wtorek, 22 grudnia 2020

1‰ . Twierdza, rozdział 7. M.M.N.G m.c.

 



            Stary magnetofon rzęzi ostatkiem sił, czyli całkiem tak jak silnik naszego wozu. Swoją drogą tekst piosenki jest jak najbardziej na czasie. Marcin dokonuje cudów zręczności wachlując bezustannie biegami i utrzymując prędkość na zawrotnym poziomie jakichś trzydziestu, czterdziestu kilometrów na godzinę. Motor gubi na chwilę takt, a z wydechu bucha kłąb niebieskiego dymu. Dopóki poczciwy Starachowiec kopcił na szaro, nie było jeszcze tak źle. Teraz ewidentnie zaczęliśmy palić olej. Udaje nam się jakoś wturlać na ostatnie wzniesienie przed zjazdem. Nagle: klang i rytmiczne dudnienie z komory silnika.  Znak, że dzielny wóz ma już dość. Marcin zapiera się z całych sił o kierownicę i wbija nogi w pedały krzycząc:

- Nie mam wspomagania na heblach! Zaraz się stoczymy!

Wóz nabiera prędkości sunąc  po pochyłości drogi, a ja ledwo daję radę złapać się deski rozdzielczej zanim walimy skosem w barierę energochłonną po prawej. Siła uderzenia obraca nas jeszcze ćwierć obrotu i stajemy  w poprzek Autostrady. Prędkość nie była duża, więc udaje nam się pozbierać bez strat własnych. Odwracam się w stronę przedziału pasażerskiego :

- Wszyscy cali?

Odpowiada mi tylko kilka pomruków i ciepłych słów pod adresem naszego furmana.

- Marcin, Łukasz chodźcie, zobaczymy czy wóz da się jeszcze uratować – rzucam stękając ciężko, próbując wyciągnąć nogę zakleszczoną między tapicerką a drzwiami.

Autostrada opada długim stokiem w kierunku węzła. Po obu stronach drogi szpaler wysokich ekranów dźwiękochłonnych. Od jakiegoś czasu mijaliśmy wypalone wraki samochodów pokryte bazgrołami graffiti. Na asfalcie przed nami wymalowany koślawo duży, kilkumetrowy znak czaszki ze skrzyżowanymi tłokami i akronimem M.M.N.G m.c. Takie same znaki, tylko dużo mniejsze zdobią wraki, których jest tu znacznie więcej. Nagle, na odległym wiadukcie rozlega się ryk odpalanego silnika. Rzędowa czwórka wyje przez ułamek sekundy i po chwili widzimy, jak z pomiędzy wraków wyskakuje maleńka sylwetka motocyklisty prującego w kierunku miasta.

- Zwiadowca – rzuca Maciek – zaraz możemy mieć tu ciepło.

            Koledzy naszego motorzysty zjawiają się po niecałych dziesięciu minutach. Duży, terenowy pickup, kilka motocykli i dziesięciu pajaców. No bo jak nazwać faceta, który stoi teraz przede mną? Zaparkował wielkiego choppera jakieś dwadzieścia kroków ode mnie. Frędzle przy kierownicy, czaszka psa zamocowana na reflektorze. Nawet ma baranie futerko na kanapie.  Harlejowiec zamaszystym ruchem przerzuca nogę z nad siodła i podchodzi do nas luźnym krokiem. Ktoś tu oglądał te same filmy co ja: do kasku przyklejona długa kita, na klacie pomalowane na czarno ochraniacze do hokeja a w ręce kij bejsbolowy z ponabijanymi gwoździami. No klasyka, nie powiem. Reszta menażerii mniej więcej wpisuje się w ten sam deseń. W rękach łańcuchy, siekiery i różnego rodzaju maczugi, ale nie ma broni palnej. Dziwne. Szef bandy staje w rozkroku i spod czarnej szyby pełnego kasku dochodzi nas tubalne:

- KFO FE OFMELA FRAFAC!…. Eee – Chyba dotarło do niego, że drzeć się w kask to jest średni pomysł, więc szarpie zapięcie i podnosząc przyłbice zaczyna jeszcze raz:

- KTO SIĘ OŚMIELA WKRACZAĆ NA TERYTORIUM MOTOR MANIA NAJTMER GANG EM SI? – Podwójny podbródek rytmicznie podskakuje, gdy wykrzykuje teatralnie swoją tyradę.

Wyciągam zza pleców strzelbę i przeładowuję ją z głośnym szczęknięciem. Na ten dźwięk odskakują z łoskotem przesuwane drzwi wozu strażackiego i w oczy naszym „em si” spogląda lufa rkmu, dodatkowo wsparta dziesiątkiem karabinów indywidualnych reszty oddziału. Do motorzysty dociera chyba że przyszedł z maczugą na strzelaninę i po prostu rzuca bejsbola na glebę ciężko wzdychając. Reszta gangu idzie za przykładem szefa, a my stoimy tam i zagryzamy wargi do bólu, żeby nie zepsuć tej sceny i nie parsknąć śmiechem.

            Motocykliści okazali się bardzo pragmatyczni i pomocni. Duża w tym zasługa kalibru naszej perswazji, ale już po kwadransie nasz wóz gaśniczy został wypchnięty na środek drogi. Za pomocą wyciętych z wraków pasów bezpieczeństwa podczepiliśmy go do pickupa. W ramach środków ostrożności to Łukasz zasiada za kierownicą półciężarówki, a cała reszta gangu idzie grzecznie prowadząc swoje rumaki przed nami.  Trochę psioczą pod nosem, ale rkm Śrubka rozstawiony na pace skutecznie gasi bojowy nastrój. Tyraliera reszty oddziału zamyka pochód. Całość porusza się w ślimaczym tempie, ale do Szpitala mamy ledwie godzinkę, może półtorej, więc nawet się nie zdążymy zmęczyć.

            Piotr odzyskał przytomność, ale nadal leży na zaimprowizowanym posłaniu podłączony do ostatniej butli z tlenem. Udało nam się go nakłonić to trzymania języka za zębami w zamian za pełny raport sytuacyjny, który naświetlamy razem z Zośką i Maćkiem. Dowódca tylko kiwa głową i spokojnie daje się dalej pielęgnować Zuzi. Mała ma do tego dryg. Z  wprawą zmienia worek przy drenie i przełącza kroplówki. Naszym oczom ukazuje się Królewskie Miasto. Wychodzimy powoli rampą zjazdu z Autostrady na szeroką dwupasmową drogę do centrum. Wysokie bloki straszą wypalonymi oknami i ścianami pokrytymi plamami sadzy. W wąskich uliczkach stoją spalone wraki samochodów i autobusów. Po prawej stronie drogi na torowisku leży na boku tramwaj. Na blachach poszycia widać ślady przestrzelin. Sprawdza się to co mówili chłopaki z Dworca - w czasie i zaraz po ewakuacji musiało tu być piekło. Ogromna ilość przerażonych ludzi stłoczona na małej przestrzeni. Wystarczyła iskra, żeby wybuchła tu kompletna anarchia. Herszt bandy kiwa do mnie i pokazuje na lewo. Podbiegam do niego truchtem i pytam:

- Jesteś pewien, że tu znajdziemy doktora?  

- Znajdziemy, znajdziemy. Jeden czubek tam tylko został, cała reszta już dawno się wyniosła – odpowiada niechętnie, patrząc przed siebie. Widać, że jest wściekły i gdyby tylko mógł to rozerwałby mnie na kawałki gołymi rękami. 

- A jak ze sprzętem? Jest zasilanie, leki?

Niby chciałem tylko lekarza, ale Piotr potrzebuje fachowej pomocy. Herszt odwraca się do mnie ze złością:

- A co ja jestem? Twoja informacja turystyczna? Jak dojdziemy, to sobie konowała będziesz pytał, o to co tam ma skitrane.

Patrzę mu chwilę prosto w oczy i zastanawiam się, czy nie wypróbować jednego pocisku, z tych które wystrugał Śrubek. Tylko trochę mi szkoda na takiego wieprza.

- Jak na razie masz kulasy na miejscu tylko dlatego, że jesteś „moja informacja turystyczna”. – Widzę jak go gotuje, ale spluwa pod nogi i maszeruje dalej.

- Co wiesz o zielonych ludzikach z pociągu? – pytam po chwili, a jemu mięśnie szczęki zaczynają drgać pod otwartą przyłbicą kasku. Po chwili udaje mu się opanować i odpowiada cichym głosem.

- Latali tu, po całej okolicy przez kilka tygodni, ale się zmyli. Tyle wiem.

- I co? Dali wam spokój? Wszystkich zaganiają do wagonów, a was zostawili? – rzucam drwiąco. Chwila ciszy trwa zbyt długo, więc już wiem, że na pewno coś ukrywa.

- Nie dali. Postrzelaliśmy się z nimi trochę, a później stwierdziliśmy, że nie warto. Daliśmy w długą po Autostradzie na zachód i przyczailiśmy się przy Ołowianym Mieście. Tam nam dali spokój. – Odwraca się do mnie z grymasem wściekłości – A teraz wróciliśmy na swoje zrobić tu porządek.

-   Zaraz po tym jak oni stąd odeszli.

Nie mogłem darować sobie parsknięcia śmiechem na jego twardzielską gadkę. Herszt chciałby pewnie coś powiedzieć, ale ja odwracam się w kierunku pickupa i macham na Maćka, żeby do nas dołączył. Oficjer dzielnie kuśtyka już bez kuli z niekrywaną radością wymachując swoim przydziałowym modułowcem.

- Jesteśmy już na miejscu – werbalizuję moje obawy. - Szpital jest po lewej, za tą górką. Nasi znajomi pewnie prowadzą nas w pułapkę, więc dobrze byłoby się najpierw rozejrzeć zanim zejdziemy w boczną drogę.

Maciek kiwa głową:

- Weź Jajo, Górala… – wskazuje na barczystego chłopaka z czarną czupryną posturą ustępującemu chyba tylko Piotrowi - …i Adaśka. Każdy dobrze strzela i potrafi polować. Nie narobią hałasu i potrafią się skradać, a w razie czego dadzą ci osłonę.

Już mam zaprotestować, bo przecież samemu bym to załatwił raz-dwa, ale dociera do mnie, że chyba jednak będzie lepiej iść tam w grupie. Jeżeli to pułapka to jest większa szansa, że ktoś zdoła tu wrócić i ostrzec resztę.       

- Ok, widzimy się za pół godziny.

Kiwam na chłopaków i odchodzimy w lewo pod osłonę zarośli. Oddział sprawnie rozsypuje się na pozycje obronne dookoła wozu strażackiego, a cały gang motorzystów siada po turecku na drodze z rękami za głową. Śrubek pokazuje mi kciuk w górę znad celownika rkmu i wiem że dadzą sobie radę.

            Kompleks Szpitala pobłyskuje refleksami słońca na szybach budynków przez zieleniejącą się, wiosenną gęstwinę drzew. Oczywiście nie pchamy się głównym wjazdem od zachodu, tylko obchodzimy całość laskiem od północnego wschodu. Siatka ogrodzenia jest tu jeszcze w dobrym stanie, ale bez trudu udaje nam się przejść ponad jednym z przęseł. Główny budynek wydaje się zupełnie pusty. Z wybitych gdzie nie gdzie szyb zwisają smętnie strzępy firanek i listewki żaluzji. Całość wydaje się jednak nienaruszona. Nie ma śladów pożaru, ani zawalenia się konstrukcji. Kolejny budynek jest już w zupełnie dobrym stanie. Wszystkie okna całe i zasłonięte żaluzjami albo zasłonami z koców od wewnątrz. Nic nie widać, trzeba będzie wejść do środka. Szybko lokalizujemy wejście, ale drzwi nie dają się otworzyć. Przez małe, gęsto zakratowane okienko widzę, że są od środka podparte barykadą z biurek i krzeseł. Tędy nie wejdziemy. Pokazuję chłopakom, żeby poszli wzdłuż zachodniej ściany poszukać jakiegoś okna, a sam robię to samo wzdłuż południowej. Góral zostaje przy drzwiach jako asekuracja. Rzeczywiście znają się na rzeczy. Nic nie muszę mówić a i tak zajął pozycję trochę dalej od ściany, żeby trzymać kontakt wzrokowy z obiema grupami. Nie mija nawet minuta, gdy przyzywa mnie cichym gwizdnięciem wskazując głową na załom muru, za którym zniknęli Jajo i Adaś.

Małe okienko do piwnicy jest wyłamane z ramy i zwisa smętnie na jednym z zawiasów. Od biedy można się przecisnąć, tylko że we wnętrzu jest zupełnie ciemno. Góral wyjmuje małą latarkę ledową i świeci do środka, ale widać jedynie jakieś szmaty w obrębie dwóch kroków od ściany. Reszta pomieszczenia tonie w mroku. Pożyczam latareczkę i spokojnie, metodycznie badam okno dookoła, oraz przyległe ściany.

- Czego szukasz? – pyta Góral. – Piwnica jak piwnica, nic tam nie znajdziemy.

- Gdybym ja się tu ukrywał, to byłoby to pierwsze miejsce, w którym założyłbym pułapkę. – Pokazuję mu linkę biegnącą pod oknem, zaraz przy podłodze. Chłopak kiwa głową i przytrzymuje mój karabin, kiedy ja delikatnie zsuwam się po ścianie wisząc na rękach z krawędzi okienka. Trzy stopy nad podłogą odpycham się i spadam tuż za linką. Daję sobie chwilkę na przyzwyczajenie wzroku do ciemności jednocześnie lustrując pomieszczenie od lewej do prawej. Całość jest zagracona starymi łóżkami, szmatami i materacami, które piętrzą się w nieforemne stosy. W jednym z nich, usypanym zaraz przy oknie na pełną wysokość pomieszczenia, niknie jeden koniec linki. Delikatnie rozgarniam spleśniałe od wilgoci szmaty i moim oczom ukazuje się konstrukcja z długą listwą metalowego łóżka postawioną na sztorc. Nabita całym rzędem ostrych skalpeli przymocowanych w taki sposób, że przy najmniejszym nacisku na linkę mocna sprężyna zamieniłaby to w poruszającą się po łuku gilotynę. Ktokolwiek stałby wtedy pod oknem zostałby przebity co najmniej kilkunastoma ostrzami. Może nie umarłby od razu, ale na pewno straciłby jakąkolwiek ochotę na wycieczki w głąb budynku. Żeby rozbroić to ustrojstwo, pewnie najbezpieczniej byłoby rzucić cos na linkę i uruchomić mechanizm, ale jak to wszystko walnie o podłogę to umarłego obudzi. Tfu, mam nadzieję, że nie zapeszam. Chłopaki kręcą głowami, gdy klękam z nożem zaraz obok mocowania linki, ale nie zwracam na nich uwagi. Trzeba tylko zaleźć coś, czym zablokuję sprężynę, żeby mieć pewność, że nie odwinie mi prosto w gębę. Wyjmuję z kieszeni linkę z paracordu, której używam jako wnyki na drobne zwierzaki i przeplatam ją przez parę ogniw, ściskając na końcu solidnym węzłem. Linka potykacza  sama wychodzi z gniazda i pułapka zostaje rozbrojona.

- Dobra, teraz ostrożnie – szepcę cicho do reszty oddziału. - Schodźcie na dół, ale uwaga pod nogi. Podnosimy dosłownie każdą szmatkę zanim na niej staniemy. Tą pułapkę rozstawił bardzo sprytny zawodnik.

Chłopaki sprawnie spływają do piwnicy przez małe okienko. Nawet Góral zrobił to z zadziwiającą lekkością, mimo swojej słusznej postury. Pokazuję, żeby szli dokładnie po moich śladach. Świecę latarką prosto pod nogi, to znowu omiatam strop, ściany i filary pomieszczenia. Następną linkę zauważam właśnie pomiędzy nimi. Przy każdym z filarów usypana jest góra śmiecia, ale pośrodku zostało wąskie przejście. To jedyna droga dojścia do schodów na górę, które widać już kilka kroków dalej. Linkę rozciągnięto poziomo nad podłogą i nie mam możliwości sprawdzenia skąd i dokąd biegnie. Jedyne co mogę zrobić to ostrożnie wychylić się ponad nią i spróbować dojrzeć coś w cieniu za jednym lub drugim filarem. Gdy tylko wychylam się w prawo wzrok pada na wysoką postać w białym, lekarskim kitlu. Moja z czułością pielęgnowana paranoja każe mi zrobić coś zupełnie wbrew zdrowemu rozsądkowi i w ułamku sekundy prostuję kolana, wybijając się do przodu i przelatując nad linką. Postać w tym samym czasie ciągnie za koniec krótkim szarpnięciem i z sufitu pomiędzy filary spada tym razem cała stalowa  rama łóżka  najeżona ostrymi szpikulcami krzeszącymi iskry po uderzeniu w beton. Z uwagi na to, że zamiast zakończyć lot efektowym przewrotem w przód, po prostu wypierdzieliłem się jak długi, żelastwo przygniata mi prawą kostkę. Karabin leży pod moim brzuchem, więc na szybko wyszarpuję lewą ręką pistolet zza pleców i celuję świecąc latarką za uciekającym napastnikiem.

- Stój! – krzyczę, ale ten już schował się w przejściu za schodami.

Nie decyduję się na strzał, nie wiedząc tak naprawdę do kogo strzelam. Z resztą lewą ręką, do tego leżąc na boku i tak bym nie trafił. Góral podnosi ramę, a Jajo i Adaś ubezpieczają z bronią gotową do strzału. Podaję wielkoludowi latarkę, a sam przystępuję do oceny uszkodzeń. But jest rozcięty po wierzchu skalpelem, ale nie ma krwi. To znaczy, że nadal jestem w akcji. Chowam dziewiątkę i łapię pewnie w obie dłonie krótki karabinek. Chłopaki już rozstawili się w wąską tyralierę, więc zajmuję pozycję na szpicy i  ruszamy drobnymi krokami za Kitlem.

            Korytarz pod schodami jest zupełnie ciemny, więc czekam aż Góral poświeci w głąb zza moich pleców. Cienie wyciągają się w dziwne wzory, gdy z ciemności wyłaniają się poskręcane rury, szafki i kolejne góry śmieci. Zupełnie nie mam ochoty brnąć przez ten bajzel za naszym uciekinierem na ślepo. W wąskim korytarzu może na nas czyhać dosłownie wszystko, a my musielibyśmy się przedzierać pojedynczo, nawet nie mogąc sobie pomóc w razie czego. Nie, nie tędy droga. Jakby na potwierdzenie moich słów Jajo cicho szepcze:

- Czujecie? To chyba nafta. – Kiwa głową w głąb korytarza.

Pociągam nosem i ja także czuję charakterystyczny zapach. Cofamy się dwa kroki i rozkładamy wachlarzem dookoła wejścia do korytarza.

- Zostajecie tutaj – mówię bezgłośnie samymi wargami, po czym wskazuje na siebie. - Ja idę górą.

Wszyscy kiwają głowami, więc po cichu wymijam ich i kieruję się na schody. Widzę jeszcze, że Goral świeci na kilka sekund w głąb tunelu, żeby wyglądało, że jednak będziemy tamtędy przechodzić.

            Schody kończą się metalowymi drzwiami. Próbuję je powolutku otworzyć, tak żeby nie wydały żadnego dźwięku. Wydaje mi się, że już mi się to udało, gdy krótkie skrzypnięcie zardzewiałych zawiasów odzywa się w mojej głowie niczym wystrzał armatni. Usłyszał, czy nie? Drzwi uchyliły się na półtorej stopy, więc udaje mi się gładko prześliznąć między krawędzią a framugą. Korytarz szpitala jest całkiem pusty i cichy. Na szczęście jest tu całkiem widno. Rzędy okien są pozaklejane folią i kocami, ale przez szpary przesącza się na tyle dużo światła, że widzę zupełnie dobrze. Ostrożnie ruszam przy ścianie w kierunku, w którym powinien znajdować się wylot korytarza. Po pięćdziesięciu krokach trafiam na klatkę schodową. Cicho podchodzę do krawędzi schodów i wychylam się przez balustradę. Pod sobą widzę skulone plecy Kitla wpatrującego się przez otwarte drzwi w ciemny korytarz. Schodzę jeszcze kilka stopni i skracam dystans do dziesięciu kroków. Nie ma gdzie uciekać, chyba że skoczy teraz w głąb korytarza prosto na lufy reszty oddziału.

- Odwróć się powoli i trzymaj ręce na widoku – mówię cicho spokojnym głosem, ale widzę, że aż podskoczył na dźwięk pierwszego słowa.

Odwraca się do mnie i dopiero teraz zauważam zapalniczkę z pełgającym płomykiem w jego prawej dłoni.

- Zgaś. Nie chcę do ciebie strzelać, więc proszę zgaś to.

Trzęsącymi się palcami zatrzaskuje srebrne wieczko, cały czas wpatrując się we mnie przerażonymi, wytrzeszczonymi oczyma.

- Jajo! Mam go! – krzyczę w głąb korytarza - Przechodźcie do mnie górą, po schodach. Jest czysto.

Daję lufą znak Kitlowi, żeby ruszał przede mną.

            Siedzimy na ławkach w poczekalni rejestracji pacjentów. Kitel zdążył się już uspokoić na tyle, że jest w stanie odpowiadać składnie na pytania.

- Nazywam się Czapliński – zaczyna patrząc tępo w podłogę. – Byłem tu chirurgiem, kiedy no… no wiecie panowie, to wszystko się zaczęło.

Zastanawiam, się ile może mieć lat. Łysa głowa, długi nos, ziemista cera pokryta starczymi plamkami, do tego przygarbiona, chuda sylwetka. Całości dopełniają trzęsące się ręce i rozbiegany wzrok.

- Doktorze, jesteśmy z oddziału Wojska Polskiego. – Wchodzę teraz w nieswoje  kompetencje, ale chyba będzie lepiej od razu ustawić całą sprawę na oficjalnym poziomie. – Mamy w oddziale poważnie rannego i potrzebujemy pańskiej pomocy.

Doktor wyraźnie się ożywia. Po zdenerwowaniu nie ma już śladu, jego miejsce zajmuje pełny skupienia profesjonalizm:

- Jakie są obrażenia i stan rannego? – pyta stając na nogi.

- Przestrzelone płuco, stan stabilny. Od około czterdziestu ośmiu godzin założony dren do tego wspomaganie tlenem – recytuję sucho.

- Dobrze. Pomogą mi panowie przygotować sale operacyjną. – To było stwierdzenie, nie pytanie. – Będziemy operować na drugim bloku, trzecie piętro. Proszę dostarczyć pacjenta.

Już ma ruszać do drzwi, ale łapię go za łokieć.

- Tak po prostu? – pytam zaskoczony. A on patrzy na mnie z równym zdziwieniem odpowiadając:

- Tu nie ma na co czekać. Trzeba operować natychmiast! – Wskazuje na główne wejście.

– Proszę usunąć barykadę sprzed drzwi. Po prawej znajdą panowie nosze transportowe. Niestety windy nie działają, trzeba będzie po schodach. A jednego z panów proszę za mną. Musimy uruchomić generator.

Sam nie czekając schodzi  z powrotem do piwnicy.

- Co robimy? – rzuca Góral w moją stronę.

- Ty i ja odwalamy wejście – odpowiadam szybko – a Jajo i Adaś lećcie za Doktorkiem, żeby znowu czegoś nie wywinął. Tylko uważajcie na niego.

            Rozebranie barykady z wzajemnie zakleszczonych biurek, krzeseł i innych mebli zabrało, nam więcej czasu niż myśleliśmy. Gdy wreszcie wyszliśmy na zewnątrz, z podziemi dał się słyszeć łoskot startującego generatora, przechodzący po chwili w cichy pomruk. Reszta oddziału musiała się już mocno niecierpliwić bo na Macka i dwóch strzelców natykamy się zaraz za ogrodzeniem przy zachodniej bramie.

- Chyba mamy doktora – szczerzę się w szerokim uśmiechu – ale muszę przyznać, że nam napędził stracha. Niezły kozak z niego.

- Można wjechać do środka? – pyta nasz p.o. dowódcy

- Taa, tylko na pułapki uważajcie – rzuca półgębkiem Góral.

- O, to się nie nudziliście? – Maciek spogląda pytająco to na mnie, to na wielkoluda.

- Później ci opowiem, teraz trzeba brać Dowódcę na noszę, bo tam już blok operacyjny przygotowują – ucinam kolejne pytania.                                  

            Podczas, gdy Maciek, Góral, Zośka i dwóch starszych chłopaków zajęli się transportem rannego na salę, mnie przypadło w udziale rozwiązanie naszego problemu z motocyklistami.

- Dziękuję za doprowadzenie do Szpitala. – Patrzę Hersztowi prosto w oczy. – Doktor będzie w stanie pomóc naszemu Dowódcy.

Harlejowiec kiwa głową, ale widać, że jego cierpliwość jest już na wyczerpaniu.

- Gówno mnie to obchodzi. Zrobiliśmy co mieliśmy zrobić. Co dalej? – wali prosto z mostu.  

- Macie na pieńku z tymi z Pociągu, tak jak my. Trzymają rodziców tych dzieciaków, tak samo jak wielu ludzi z tej okolicy. Chcemy ich uwolnić. – Patrzę uważnie na jego reakcję, ale widzę, że chyba nic z tego nie będzie.

- To mnie obchodzi jeszcze mniej. Oni się stąd zmyli i wy też się zmywajcie. To jest nasz teren i ma was tu nie być jak tylko konował poskleja tego waszego…

Chyba dopiero teraz dotarło do niego, że nie ma zbyt mocnej pozycji negocjacyjnej, więc tylko spluwa pod nogi i spogląda na mnie podpierając się pod boki. Patrzę mu prosto w oczy i cedzę przez zęby:

- Zostaniemy tak długo, jak będzie to konieczne. Nasz transport się rozleciał, więc zostawiacie nam waszego pickupa. Motory możecie zabrać. Zanim wpadniecie na jakieś głupie pomysły, to radzę trzymać się od Szpitala na odległość strzału. Jeżeli zobaczę któregokolwiek z was w pobliżu, to każę go podziurawić jak sito.

Herszt odwraca się gwałtownie do swoich ludzi z twarzą wykrzywioną grymasem złości i odchodzi w kierunku zaparkowanych maszyn. Po chwili wszyscy wyjeżdżają przez bramę, za wyjątkiem trzech pechowców, dla których nie starczyło miejsca na motocyklach. Trochę zdezorientowani, dopiero po chwili biorą nogi za pas biegnąc śladem pozostałych. 

            Operacja trwała niecałą godzinę. W tym czasie Maciek rozstawił posterunki na dachu i newralgicznych punktach budynku, a ja wybrałem się na mały rekonesans po okolicy. Najpierw musiałem się upewnić, że motocykliści zrozumieli przesłanie i rzeczywiście się wynieśli.  Na głównej drodze do miasta, biegnącej wzdłuż północnego muru Szpitala, jest zupełnie pusto i cicho. Wraki samochodów tworzą prawdziwy labirynt, pokrywając obie strony czteropasmówki. Market budowlany po lewej, oraz stojący zaraz za nim sklep spożywczy wyglądają na mocno splądrowane, ale na pewno warto by było przeczesać później ruiny. Nasz doktorek pewnie tam zaopatrzył się w narzędzia do swoich zabawek, więc może i ja znajdę tam coś pożytecznego. Odbijam dalej na południe i  wchodzę w dość gęsty lasek, podchodzący prawie pod ogrodzenie Szpitala. Jedyne, co go jeszcze powstrzymuje to wąska asfaltówka, pełniąca w przeszłości rolę drogi dojazdowej do całego kompleksu. Między drzewami migają mi przebiegające stadem sarny, więc w kilku szczególnie potencjalnych miejscach rozstawiam wnyki. Mam tylko nadzieję, że trafi się rzeczywiście jakiś jelonek, a nie pies. Nieszczególnie mam ochotę na chińskie danie na śniadanie. Obchód kończę na południowym ogrodzeniu, gdzie pustymi oczodołami okien straszy kilka niedokończonych budynków nowego kompleksu medycznego. Do głównego budynku wracam akurat na czas. Śrubek z Jajem kończą montowanie trójnogu RKMa na pace pickupa.

– Znalazłem narzędzia w piwnicy! – krzyczy z daleka nasz rusznikarz – Co ty na to?

– Normalnie Blek Hołk Dałn – rzucam ze śmiechem.

 No jak Dałn? – obrusza się Jajo. – Co ci się nie podoba?

 Mówię, profeska, jak w filmie takim, amerykańskim. – Staram się wyjaśnić, żeby nie dostać latającym młotkiem, ale przezornie wymijam ich szerszym łukiem i szybko zmierzam do wyjścia. Maciek właśnie schodzi na parter.

– No i jak? Skończyli nasze mobilne stanowisko ogniowe? – pyta zatrzymując się w połowie schodów.

– Tak. Wygląda nieźle. Jak z Dowódcą? Operacja się udała?

– Jest ok – odpowiada zupełnie wyluzowany. – Trzeba zebrać resztę żeby się naradzić co dalej.  

            Dowódca leży na szpitalnym  łóżku, w sali oświetlonej małymi świeczkami. Przez okna przesącza się jeszcze różowa poświata zmierzchu, ale z minuty na minutę robi się coraz ciemniej. Piotr uśmiecha się do nas blado.

- No dzieciaki, wygląda na to, że  mogę już przejść na emeryturę. – Śmiech, przechodzi w kaszel i grymas bólu.

- Proszę się oszczędzać – wtrąca nieznoszącym sprzeciwu tonem Czapliński. – Musi pan ograniczyć wysiłek i proszę się również powstrzymać od mówienia.

Piotr kiwa głową i opada ciężko na poduszki z trudem przełykając ślinę .

- Dziękuję doktorze. Chyba uratował mi pan życie.

- Życie to uratowała panu panna Zofia z udziałem panny Zuzanny, jak mniemam. – Kiwa głową w kierunku dziewczyn – Ja tylko dokończyłem, że tak to ujmę, przyszedłem na gotowe – dodaje. Dziewczyny siedzące do tej pory w kącie uśmiechają się blado.

- Muszę również paniom podziękować  za asystę podczas operacji. Sprawiły się panie nadzwyczaj… hm, dzielnie – dodaje po chwili wahania. – Mam nadzieję, że wybaczy mi pan niedogodność znieczulenia miejscowego. W tych warunkach, bez anestezjologa nie podjąłbym się pełnej narkozy. – Rozkłada ręce, po to by zaraz złożyć je z powrotem za plecami. Widać, że jest zupełnie nieskromnie zadowolony z siebie. I chyba nie mam mu tego za złe.    

– Doktorze, myślę że takie niedogodności są do zniesienia. – Piotr uśmiecha się blado.

– Przepraszam, że się wtrącam – dodaję po chwili krępującej ciszy – ale  wspomniał pan, że był tu pan od początku? Od samej Zarazy?

– Tak, – Czapliński wyraźnie się ożywia – ten szpital był jednym z pierwszych, w którym udało nam się wyizolować patogen. Nasze prace były bardzo zaawansowane. Poświęciliśmy prawie sześć miesięcy na opracowanie szczepionki i przełom był bardzo blisko…

   - Przepraszam, ale jak to kilka miesięcy? – wpadam mu w słowo. – Przecież cała epidemia trwała raptem kilka dni.

- O nie, zapewniam pana. Wykrywaliśmy patogen u naszych pacjentów już kilka miesięcy przed wybuchem epidemii. Odkryliśmy go przez przypadek, gdy wywoływał niewielkie stany zapalne. Odczyty białek CRP wskazywały jednoznacznie na obecność … - Doktor spogląda na nas i dodaje po chwili:

 – Zabronili nam podawać tego do wiadomości publicznej. Nie byłem oczywiście bezpośrednio zaangażowany  w pracę nad wirusem, ale moja żona… - wzdycha ciężko. – W każdym razie mogę państwa zapewnić, że cała populacja została zakażona znacznie wcześniej i weszła w stadium nosicielstwa na kilka miesięcy zanim sam wirus został aktywowany.

- Jak to „aktywowany” – pyta z naciskiem Zośka. – To mikrob, nie można go przecież ot tak sobie włączyć.

- O zapewniam panią, że nie było to „ot takie włączenie”, co to to nie! – Czapliński, aż poczerwieniał na bladej twarzy z ekscytacji.

– To była bardzo skomplikowana genetyczna mutacja inicjowana przez ekspozycję na specyficzny związek chemiczny.

Po chwili dodaje protekcjonalnym tonem:

– Proszę sobie wyobrazić to w taki sposób, iż wirus nie był, że się tak wyrażę: „kompletny”. Należało mu dostarczyć pewien związek chemiczny, który sam w sobie był zupełnie nieszkodliwy, jednak  w połączeniu z wirusem uruchamiał bardzo agresywną procedurę infekcji, której wynikiem było namnożenie zarówno wirusa jak i wyżej wspomnianego związku chemicznego i uwolnienie go z organizmu nosiciela, pardon teraz już żywiciela. – Doktor rozgląda się po naszych twarzach w poszukiwaniu zrozumienia dla geniuszu całego procesu – Nie rozumieją państwo? To było wprost  genialne. Zamiast rozsiewać całego wirusa, który jest przecież podatny na takie czynniki jak temperatura, wilgotność, czy też środki odkażające, czynnikiem zakażającym była zwykła cząsteczka nieorganiczna. Wystarczyło, że połączyła się z wirusem i puf! mamy aktywny patogen, który w okamgnieniu zmienia swoje właściwości na, że tak powiem, bardziej zabójcze.

- No dobrze, - dodaje Maciek po chwili – to w takim razie, dlaczego my żyjemy? Dlaczego zaraza potrafiła zabić całe miasta i wioski, a oszczędzała nagle jedną lub kilka rodzin.

– I tu robi się naprawdę ciekawie! – Czapliński prawie podskakuje w miejscu podnosząc energicznie palec wskazujący i potrząsając nim nad głową.

– Jak, już mówiłem wirus został zaprogramowany na poziomie genetycznym. Został wyprodukowany z myślą o tym, aby atakował komórki z wybraną sekwencją genów, a dokładniej: ignorował wybraną sekwencję. Jak państwo doskonale wiedzą gatunek ludzki współdzieli ponad dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięćdziesiąt dziewięć setnych procent genów. Niemniej jednak poszczególne grupy etniczne różnią się od siebie, choćby kolorem skóry, wzrostem, czy innymi cechami fizycznymi. Wystarczy wybrać taką sekwencję, która jest typowa dla wybranej populacji a nie występuje w innej i otrzymamy… – zawiesza głos oczekując aż ktoś za niego dokończy.

– Broń – Piotr chrypie przez zaciśnięte gardło .

– Dokładnie tak! – Doktor wykrzykuje w ekscytacji. – Mamy broń skutecznie eliminującą populację przeciwnika, a jednocześnie czystą, bo nie wywołującą chociażby skażenia chemicznego lub  nuklearnego. Proszę sobie wyobrazić jakby wyglądał świat po wojnie atomowej! Przecież to niedorzeczność, żeby użyć ładunków jądrowych na przeciwniku, który może zrobić dokładnie to samo. To jak pstrykanie zapałkami w kogoś, kto siedzi w tej samej kałuży benzyny co my! A tak, mamy nienaruszone zasoby, terytorium, infrastrukturę, a co najważniejsze, środowisko naturalne, tylko przeciwnika już nie ma! – kończy z uśmiechem triumfu.

- No chwileczkę, - wtrącam – to w takim razie dlaczego my żyjemy? Skoro wirus był ewidentnie zaprogramowany, żeby uderzyć w naszą populację, dlaczego nikt z nas nie zachorował?

- No cóż… – Doktor rozkłada ręce – …pewne założenia można przetestować tylko w prawdziwych warunkach. Te laboratoryjne nie dają miarodajnych wyników. Gdybyśmy mieli do czynienia z populacją doskonale wyizolowaną, dajmy na to indiańskie plemię w Amazonii, które nie krzyżowało się z innymi od setek, a może tysiąca lat, to wtedy moglibyśmy zaprogramować działanie wirusa niemalże ze stuprocentową skutecznością. Nasza, europejska populacja jednakże cechuje się dość dużą dyspersyjnością materiału genetycznego. Weźmy pod uwagę tylko ostatnie dwieście lat: ileż wojen, przesiedleń, fal emigracji ekonomicznej? Europa zaiste jest tyglem etnicznym. W związku z tym, pewne sekwencje genomu mogą występować w naszej populacji jak i w populacji naszego agresora.

- W takim razie kto jest agresorem? – Zośka wbija pytanie klinem zanim Doktor nabiera tchu przed kolejną częścią tyrady.

- Ha! – Znowu macha palcem nad głową. – I tu jest pies pogrzebany proszę państwa! Nikt tego nie wie. To znaczy możemy mieć pewne teorie, ale proszę się zastanowić: nikt przecież nie zajął naszego terytorium od przeszło dziesięciu lat. Może to prowadzić to alternatywnych wniosków. Możliwość pierwsza : agresor jest na tyle daleko, że po prostu jeszcze do nas nie dotarł. Jednak przyznajmy, że upłynęło wystarczająco dużo czasu żeby było to mało prawdopodobne. Możliwość druga: agresor nie jest zainteresowany naszą częścią świata. Ta opcja jest bardziej możliwa. Nie ma tu już aż tylu bogactw naturalnych, a gospodarka przy braku, że tak powiem, ludzkiego czynnika sprawczego, przestała istnieć, więc może nie chodziło o przejęcie a eliminację rywala. Możliwość trzecia: błąd.

Czapliński spogląda znowu w nasze twarze ewidentnie szukając zrozumienia.

– Drodzy państwo, ileż to razy drobna pomyłka decydowała o losach świata! Może i tym razem, ktoś popełnił błąd i broń doskonała zwróciła się także i przeciwko swoim stwórcom? 

- W takim razie nigdy się nie dowiemy, kto za to odpowiada? – pyta Piotr matowym głosem.

- Przed epidemią tylko kilka krajów miało możliwości techniczne i ekonomiczne, aby opracować taką technologię. – Doktor ciężko siada na krześle. Widać, że dyskusja mocno go już wyczerpała.

– Biorąc pod uwagę zasięg geograficzny, można stwierdzić, że śmiertelność był najniższa w południowo wschodnim rejonie kraju. Reszta… - zawiesza na chwilę głos – … no cóż, powiedzmy, że można mówić o przeżywalności poniżej jednego promila.

- Skąd ma pan te dane?  – Piotr nie daje za wygraną i przypłaca to pytanie nagłym atakiem kaszlu.

– Przecież to wszystko stało się tak szybko… – dodaje, gdy udaje się mu opanować – … że nikt nawet nie zdążył przeprowadzić porządnej ewakuacji, a co dopiero prowadzić statystyki przeżywalności.  

– Jak państwo może pamiętają, europejska sieć energetyczna działała jeszcze przez dobrych kilkanaście miesięcy. Elektrownie jądrowe, zwłaszcza te u naszych zachodnich sąsiadów były w stanie pracować bezobsługowo naprawdę długo. Te na wschodzie, no cóż… powiedzmy, że to dla nas sprawa drugorzędna. W każdym razie dość długo utrzymywałem kontakt z moimi kolegami w kraju, jak i zagranicą. Kilka ośrodków odizolowało się zupełnie, przechodząc w permanentnej izolacji, nie dopuszczając do żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Niestety nie udało nam się opracować lekarstwa, ani udowodnić ponad wszelką wątpliwość jaka sekwencja genów sprawiła, że mamy tutaj tak wielu ocalonych.

- Lipkowie – Jajo rzuca cicho, a wszyscy zwracają się ku niemu pytające spojrzenia.

- Lipkowie tatarscy – powtarza znacznie pewniej. – Na tych terenach od czternastego wieku osiedlała się ludność pochodzenia azjatyckiego. Przez kilkaset lat udawało im się zachować odrębność kulturową. Zasymilowali się ostatecznie dopiero w osiemnastym wieku.  

- No cóż – zastanawia się Doktor – teoria na pewno warta rozważenia, ale obawiam się, że jest to już temat na czysto akademickie dyskusje.

- Doktorze, a co ze Zjednoczonymi Narodami Europy. – Maciek jak zwykle pragmatyczne wraca do istotnych tematów. – Kim oni są?

- O to chyba obecnie najsilniejsza, najbardziej wpływowa i najlepiej zorganizowana grupa społeczna w naszym regionie. – Sposób w jaki Czapliński mówi o tych zbrodniarzach wydaje mi się dziwny.

- Miał pan z nimi kontakt? – Staram się, aby pytanie nie zabrzmiało zbyt podejrzliwie.

- O tak! – odpowiada znowu z ekscytacją – To bardzo ciekawa organizacja. Proszę sobie wyobrazić, że udało im się stworzyć prawdziwe państwo-miasto na bazie dawnego kompleksu przemysłowego. Wszystko jest tam sterowane centralnie począwszy od produkcji i dystrybucji żywności i dóbr konsumpcyjnych po, że tak powiem politykę zagraniczną.  

– Ma pan na myśli podboje – wtrąca Piotr ponuro.

– No cóż, zapewne można to tak nazwać, niemniej jednak rozmach całego przedsięwzięcia robi naprawdę piorunujące wrażenie.

– Był pan tam? – pytam zaskoczony. – Widział pan Twierdzę?

– O tak, miałem zaszczyt być gościem Pułkownika Bilskiego w przeszłości, a teraz od czasu do czasu kontaktują się ze mną jego wysłannicy.

– Skoro ich miasto zrobiło na panu takie wrażenie, – pytam – to dlaczego pan nie został? Przecież wegetacja w opuszczonym szpitalu pełnym pułapek to nie jest najmilsze zajęcie. 

– Powiedzmy, że nie zgadzałem się ze wszystkimi metodami jakimi Bilski osiąga swoje cele. – Doktor spuszcza wzrok. – Stwierdziłem, że lepiej będzie jeśli wrócę tu, do siebie. – Rozgląda się po ścianach. – Tu gdzie moja praca miała sens.

– I tak po prostu pozwolili panu odejść? – Maciek nie może ukryć niedowierzania w głosie.

– Tak. Powiedzmy, że nie jestem człowiekiem, o którego by szczególnie zabiegali. Lekarzy mają tam pod dostatkiem. Prowadzą nawet własne badania, lecz jak już mówiłem nie do końca podzielam ich wartości, że tak powiem, około moralne.   

- W takim razie dlaczego zadają sobie tyle trudu, żeby porwać innych. – Piotr zaczyna już tracić cierpliwość. – Przecież ci ludzie są siła zapędzani do bydlęcych wagonów i wywożeni! – Ciężko opada na poduszki.

- Centralnie sterowane społeczności jak ta, nazywało się kiedyś Demokracjami Ludowymi. Paradoksalnie większość z nich, o ile nie wszystkie, obchodziła się bez demokracji. Za to bez ludu obejść się nie mogła – odpowiada cierpko.

- Ale oni wielu ludzi mordują po drodze, wykonują egzekucje! – Nie mogę już znieść jego moralitetów.          

- To również jest zaplanowana strategia. Jednostki nieproduktywne tylko konsumują znacznie uszczuplone już zasoby, więc należy je eliminować dla dobra ogółu. Wartościowi są, proszę mi wybaczyć komunały: „Silni, Zdrowi, Rozpłodowi” – dodaje z szerokim uśmiechem, który mrozi mi krew w żyłach.  

 

                                          

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz