Do Lasu mam kawałek, dojdę już po zmroku. Szkoda, że ostatnia latarka przestała działać jeszcze jesienią. No nic, będzie ciekawiej. 

            Wychodzę na węzeł Autostrady. Podwójny, przedzielony barierami pas asfaltu jest zapchany wrakami samochodów. Dwieście kroków na zachód za zjazdem, leży pękate cielsko cysterny, otoczone wbitymi w nie mniejszymi pojazdami. Wszystkie auta po lewej i prawej stronie jechały w tym samym kierunku – na zachód. Teraz pordzewiałe, wypalone wraki szczelnie wypełniają całą przestrzeń, aż po łuk następnego zakrętu. Od wschodu do tego miejsca droga jest pusta. Pozostali, po wypadku cysterny zdołali zjechać zjazdem. Reszta odcięta ścianą płomieni, zostawiła auta i biegła jak najdalej korytarzem pomiędzy ekranami dźwiękochłonnymi.

„Śnieg…. Rodzice na przednich siedzeniach samochodu… mówią coś nerwowo… Huk i uderzenie… srebrne drobiny szkła dookoła… Krzyk… Czerwona poświata huczących płomieni, gdzieś za nami… Ludzie biegną dookoła samochodu… Ktoś odpina pasy i bierze mnie na ręce…. Brodata twarz, chmura oddechu w zimnym powietrzu…”

Opieram się o metalowa barierę i wypuszczam powietrze. „Dobra, skup się” – strzały zamilkły jakiś kwadrans temu. Słyszałem je wyraźnie z lewej strony. Autostradą na pewno nie poszli, bo wozy nie przejechałyby między wrakami. W takim razie na południowy zachód - serwisówką na Żwirownię.

            Między drzewa wchodzę po zmroku. Idę ostrożnie, krok za krokiem, wsłuchując się w odgłosy lasu. Księżyc rozciąga po ziemi cienie sosen i świerków. Pierwszego trupa znajduję pięćdziesiąt kroków za linią drzew. Siedzi sztywno oparty o pień. Nogi prosto, ręce wzdłuż ciała. Wygląda jakby spał. Tylko głowa na przetrąconym karku opuściła się tak nisko, że ucho wchodzi niemalże pod pachę. Na szutrówce mały niebieski wózek i rozwleczone tobołki. Łuski po pociskach lśnią na środku drogi. Przyklękam w cieniu choinek po lewej stronie i wsłuchuję się w odgłosy nocy. Przede mną prosty odcinek dojazdówki do Żwirowni. W oddali, zaraz przy wjeździe do zakładu, widać ciemną bryłę wozu. Przebiegam od cienia do cienia, po dziesięć, piętnaście kroków na raz, ze strzelbą gotową do strzału. To bardzo złe miejsce. Wybrali najgorszą z możliwych dróg. Z bronią przy ramieniu podchodzę do nieruchomego wozu. Ani żywej duszy. Wszędzie rozwleczone, porzucone bagaże i skromny dobytek Przybyszów. Tylko koń nadal tkwi dzielnie na posterunku. Martwe, wytrzeszczone w przerażeniu oczy i kałuża krwi pod dyszlem. Powoli lustruję otoczenie znad muszki strzelby. Łapię za plandekę wozu i jednym szarpnięciem odkrywam zawartość.

– Не стреляй!!! – Grubas wciśnięty w najgłębszy kąt skrzyni ładunkowej zasłania się rękami. –   пожалуйста! Не стреляй!!! – Kuli się skamląc przed wylotem lufy.

– Cicho! Zamknij się matole! – syczę na niego przez zaciśnięte zęby.

Tak się rozdarł, że go słychać na pół wsi. Nerwowo rozglądam się na boki.

– T-to.. ty Polak? Tutejszy?

No proszę, niby taki durny z wyglądu, po ludzku gadać umie.

– Tak, Polak. A teraz cicho i złaź z wozu.

Odsuwam się dwa kroki od plandeki i pokazuje lufą żeby się nie ociągał.

– Kiedy ja nie mogę – jęczy żałośnie. –  Widzisz, jak mnie urządził. Całą nogę mam poharataną, ustać nie dam rady.

– Kto?  

– Potwór, mówię ci chłopcze! Ogromny wilkołak. Pazurem mnie zaczepił gdyśmy tylko weszli do lasu. Konia ubił, ludzi rozszarpał, alem go odgonił, zabił chyba nawet!

Na potwierdzenie kiwa nerwowo głową i próbuje sięgnąć po dubeltówkę.

– Ej! Ręce na widoku! – Biorę go od razu na muszkę.

– Chłopcze spokojnie, tu sami swoi. Spójrz sam: opatrunek mam na nodze i O! Patrz jak mi rękę załatwił, kurtka na szmaty.

– Aha, gładkoś się pan sam opatrzył. Tak całkiem fachowo.

Spoglądam z ukosa na udo, ciasno obandażowane w jodełkę czystym opatrunkiem. Nie ma szans, żeby sobie to sam założył.

– No taa, bo ja proszę ciebie mam bojowe doświadczenie. Ja we wojskach służyłem. Pierwszą pomoc to ja znam. Ja tu nawet, proszę ciebie, sam na ochotnika zostałem, żeby reszta mogła z życiem ujść. Ostrzeliwałem się tu z wozu żeby potwór za naszymi iść nie mógł. I ja tego ….

- Cicho! – Ucinam go w pół słowa i szybko obracam się w stronę lasu.

Mrużę oczy i próbuję coś dojrzeć w ciemnościach między drzewami. Dźwięk łamanych gałązek i deptanego chrustu. Ktoś przedziera się przez zarośla. Albo „coś”. Pięćdziesiąt kroków od nas ściana młodych choinek nagle łamie się z trzaskiem i na drogę wypada Bestia! Przystaje na chwilę na tylnych łapach i prostuje się na całą wysokość. Jest ogromny, dwa razy wyższy ode mnie. Zimne powietrze nocy rozdziera wściekły ryk niedźwiedzia. Przednie pazury uderzają w ziemię, a zwierz rusza szarżą prosto na nas. Czarny łeb, z karkiem omotanym zwojem zardzewiałego drutu kolczastego, kołysze się na boki. Ostra krawędź metalowej tabliczki, wbitej kłąb, łapie refleks księżyca. Nie czekam dłużej, ściągam spust i od razu przeładowuję. Kolejny strzał i zwierz myli krok, potykając się o własną łapę. Trzeci i czwarty wyrywają krwawe kępy futra z kłębu i szerokiego boku. Piąty dokładam, gdy jest mniej niż trzy kroki ode mnie. Ten go zatrzymał – prawa łapa broczy posoką na żwir. Niedźwiedź spina się jednak do ostatniego skoku. Dobra, teraz dwa w łeb i kończymy. Szarpię czółno przeładowania i zastygam z przerażenia! ZACIĘCIE! W ostatnim odruchu zasłaniam się strzelbą i wtulam głowę w ramiona. Uderzenie przychodzi z prawej i czuję jak świat zaczyna koziołkować. Twarde kamienie drogi uderzają mnie po kolei w lewy bark, kolana, prawą łopatkę. Po uderzeniu w czoło już nic nie czuję.

„Ojciec, czego wciąż powtarzasz, że ta strzelba to szajs?”

„ Synek, widzisz ten tu napis, z boku na komorze zamkowej. Widzisz, nie? Taki ładny, czerwony i po amerykańsku? Nawet bez błędu napisali. No, no to widzisz – to jest jedyna rzecz, którą Turki zrobili w tej strzelbie porządnie. JEDYNA! Reszta to jest Popiardółka z Gównolitu z Gwarancją do Pirszego Deszczu” 

„Ojciec, przesadzasz”

„Mówię ci, kiedyś bedzie bida przez tą strzelbę, będzie bida.”

Prawa strona twarzy kłuje mnie niemiłosiernie, jakby ktoś wbijał mi pod skórę dziesiątki małych igiełek. Powoli podciągam ręce i na drżących łokciach winduję się do pionu. Przez moment kołyszę się w przód i w tył siedząc na piętach. Obraz rozjeżdża mi się na boki. Po chwili ogniskuję ciemne plamy w logiczną całość. …Noc…Księżyc…Wóz...Wielki Czarny Cień. Rozdarty brezent plandeki. Dźwięki docierają do mnie przytłumione, jak przez mokry kokon. Chrzęst...mlaskanie... skrobanie pazurów po drewnie. Wyszarpuję pistolet zza pleców i łapię w obie dłonie. Mucha kręci piruety w szczerbinie, a ta rozjeżdża się na boki. Zaciskam zęby i szarpię za spust. Pięciocalowa lufa wypluwa ośmiogramowe pociski w takt uderzeń serca. Obraz zamienia się w animację poklatkową, oświetlaną stroboskopowymi rozbłyskami. Czarny Cień odwraca się do mnie, w rwanej sekwencji ruchów. Widzę jak na karku i potężnej piersi wykwitają rdzawe ślady po uderzeniach kul. Bestia góruje nade mną gotowa spaść mi na głowę i całym ciężarem wgnieść w ziemię. Każdy kolejny pocisk, siłą podrzutu idzie coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie jeden z ostatnich zahacza o prawy łuk brwiowy. Gałka oczna eksploduje w bryzgu krwi i limfy, a z gardła niedźwiedzia dobywa się ogłuszający ryk bólu i wściekłości.  Bestia rzuca się w lewo, momentalnie schodząc z linii strzału. W dwóch skokach dopada do jeziora. Głośny plusk i fontanna piany, skrzącej się w świetle księżyca. Dalej miarowo ściskam zablokowany język spustowy, prowadzę lufę za odpływającym niedźwiedziem. Zamek już dawno został w tylnym położeniu, a w komorze widać pusty donośnik. Łapię oddech i drżącymi rękami próbuję przeładować. Udaję mi się trafić magazynkiem w gniazdo już za trzecim razem. Zrzucam zamek, odkładam broń na trawę, składam się w pół i wymiotuję pod siebie.

            Pozbieranie się z ziemi zajęło dobrą chwilę. Uderzenie zerwało ze mnie plecak. Rozdarty na dwoje, nie nada się już do niczego. Upycham suchary i opatrunki po kieszeniach, butelkę z wodą biorę do ręki. Strzelba leży na środku drogi. Sięgam po nią z rezygnacją. Wypłowiały plastik kolby rozerwany wzdłuż, przez dwie głębokie szramy po pazurach. Wszystko trzyma się na pojedynczych włóknach. Patrzę ze złością na na wpół otwarte okienko wyrzutnika i szarpię czółnem. Pusta łuska gładko wyskakuje na zewnątrz, a łyżka na jej miejsce podaje nowy ładunek.

- Turecki szajs! – Kręcę głową z niedowierzaniem. 

Powoli podchodzę do wozu. Widok nie jest szczególnie malowniczy, ale sam jestem w takim stanie, że nawet mnie to nie rusza. Niedźwiedź był bardzo metodyczny. Zaczął od głowy i systematycznie posuwał się w dół. Przy tylnej krawędzi zostały nietknięte buty Grubego z resztkami właściciela wewnątrz. Cała reszta zmieściłaby się teraz do mojego worka na kruki.  Sięgam ponad różowymi kośćmi po dubeltówkę. Jest cała uwalana we krwi. Podłoga wozu wygląda jakby ją ktoś pomalował na czerwono. Przełamuję baskilę i pod światło oglądam łuski ładunków. Dwa nietknięte oczka spłonek lśnią na srebrno. Łapię za kryzę okucia, wyjmuję nabój z lufy i pociągam nosem nad otwartą komorą. Tak jak myślałem: z tej broni dawno nie strzelano. Powłócząc nogami oddalam się od wozu, nawet nie spoglądając na doczesne szczątki Grubego. Kieruję się ku zabudowaniom Żwirowni. Do sterowni, wciśniętej pomiędzy skrzynię przesiewacza i przysadziste kruszarki stożkowe, wiodą strome schodki z kratki WEMA. Wyniesiona na metalowej kratownicy dobre dziesięć stóp nad powierzchnię gruntu, zapewni nie tylko względne bezpieczeństwo, ale i całkiem dobry punkt obserwacyjny. Po drodze zgarniam jeszcze trzystopowy kawałek grubościennej rurki i kulejąc wspinam się, stopień po stopniu, na górę. Gramolę się do środka, zmiatam nogą kłąb szmat z podłogi, zatrzaskuje metalowe drzwi i podpieram klamkę rurą. Odsapnę tylko chwilkę i zaraz się ogarnę. Siadam na fotelu operatora, wywalam nogi na pulpit sterowniczy i na moment zamykam tylko jedno oko.    

     

                  Gdy podnoszę głowę jest już całkiem jasno. Przez zakratowane, szerokie okno mam widok na panoramę Jeziora i okalającego je lasu. Strzępy gęstej mgły przelewają się nad taflą wody i wplatają palce w nadbrzeżne trzciny. Coś się rusza na przeciwległym brzegu, obok na wpół zatopionej pogłębiarki. Cały się spinam, gdy resztka adrenaliny znowu uderza w żyły, ale po chwili z ulgą z powrotem opadam na krzesło. To tylko stadko dzików przemyka przez sosnowy zagajnik. Ciężko przełykam ślinę i dotykam zakrzepłej krwi i drobinek piasku przyklejonych do twarzy. Nie mogę unieść prawego barku. Ostry ból ramienia odzywa się przy każdym ruchu.  Rozglądam się po sterowni. Na lewej ścianie wisi biała skrzynka z czerwonym krzyżykiem. W środku, pomarańczowe pudełko z wypłowiałego plastiku. Otwieram z nadzieją wieczko. No tak, podstawowy zestaw pierwszej potrzeby: dwa kieliszki lekarskie. Rzucam pudło w kąt i z trudem zdejmuję kurtkę i polar. Na prawym ramieniu ogromny fioletowo-żółty krwiak. Oba kolana zdarte do krwi. Przemywam twarz wodą z butelki. Na podłodze zbiera się brudno różowa kałuża. To co zostało we flaszce wypijam jednym haustem. Pora ocenić straty w sprzęcie. Strzelba mechanicznie „się naprawiła”, ale drogo mnie kosztował ten serwis. Z tym ramieniem i tak nie dam rady się złożyć, ale jak nie zabezpieczę kolby to się całkiem urwie. Przez chwilę zastawiam się czy nie zamienić mojego turczyna na broń Grubego. Elegancka robota – grawerunek na baskili, orzechowa, grubo lakierowana osada, długie, dwudziestoośmiocalowe lufy. Do tego dubeltówka się nie zacina. Lepiej oddać dwa pewne strzały, czy jeden z loterią na wylosowanie sześciu kolejnych? Odstawiam dwururkę pod ścianę, wyjmuje tylko oba ładunki. Gruby śrut zawsze się przyda. Pod pulpitem znajduję nieźle wyposażoną skrzynkę narzędziową. Pożyczam sobie na wieczne nieoddanie rolkę czarnej taśmy izolacyjnej i płaski pilnik. Delikatnie zgładzam zadziory na plastiku kolby, po czym okładam cienką warstwą gąbkowej wyściółki wyprutej z oparcia fotela. Całość ciasno okręcam izolacją, mocno zaciągając każdy motek. Wygląda to między „lepiej-jak-z-fabryki” a „lepiej-nie-mówić”. Mam nadzieję, że się nie rozpadnie na kawałki przy pierwszym strzale. 

            W wodzie, niedaleko brzegu pływają dwa trupy. Kolejny, leży z szeroko rozrzuconymi rękami, jakieś dziesięć kroków od wozu. Nie widzę żadnego z uzbrojonych strażników. Wszystko to biednie ubrani ludzie, wyglądający tylko nieco lepiej od Staruszka. Obchodzę wóz dookoła. Pod ławką woźnicy znajduję kawałek czerstwego, żytniego placka, zawiniętego w czystą ściereczkę, metalowy termos z wodą i proste narzędzia. Zabieram chleb i wodę. Nawet nie ładuję się na skrzynię – wszystko wygląda tam jak po przejściu przez sieczkarnię. Tobołki i walizki już dawno przesiąkły krwią. Trzeba rozważyć opcje – mogę po prostu wrócić do Domu i o wszystkim zapomnieć, albo ruszyć śladem Bestii i dokończyć sprawę definitywnie. Trzecia możliwość, to ruszyć szlakiem na zachód, żeby dowiedzieć się co z Młody… ą? No, z córką Staruszka.

            Na piaszczystej gruntówce ślady ogumionych kół wozu prowadzą zakosami prosto w głąb Lasu. Cały obszar jest pocięty na nierówne prostokąty szutrowymi przecinkami. Jedną od drugiej dzieli jakieś dziesięć minut marszu. Przewrócony wóz znajduję przy czwartej. Brezent plandeki zdarty z całej tylnej części. Złamany dyszel zawinął się pod spód. Co ciekawe nie ma konia. Ktoś przeciął skórzane postronki chomąta ostrym narzędziem. Pod wozem znajduję jednego trupa. Młodszy od pozostałych, ortalionowa kurtka, zielone spodnie z kieszeniami, czarne wysokie buty. Klatka piersiowa rozerwana potężnym uderzeniem długich pazurów, prawa noga przygnieciona burtą wozu. Nie ma broni, choć dookoła leży pełno łusek. Zielone, smukłe - od automatów, krótkie, błyszczące - od dziewiątki i trochę plastików od gładkiej. Poza tym nic. Wóz jest całkiem pusty, nie ma nawet szmat czy tobołków. Szutrowa przecinka prowadzi na północ – prostopadle do linii Autostrady. Półksiężyce podków odcisnęły wyraźnie ślady w błocie na obrzeżach kałuż. Do tego wiele śladów butów. Chyba mieli szczęście i udało im się jednak uratować. Z tym, że niedźwiedź po zabawie ze mną pobiegł dokładnie ich tropem. Odchodzę w bok między choinki i z bronią gotową do strzału idę przez zarośla równolegle do przecinki. Kilkanaście minut marszu i staję na skraju otwartej przestrzeni. Przede mną linia kolejowa i biegnąca z nią ramię w ramię Autostrada.

„- Ojciec, po co budować taki most nad drogą, co na mim drzewa rosną?”

„- Mówią na to zielony most. To taki wiadukt żeby zwierzaki mogły przejść na drugą stronę i nie pchały się przez tory i drogę. Jak budowali autostradę to ktoś przytulił kupę kasy za takie badziewia. Problem w tym, że huk od samochodów był tu zawsze taki, że i tak nic tędy nie chodziło.”          

Zielony Most ma dobre trzydzieści kroków szerokości i wygina się łukowato ponad liniami paneli dźwiękochłonnych. Porasta go wysoka, brązowa, zeszłoroczna trawa i kilka niedużych choinek. Na betonowej barierze rozmazana, brunatna plama krwi. Jeden z ze strażników leży z boku, twarzą do ziemi. Sądząc po wygniecionej trawie, próbował jeszcze się czołgać. Na lewej nodze ma niedociągniętą opaskę uciskową. Cały bark i bok we krwi. Po prostu go zostawili żeby się wykrwawił i poszli dalej. Wyciągam spod trupa automat. Szybko wyłamuję magazynek – pusty. Komora też. Obszukuję na szybko kieszenie. Plastikowy woreczek z tytoniem, kartki z zeszytu porwane na bibułki, dwie jednorazowe zapalniczki – jedna działa, druga nie. Pusty magazynek do automatu, pas i kabura od pistoletu. Samej broni nie ma. Reszta to śmieci. Zabieram tylko zapalniczkę i kartki. Będzie na podpałkę w razie czego. Prostuję się już powoli znad trupa, gdy słyszę dobiegające z dołu chrupnięcie szklanych odłamków na asfalcie. Doskakuję do krawędzi bariery i wychylam się ze strzelbą przy ramieniu. Świeczki stają mi w oczach z bólu, bo bark odzywa się rwaniem we wszystkich zakończeniach nerwowych, ale zagryzam wargi i mierzę twardo prosto w dwie przerażone twarze poniżej.  

            Rozmawiamy skryci za bokiem wysokiego autokaru. Kobieta przyciska do piersi spore zawiniątko. Mężczyzna wyłamuje palce chcąc powstrzymać drżenie rąk. Na brudnych twarzach widać ogromne zmęczenie.

– My z podkarpacia. – Nie patrzy w oczy. Wzrok ucieka mu w bok.

 Idziemy z nimi dwa tygodnie jakieś. Przyszli do nas jak tylko śniegi puściły. Mówił, że to ewakuacja i że oni ze Zjednoczonych Narodów Europy są i mają rozkaz doprowadzić wszystkich ocalałych do portu lotniczego. Mają być samoloty i zabiorą nas dalej… Zapewnią prowiant, schronienie…

Głos mu się łamie, zaciska mocno powieki, a ramionami wstrząsa bezgłośny szloch.

– Dziewczyna, taka chuda, jasne krótkie włosy. Była tu z wami ? – Rzucam pytanie w kierunku kobiety.

Ta przykrywa dłonią usta i kiwa głową.

– Natalka. Biedne dziecko. Jej tato dwa dni temu umarł. Pochowali my go tam, przy moście. – Wskazuje drżącym palcem na wschód. – Choroba, nie mogliśmy nic więcej zrobić. Tam przy brzegu będzie miał taki widok ładny. Na rzekę. – Opuszcza wzrok.

Czuję jak zaczyna we mnie wrzeć. Jakby nie to, że nie mogę podnieść ręki to bym zatłukł ich tu na miejscu. Biorę głęboki wdech i staram się mówić tak spokojnie, jak tylko mogę wbijając wzrok prosto w jej oczy.

- Nie, nie pochowaliście. Zostawiliście Staruszka w krzakach, przy drodze jak psa! Tak, żył jeszcze jak go znalazłem! Ale nie martw się już jest w lepszym miejscu. JA ZROBIŁEM dla niego wszystko co należało. JA!   

Z każdym moim słowem jakaś siła, po kawałeczku podnosi lufę strzelby coraz wyżej i wyżej. Zanim kończę mówić stoję z lufą przy biodrze, celując prosto w skulonych przede mną ludzi.    


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz