Stary magnetofon rzęzi ostatkiem sił,
czyli całkiem tak jak silnik naszego wozu. Swoją drogą tekst piosenki jest jak
najbardziej na czasie. Marcin dokonuje cudów zręczności wachlując bezustannie
biegami i utrzymując prędkość na zawrotnym poziomie jakichś trzydziestu,
czterdziestu kilometrów na godzinę. Motor gubi na chwilę takt, a z wydechu bucha
kłąb niebieskiego dymu. Dopóki poczciwy Starachowiec kopcił na szaro, nie było
jeszcze tak źle. Teraz ewidentnie zaczęliśmy palić olej. Udaje nam się jakoś
wturlać na ostatnie wzniesienie przed zjazdem. Nagle: klang i rytmiczne
dudnienie z komory silnika. Znak, że
dzielny wóz ma już dość. Marcin zapiera się z całych sił o kierownicę i wbija
nogi w pedały krzycząc:
- Nie mam
wspomagania na heblach! Zaraz się stoczymy!
Wóz nabiera
prędkości sunąc po pochyłości drogi, a
ja ledwo daję radę złapać się deski rozdzielczej zanim walimy skosem w barierę
energochłonną po prawej. Siła uderzenia obraca nas jeszcze ćwierć obrotu i
stajemy w poprzek Autostrady. Prędkość
nie była duża, więc udaje nam się pozbierać bez strat własnych. Odwracam się w
stronę przedziału pasażerskiego :
- Wszyscy
cali?
Odpowiada mi
tylko kilka pomruków i ciepłych słów pod adresem naszego furmana.
- Marcin,
Łukasz chodźcie, zobaczymy czy wóz da się jeszcze uratować – rzucam stękając
ciężko, próbując wyciągnąć nogę zakleszczoną między tapicerką a drzwiami.
Autostrada
opada długim stokiem w kierunku węzła. Po obu stronach drogi szpaler wysokich ekranów
dźwiękochłonnych. Od jakiegoś czasu mijaliśmy wypalone wraki samochodów pokryte
bazgrołami graffiti. Na asfalcie przed nami wymalowany koślawo duży,
kilkumetrowy znak czaszki ze skrzyżowanymi tłokami i akronimem M.M.N.G m.c.
Takie same znaki, tylko dużo mniejsze zdobią wraki, których jest tu znacznie
więcej. Nagle, na odległym wiadukcie rozlega się ryk odpalanego silnika.
Rzędowa czwórka wyje przez ułamek sekundy i po chwili widzimy, jak z pomiędzy
wraków wyskakuje maleńka sylwetka motocyklisty prującego w kierunku miasta.
- Zwiadowca
– rzuca Maciek – zaraz możemy mieć tu ciepło.
Koledzy naszego motorzysty zjawiają
się po niecałych dziesięciu minutach. Duży, terenowy pickup, kilka motocykli i
dziesięciu pajaców. No bo jak nazwać faceta, który stoi teraz przede mną?
Zaparkował wielkiego choppera jakieś dwadzieścia kroków ode mnie. Frędzle przy
kierownicy, czaszka psa zamocowana na reflektorze. Nawet ma baranie futerko na
kanapie. Harlejowiec zamaszystym ruchem
przerzuca nogę z nad siodła i podchodzi do nas luźnym krokiem. Ktoś tu oglądał
te same filmy co ja: do kasku przyklejona długa kita, na klacie pomalowane na
czarno ochraniacze do hokeja a w ręce kij bejsbolowy z ponabijanymi gwoździami.
No klasyka, nie powiem. Reszta menażerii mniej więcej wpisuje się w ten sam
deseń. W rękach łańcuchy, siekiery i różnego rodzaju maczugi, ale nie ma broni
palnej. Dziwne. Szef bandy staje w rozkroku i spod czarnej szyby pełnego kasku
dochodzi nas tubalne:
- KFO FE
OFMELA FRAFAC!…. Eee – Chyba dotarło do niego, że drzeć się w kask to jest
średni pomysł, więc szarpie zapięcie i podnosząc przyłbice zaczyna jeszcze raz:
- KTO SIĘ OŚMIELA
WKRACZAĆ NA TERYTORIUM MOTOR MANIA NAJTMER GANG EM SI? – Podwójny podbródek
rytmicznie podskakuje, gdy wykrzykuje teatralnie swoją tyradę.
Wyciągam zza
pleców strzelbę i przeładowuję ją z głośnym szczęknięciem. Na ten dźwięk
odskakują z łoskotem przesuwane drzwi wozu strażackiego i w oczy naszym „em si”
spogląda lufa rkmu, dodatkowo wsparta dziesiątkiem karabinów indywidualnych
reszty oddziału. Do motorzysty dociera chyba że przyszedł z maczugą na
strzelaninę i po prostu rzuca bejsbola na glebę ciężko wzdychając. Reszta gangu
idzie za przykładem szefa, a my stoimy tam i zagryzamy wargi do bólu, żeby nie
zepsuć tej sceny i nie parsknąć śmiechem.
Motocykliści okazali się bardzo
pragmatyczni i pomocni. Duża w tym zasługa kalibru naszej perswazji, ale już po
kwadransie nasz wóz gaśniczy został wypchnięty na środek drogi. Za pomocą
wyciętych z wraków pasów bezpieczeństwa podczepiliśmy go do pickupa. W ramach
środków ostrożności to Łukasz zasiada za kierownicą półciężarówki, a cała
reszta gangu idzie grzecznie prowadząc swoje rumaki przed nami. Trochę psioczą pod nosem, ale rkm Śrubka
rozstawiony na pace skutecznie gasi bojowy nastrój. Tyraliera reszty oddziału
zamyka pochód. Całość porusza się w ślimaczym tempie, ale do Szpitala mamy
ledwie godzinkę, może półtorej, więc nawet się nie zdążymy zmęczyć.
Piotr odzyskał przytomność, ale
nadal leży na zaimprowizowanym posłaniu podłączony do ostatniej butli z tlenem.
Udało nam się go nakłonić to trzymania języka za zębami w zamian za pełny
raport sytuacyjny, który naświetlamy razem z Zośką i Maćkiem. Dowódca tylko
kiwa głową i spokojnie daje się dalej pielęgnować Zuzi. Mała ma do tego dryg. Z
wprawą zmienia worek przy drenie i
przełącza kroplówki. Naszym oczom ukazuje się Królewskie Miasto. Wychodzimy
powoli rampą zjazdu z Autostrady na szeroką dwupasmową drogę do centrum.
Wysokie bloki straszą wypalonymi oknami i ścianami pokrytymi plamami sadzy. W
wąskich uliczkach stoją spalone wraki samochodów i autobusów. Po prawej stronie
drogi na torowisku leży na boku tramwaj. Na blachach poszycia widać ślady
przestrzelin. Sprawdza się to co mówili chłopaki z Dworca - w czasie i zaraz po
ewakuacji musiało tu być piekło. Ogromna ilość przerażonych ludzi stłoczona na
małej przestrzeni. Wystarczyła iskra, żeby wybuchła tu kompletna anarchia.
Herszt bandy kiwa do mnie i pokazuje na lewo. Podbiegam do niego truchtem i
pytam:
- Jesteś
pewien, że tu znajdziemy doktora?
- Znajdziemy,
znajdziemy. Jeden czubek tam tylko został, cała reszta już dawno się wyniosła –
odpowiada niechętnie, patrząc przed siebie. Widać, że jest wściekły i gdyby
tylko mógł to rozerwałby mnie na kawałki gołymi rękami.
- A jak ze
sprzętem? Jest zasilanie, leki?
Niby
chciałem tylko lekarza, ale Piotr potrzebuje fachowej pomocy. Herszt odwraca
się do mnie ze złością:
- A co ja
jestem? Twoja informacja turystyczna? Jak dojdziemy, to sobie konowała będziesz
pytał, o to co tam ma skitrane.
Patrzę mu chwilę
prosto w oczy i zastanawiam się, czy nie wypróbować jednego pocisku, z tych
które wystrugał Śrubek. Tylko trochę mi szkoda na takiego wieprza.
- Jak na
razie masz kulasy na miejscu tylko dlatego, że jesteś „moja informacja
turystyczna”. – Widzę jak go gotuje, ale spluwa pod nogi i maszeruje dalej.
- Co wiesz o
zielonych ludzikach z pociągu? – pytam po chwili, a jemu mięśnie szczęki
zaczynają drgać pod otwartą przyłbicą kasku. Po chwili udaje mu się opanować i
odpowiada cichym głosem.
- Latali tu,
po całej okolicy przez kilka tygodni, ale się zmyli. Tyle wiem.
- I co? Dali
wam spokój? Wszystkich zaganiają do wagonów, a was zostawili? – rzucam drwiąco.
Chwila ciszy trwa zbyt długo, więc już wiem, że na pewno coś ukrywa.
- Nie dali.
Postrzelaliśmy się z nimi trochę, a później stwierdziliśmy, że nie warto.
Daliśmy w długą po Autostradzie na zachód i przyczailiśmy się przy Ołowianym
Mieście. Tam nam dali spokój. – Odwraca się do mnie z grymasem wściekłości – A
teraz wróciliśmy na swoje zrobić tu porządek.
- Zaraz
po tym jak oni stąd odeszli.
Nie mogłem
darować sobie parsknięcia śmiechem na jego twardzielską gadkę. Herszt chciałby
pewnie coś powiedzieć, ale ja odwracam się w kierunku pickupa i macham na
Maćka, żeby do nas dołączył. Oficjer dzielnie kuśtyka już bez kuli z niekrywaną
radością wymachując swoim przydziałowym modułowcem.
- Jesteśmy
już na miejscu – werbalizuję moje obawy. - Szpital jest po lewej, za tą górką.
Nasi znajomi pewnie prowadzą nas w pułapkę, więc dobrze byłoby się najpierw
rozejrzeć zanim zejdziemy w boczną drogę.
Maciek kiwa
głową:
- Weź Jajo, Górala…
– wskazuje na barczystego chłopaka z czarną czupryną posturą ustępującemu chyba
tylko Piotrowi - …i Adaśka. Każdy dobrze strzela i potrafi polować. Nie narobią
hałasu i potrafią się skradać, a w razie czego dadzą ci osłonę.
Już mam
zaprotestować, bo przecież samemu bym to załatwił raz-dwa, ale dociera do mnie,
że chyba jednak będzie lepiej iść tam w grupie. Jeżeli to pułapka to jest
większa szansa, że ktoś zdoła tu wrócić i ostrzec resztę.
- Ok,
widzimy się za pół godziny.
Kiwam na chłopaków
i odchodzimy w lewo pod osłonę zarośli. Oddział sprawnie rozsypuje się na
pozycje obronne dookoła wozu strażackiego, a cały gang motorzystów siada po
turecku na drodze z rękami za głową. Śrubek pokazuje mi kciuk w górę znad
celownika rkmu i wiem że dadzą sobie radę.
Kompleks Szpitala pobłyskuje refleksami
słońca na szybach budynków przez zieleniejącą się, wiosenną gęstwinę drzew.
Oczywiście nie pchamy się głównym wjazdem od zachodu, tylko obchodzimy całość
laskiem od północnego wschodu. Siatka ogrodzenia jest tu jeszcze w dobrym
stanie, ale bez trudu udaje nam się przejść ponad jednym z przęseł. Główny
budynek wydaje się zupełnie pusty. Z wybitych gdzie nie gdzie szyb zwisają
smętnie strzępy firanek i listewki żaluzji. Całość wydaje się jednak
nienaruszona. Nie ma śladów pożaru, ani zawalenia się konstrukcji. Kolejny
budynek jest już w zupełnie dobrym stanie. Wszystkie okna całe i zasłonięte
żaluzjami albo zasłonami z koców od wewnątrz. Nic nie widać, trzeba będzie
wejść do środka. Szybko lokalizujemy wejście, ale drzwi nie dają się otworzyć.
Przez małe, gęsto zakratowane okienko widzę, że są od środka podparte barykadą
z biurek i krzeseł. Tędy nie wejdziemy. Pokazuję chłopakom, żeby poszli wzdłuż
zachodniej ściany poszukać jakiegoś okna, a sam robię to samo wzdłuż
południowej. Góral zostaje przy drzwiach jako asekuracja. Rzeczywiście znają
się na rzeczy. Nic nie muszę mówić a i tak zajął pozycję trochę dalej od
ściany, żeby trzymać kontakt wzrokowy z obiema grupami. Nie mija nawet minuta,
gdy przyzywa mnie cichym gwizdnięciem wskazując głową na załom muru, za którym
zniknęli Jajo i Adaś.
Małe okienko do piwnicy jest wyłamane z ramy i zwisa smętnie
na jednym z zawiasów. Od biedy można się przecisnąć, tylko że we wnętrzu jest
zupełnie ciemno. Góral wyjmuje małą latarkę ledową i świeci do środka, ale
widać jedynie jakieś szmaty w obrębie dwóch kroków od ściany. Reszta
pomieszczenia tonie w mroku. Pożyczam latareczkę i spokojnie, metodycznie badam
okno dookoła, oraz przyległe ściany.
- Czego
szukasz? – pyta Góral. – Piwnica jak piwnica, nic tam nie znajdziemy.
- Gdybym ja
się tu ukrywał, to byłoby to pierwsze miejsce, w którym założyłbym pułapkę. – Pokazuję
mu linkę biegnącą pod oknem, zaraz przy podłodze. Chłopak kiwa głową i
przytrzymuje mój karabin, kiedy ja delikatnie zsuwam się po ścianie wisząc na
rękach z krawędzi okienka. Trzy stopy nad podłogą odpycham się i spadam tuż za
linką. Daję sobie chwilkę na przyzwyczajenie wzroku do ciemności jednocześnie
lustrując pomieszczenie od lewej do prawej. Całość jest zagracona starymi
łóżkami, szmatami i materacami, które piętrzą się w nieforemne stosy. W jednym
z nich, usypanym zaraz przy oknie na pełną wysokość pomieszczenia, niknie jeden
koniec linki. Delikatnie rozgarniam spleśniałe od wilgoci szmaty i moim oczom
ukazuje się konstrukcja z długą listwą metalowego łóżka postawioną na sztorc. Nabita
całym rzędem ostrych skalpeli przymocowanych w taki sposób, że przy
najmniejszym nacisku na linkę mocna sprężyna zamieniłaby to w poruszającą się
po łuku gilotynę. Ktokolwiek stałby wtedy pod oknem zostałby przebity co najmniej
kilkunastoma ostrzami. Może nie umarłby od razu, ale na pewno straciłby
jakąkolwiek ochotę na wycieczki w głąb budynku. Żeby rozbroić to ustrojstwo,
pewnie najbezpieczniej byłoby rzucić cos na linkę i uruchomić mechanizm, ale
jak to wszystko walnie o podłogę to umarłego obudzi. Tfu, mam nadzieję, że nie
zapeszam. Chłopaki kręcą głowami, gdy klękam z nożem zaraz obok mocowania
linki, ale nie zwracam na nich uwagi. Trzeba tylko zaleźć coś, czym zablokuję
sprężynę, żeby mieć pewność, że nie odwinie mi prosto w gębę. Wyjmuję z
kieszeni linkę z paracordu, której używam jako wnyki na drobne zwierzaki i
przeplatam ją przez parę ogniw, ściskając na końcu solidnym węzłem. Linka
potykacza sama wychodzi z gniazda i
pułapka zostaje rozbrojona.
- Dobra,
teraz ostrożnie – szepcę cicho do reszty oddziału. - Schodźcie na dół, ale
uwaga pod nogi. Podnosimy dosłownie każdą szmatkę zanim na niej staniemy. Tą
pułapkę rozstawił bardzo sprytny zawodnik.
Chłopaki
sprawnie spływają do piwnicy przez małe okienko. Nawet Góral zrobił to z
zadziwiającą lekkością, mimo swojej słusznej postury. Pokazuję, żeby szli
dokładnie po moich śladach. Świecę latarką prosto pod nogi, to znowu omiatam
strop, ściany i filary pomieszczenia. Następną linkę zauważam właśnie pomiędzy
nimi. Przy każdym z filarów usypana jest góra śmiecia, ale pośrodku zostało
wąskie przejście. To jedyna droga dojścia do schodów na górę, które widać już
kilka kroków dalej. Linkę rozciągnięto poziomo nad podłogą i nie mam możliwości
sprawdzenia skąd i dokąd biegnie. Jedyne co mogę zrobić to ostrożnie wychylić
się ponad nią i spróbować dojrzeć coś w cieniu za jednym lub drugim filarem. Gdy
tylko wychylam się w prawo wzrok pada na wysoką postać w białym, lekarskim
kitlu. Moja z czułością pielęgnowana paranoja każe mi zrobić coś zupełnie wbrew
zdrowemu rozsądkowi i w ułamku sekundy prostuję kolana, wybijając się do przodu
i przelatując nad linką. Postać w tym samym czasie ciągnie za koniec krótkim
szarpnięciem i z sufitu pomiędzy filary spada tym razem cała stalowa rama łóżka najeżona ostrymi szpikulcami krzeszącymi iskry
po uderzeniu w beton. Z uwagi na to, że zamiast zakończyć lot efektowym
przewrotem w przód, po prostu wypierdzieliłem się jak długi, żelastwo
przygniata mi prawą kostkę. Karabin leży pod moim brzuchem, więc na szybko
wyszarpuję lewą ręką pistolet zza pleców i celuję świecąc latarką za
uciekającym napastnikiem.
- Stój! –
krzyczę, ale ten już schował się w przejściu za schodami.
Nie decyduję
się na strzał, nie wiedząc tak naprawdę do kogo strzelam. Z resztą lewą ręką,
do tego leżąc na boku i tak bym nie trafił. Góral podnosi ramę, a Jajo i Adaś
ubezpieczają z bronią gotową do strzału. Podaję wielkoludowi latarkę, a sam
przystępuję do oceny uszkodzeń. But jest rozcięty po wierzchu skalpelem, ale
nie ma krwi. To znaczy, że nadal jestem w akcji. Chowam dziewiątkę i łapię
pewnie w obie dłonie krótki karabinek. Chłopaki już rozstawili się w wąską
tyralierę, więc zajmuję pozycję na szpicy i
ruszamy drobnymi krokami za Kitlem.
Korytarz pod schodami jest zupełnie
ciemny, więc czekam aż Góral poświeci w głąb zza moich pleców. Cienie wyciągają
się w dziwne wzory, gdy z ciemności wyłaniają się poskręcane rury, szafki i
kolejne góry śmieci. Zupełnie nie mam ochoty brnąć przez ten bajzel za naszym
uciekinierem na ślepo. W wąskim korytarzu może na nas czyhać dosłownie
wszystko, a my musielibyśmy się przedzierać pojedynczo, nawet nie mogąc sobie
pomóc w razie czego. Nie, nie tędy droga. Jakby na potwierdzenie moich słów
Jajo cicho szepcze:
- Czujecie?
To chyba nafta. – Kiwa głową w głąb korytarza.
Pociągam
nosem i ja także czuję charakterystyczny zapach. Cofamy się dwa kroki i
rozkładamy wachlarzem dookoła wejścia do korytarza.
- Zostajecie
tutaj – mówię bezgłośnie samymi wargami, po czym wskazuje na siebie. - Ja idę
górą.
Wszyscy
kiwają głowami, więc po cichu wymijam ich i kieruję się na schody. Widzę
jeszcze, że Goral świeci na kilka sekund w głąb tunelu, żeby wyglądało, że
jednak będziemy tamtędy przechodzić.
Schody kończą się metalowymi drzwiami.
Próbuję je powolutku otworzyć, tak żeby nie wydały żadnego dźwięku. Wydaje mi
się, że już mi się to udało, gdy krótkie skrzypnięcie zardzewiałych zawiasów
odzywa się w mojej głowie niczym wystrzał armatni. Usłyszał, czy nie? Drzwi
uchyliły się na półtorej stopy, więc udaje mi się gładko prześliznąć między
krawędzią a framugą. Korytarz szpitala jest całkiem pusty i cichy. Na szczęście
jest tu całkiem widno. Rzędy okien są pozaklejane folią i kocami, ale przez
szpary przesącza się na tyle dużo światła, że widzę zupełnie dobrze. Ostrożnie
ruszam przy ścianie w kierunku, w którym powinien znajdować się wylot
korytarza. Po pięćdziesięciu krokach trafiam na klatkę schodową. Cicho
podchodzę do krawędzi schodów i wychylam się przez balustradę. Pod sobą widzę
skulone plecy Kitla wpatrującego się przez otwarte drzwi w ciemny korytarz.
Schodzę jeszcze kilka stopni i skracam dystans do dziesięciu kroków. Nie ma
gdzie uciekać, chyba że skoczy teraz w głąb korytarza prosto na lufy reszty
oddziału.
- Odwróć się
powoli i trzymaj ręce na widoku – mówię cicho spokojnym głosem, ale widzę, że
aż podskoczył na dźwięk pierwszego słowa.
Odwraca się
do mnie i dopiero teraz zauważam zapalniczkę z pełgającym płomykiem w jego
prawej dłoni.
- Zgaś. Nie
chcę do ciebie strzelać, więc proszę zgaś to.
Trzęsącymi
się palcami zatrzaskuje srebrne wieczko, cały czas wpatrując się we mnie
przerażonymi, wytrzeszczonymi oczyma.
- Jajo! Mam
go! – krzyczę w głąb korytarza - Przechodźcie do mnie górą, po schodach. Jest
czysto.
Daję lufą
znak Kitlowi, żeby ruszał przede mną.
Siedzimy na ławkach w poczekalni
rejestracji pacjentów. Kitel zdążył się już uspokoić na tyle, że jest w stanie
odpowiadać składnie na pytania.
- Nazywam
się Czapliński – zaczyna patrząc tępo w podłogę. – Byłem tu chirurgiem, kiedy
no… no wiecie panowie, to wszystko się zaczęło.
Zastanawiam,
się ile może mieć lat. Łysa głowa, długi nos, ziemista cera pokryta starczymi
plamkami, do tego przygarbiona, chuda sylwetka. Całości dopełniają trzęsące się
ręce i rozbiegany wzrok.
- Doktorze,
jesteśmy z oddziału Wojska Polskiego. – Wchodzę teraz w nieswoje kompetencje, ale chyba będzie lepiej od razu
ustawić całą sprawę na oficjalnym poziomie. – Mamy w oddziale poważnie rannego
i potrzebujemy pańskiej pomocy.
Doktor
wyraźnie się ożywia. Po zdenerwowaniu nie ma już śladu, jego miejsce zajmuje
pełny skupienia profesjonalizm:
- Jakie są
obrażenia i stan rannego? – pyta stając na nogi.
-
Przestrzelone płuco, stan stabilny. Od około czterdziestu ośmiu godzin założony
dren do tego wspomaganie tlenem – recytuję sucho.
- Dobrze.
Pomogą mi panowie przygotować sale operacyjną. – To było stwierdzenie, nie
pytanie. – Będziemy operować na drugim bloku, trzecie piętro. Proszę dostarczyć
pacjenta.
Już ma ruszać
do drzwi, ale łapię go za łokieć.
- Tak po
prostu? – pytam zaskoczony. A on patrzy na mnie z równym zdziwieniem
odpowiadając:
- Tu nie ma
na co czekać. Trzeba operować natychmiast! – Wskazuje na główne wejście.
– Proszę
usunąć barykadę sprzed drzwi. Po prawej znajdą panowie nosze transportowe.
Niestety windy nie działają, trzeba będzie po schodach. A jednego z panów
proszę za mną. Musimy uruchomić generator.
Sam nie
czekając schodzi z powrotem do piwnicy.
- Co robimy?
– rzuca Góral w moją stronę.
- Ty i ja
odwalamy wejście – odpowiadam szybko – a Jajo i Adaś lećcie za Doktorkiem, żeby
znowu czegoś nie wywinął. Tylko uważajcie na niego.
Rozebranie barykady z wzajemnie
zakleszczonych biurek, krzeseł i innych mebli zabrało, nam więcej czasu niż
myśleliśmy. Gdy wreszcie wyszliśmy na zewnątrz, z podziemi dał się słyszeć
łoskot startującego generatora, przechodzący po chwili w cichy pomruk. Reszta
oddziału musiała się już mocno niecierpliwić bo na Macka i dwóch strzelców
natykamy się zaraz za ogrodzeniem przy zachodniej bramie.
- Chyba mamy
doktora – szczerzę się w szerokim uśmiechu – ale muszę przyznać, że nam
napędził stracha. Niezły kozak z niego.
- Można
wjechać do środka? – pyta nasz p.o. dowódcy
- Taa, tylko
na pułapki uważajcie – rzuca półgębkiem Góral.
- O, to się
nie nudziliście? – Maciek spogląda pytająco to na mnie, to na wielkoluda.
- Później ci
opowiem, teraz trzeba brać Dowódcę na noszę, bo tam już blok operacyjny
przygotowują – ucinam kolejne pytania.
Podczas, gdy Maciek, Góral, Zośka i
dwóch starszych chłopaków zajęli się transportem rannego na salę, mnie
przypadło w udziale rozwiązanie naszego problemu z motocyklistami.
- Dziękuję
za doprowadzenie do Szpitala. – Patrzę Hersztowi prosto w oczy. – Doktor będzie
w stanie pomóc naszemu Dowódcy.
Harlejowiec
kiwa głową, ale widać, że jego cierpliwość jest już na wyczerpaniu.
- Gówno mnie
to obchodzi. Zrobiliśmy co mieliśmy zrobić. Co dalej? – wali prosto z
mostu.
- Macie na
pieńku z tymi z Pociągu, tak jak my. Trzymają rodziców tych dzieciaków, tak
samo jak wielu ludzi z tej okolicy. Chcemy ich uwolnić. – Patrzę uważnie na
jego reakcję, ale widzę, że chyba nic z tego nie będzie.
- To mnie
obchodzi jeszcze mniej. Oni się stąd zmyli i wy też się zmywajcie. To jest nasz
teren i ma was tu nie być jak tylko konował poskleja tego waszego…
Chyba
dopiero teraz dotarło do niego, że nie ma zbyt mocnej pozycji negocjacyjnej,
więc tylko spluwa pod nogi i spogląda na mnie podpierając się pod boki. Patrzę
mu prosto w oczy i cedzę przez zęby:
- Zostaniemy
tak długo, jak będzie to konieczne. Nasz transport się rozleciał, więc
zostawiacie nam waszego pickupa. Motory możecie zabrać. Zanim wpadniecie na
jakieś głupie pomysły, to radzę trzymać się od Szpitala na odległość strzału.
Jeżeli zobaczę któregokolwiek z was w pobliżu, to każę go podziurawić jak sito.
Herszt
odwraca się gwałtownie do swoich ludzi z twarzą wykrzywioną grymasem złości i
odchodzi w kierunku zaparkowanych maszyn. Po chwili wszyscy wyjeżdżają przez
bramę, za wyjątkiem trzech pechowców, dla których nie starczyło miejsca na
motocyklach. Trochę zdezorientowani, dopiero po chwili biorą nogi za pas
biegnąc śladem pozostałych.
Operacja trwała niecałą godzinę. W
tym czasie Maciek rozstawił posterunki na dachu i newralgicznych punktach
budynku, a ja wybrałem się na mały rekonesans po okolicy. Najpierw musiałem się
upewnić, że motocykliści zrozumieli przesłanie i rzeczywiście się
wynieśli. Na głównej drodze do miasta,
biegnącej wzdłuż północnego muru Szpitala, jest zupełnie pusto i cicho. Wraki
samochodów tworzą prawdziwy labirynt, pokrywając obie strony czteropasmówki.
Market budowlany po lewej, oraz stojący zaraz za nim sklep spożywczy wyglądają
na mocno splądrowane, ale na pewno warto by było przeczesać później ruiny. Nasz
doktorek pewnie tam zaopatrzył się w narzędzia do swoich zabawek, więc może i
ja znajdę tam coś pożytecznego. Odbijam dalej na południe i wchodzę w dość gęsty lasek, podchodzący
prawie pod ogrodzenie Szpitala. Jedyne, co go jeszcze powstrzymuje to wąska
asfaltówka, pełniąca w przeszłości rolę drogi dojazdowej do całego kompleksu.
Między drzewami migają mi przebiegające stadem sarny, więc w kilku szczególnie
potencjalnych miejscach rozstawiam wnyki. Mam tylko nadzieję, że trafi się
rzeczywiście jakiś jelonek, a nie pies. Nieszczególnie mam ochotę na chińskie
danie na śniadanie. Obchód kończę na południowym ogrodzeniu, gdzie pustymi
oczodołami okien straszy kilka niedokończonych budynków nowego kompleksu
medycznego. Do głównego budynku wracam akurat na czas. Śrubek z Jajem kończą
montowanie trójnogu RKMa na pace pickupa.
– Znalazłem
narzędzia w piwnicy! – krzyczy z daleka nasz rusznikarz – Co ty na to?
– Normalnie
Blek Hołk Dałn – rzucam ze śmiechem.
– No jak Dałn? – obrusza się Jajo. – Co ci się
nie podoba?
– Mówię, profeska, jak w filmie takim, amerykańskim.
– Staram się wyjaśnić, żeby nie dostać latającym młotkiem, ale przezornie
wymijam ich szerszym łukiem i szybko zmierzam do wyjścia. Maciek właśnie
schodzi na parter.
– No i jak?
Skończyli nasze mobilne stanowisko ogniowe? – pyta zatrzymując się w połowie
schodów.
– Tak.
Wygląda nieźle. Jak z Dowódcą? Operacja się udała?
– Jest ok –
odpowiada zupełnie wyluzowany. – Trzeba zebrać resztę żeby się naradzić co
dalej.
Dowódca leży na szpitalnym łóżku, w sali oświetlonej małymi świeczkami. Przez
okna przesącza się jeszcze różowa poświata zmierzchu, ale z minuty na minutę
robi się coraz ciemniej. Piotr uśmiecha się do nas blado.
- No
dzieciaki, wygląda na to, że mogę już
przejść na emeryturę. – Śmiech, przechodzi w kaszel i grymas bólu.
- Proszę się
oszczędzać – wtrąca nieznoszącym sprzeciwu tonem Czapliński. – Musi pan
ograniczyć wysiłek i proszę się również powstrzymać od mówienia.
Piotr kiwa
głową i opada ciężko na poduszki z trudem przełykając ślinę .
- Dziękuję
doktorze. Chyba uratował mi pan życie.
- Życie to
uratowała panu panna Zofia z udziałem panny Zuzanny, jak mniemam. – Kiwa głową
w kierunku dziewczyn – Ja tylko dokończyłem, że tak to ujmę, przyszedłem na
gotowe – dodaje. Dziewczyny siedzące do tej pory w kącie uśmiechają się blado.
- Muszę
również paniom podziękować za asystę
podczas operacji. Sprawiły się panie nadzwyczaj… hm, dzielnie – dodaje po
chwili wahania. – Mam nadzieję, że wybaczy mi pan niedogodność znieczulenia
miejscowego. W tych warunkach, bez anestezjologa nie podjąłbym się pełnej
narkozy. – Rozkłada ręce, po to by zaraz złożyć je z powrotem za plecami.
Widać, że jest zupełnie nieskromnie zadowolony z siebie. I chyba nie mam mu
tego za złe.
– Doktorze,
myślę że takie niedogodności są do zniesienia. – Piotr uśmiecha się blado.
– Przepraszam,
że się wtrącam – dodaję po chwili krępującej ciszy – ale wspomniał pan, że był tu pan od początku? Od
samej Zarazy?
– Tak, –
Czapliński wyraźnie się ożywia – ten szpital był jednym z pierwszych, w którym
udało nam się wyizolować patogen. Nasze prace były bardzo zaawansowane.
Poświęciliśmy prawie sześć miesięcy na opracowanie szczepionki i przełom był
bardzo blisko…
- Przepraszam, ale jak to kilka miesięcy? –
wpadam mu w słowo. – Przecież cała epidemia trwała raptem kilka dni.
- O nie,
zapewniam pana. Wykrywaliśmy patogen u naszych pacjentów już kilka miesięcy
przed wybuchem epidemii. Odkryliśmy go przez przypadek, gdy wywoływał
niewielkie stany zapalne. Odczyty białek CRP wskazywały jednoznacznie na
obecność … - Doktor spogląda na nas i dodaje po chwili:
– Zabronili nam podawać tego do wiadomości
publicznej. Nie byłem oczywiście bezpośrednio zaangażowany w pracę nad wirusem, ale moja żona… - wzdycha
ciężko. – W każdym razie mogę państwa zapewnić, że cała populacja została
zakażona znacznie wcześniej i weszła w stadium nosicielstwa na kilka miesięcy
zanim sam wirus został aktywowany.
- Jak to
„aktywowany” – pyta z naciskiem Zośka. – To mikrob, nie można go przecież ot
tak sobie włączyć.
- O
zapewniam panią, że nie było to „ot takie włączenie”, co to to nie! –
Czapliński, aż poczerwieniał na bladej twarzy z ekscytacji.
– To była
bardzo skomplikowana genetyczna mutacja inicjowana przez ekspozycję na
specyficzny związek chemiczny.
Po chwili
dodaje protekcjonalnym tonem:
– Proszę
sobie wyobrazić to w taki sposób, iż wirus nie był, że się tak wyrażę:
„kompletny”. Należało mu dostarczyć pewien związek chemiczny, który sam w sobie
był zupełnie nieszkodliwy, jednak w
połączeniu z wirusem uruchamiał bardzo agresywną procedurę infekcji, której
wynikiem było namnożenie zarówno wirusa jak i wyżej wspomnianego związku
chemicznego i uwolnienie go z organizmu nosiciela, pardon teraz już żywiciela. –
Doktor rozgląda się po naszych twarzach w poszukiwaniu zrozumienia dla geniuszu
całego procesu – Nie rozumieją państwo? To było wprost genialne. Zamiast rozsiewać całego wirusa,
który jest przecież podatny na takie czynniki jak temperatura, wilgotność, czy
też środki odkażające, czynnikiem zakażającym była zwykła cząsteczka
nieorganiczna. Wystarczyło, że połączyła się z wirusem i puf! mamy aktywny
patogen, który w okamgnieniu zmienia swoje właściwości na, że tak powiem,
bardziej zabójcze.
- No dobrze,
- dodaje Maciek po chwili – to w takim razie, dlaczego my żyjemy? Dlaczego
zaraza potrafiła zabić całe miasta i wioski, a oszczędzała nagle jedną lub
kilka rodzin.
– I tu robi
się naprawdę ciekawie! – Czapliński prawie podskakuje w miejscu podnosząc
energicznie palec wskazujący i potrząsając nim nad głową.
– Jak, już
mówiłem wirus został zaprogramowany na poziomie genetycznym. Został
wyprodukowany z myślą o tym, aby atakował komórki z wybraną sekwencją genów, a
dokładniej: ignorował wybraną sekwencję. Jak państwo doskonale wiedzą gatunek
ludzki współdzieli ponad dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięćdziesiąt
dziewięć setnych procent genów. Niemniej jednak poszczególne grupy etniczne
różnią się od siebie, choćby kolorem skóry, wzrostem, czy innymi cechami
fizycznymi. Wystarczy wybrać taką sekwencję, która jest typowa dla wybranej
populacji a nie występuje w innej i otrzymamy… – zawiesza głos oczekując aż
ktoś za niego dokończy.
– Broń –
Piotr chrypie przez zaciśnięte gardło .
– Dokładnie
tak! – Doktor wykrzykuje w ekscytacji. – Mamy broń skutecznie eliminującą
populację przeciwnika, a jednocześnie czystą, bo nie wywołującą chociażby
skażenia chemicznego lub nuklearnego.
Proszę sobie wyobrazić jakby wyglądał świat po wojnie atomowej! Przecież to
niedorzeczność, żeby użyć ładunków jądrowych na przeciwniku, który może zrobić
dokładnie to samo. To jak pstrykanie zapałkami w kogoś, kto siedzi w tej samej
kałuży benzyny co my! A tak, mamy nienaruszone zasoby, terytorium,
infrastrukturę, a co najważniejsze, środowisko naturalne, tylko przeciwnika już
nie ma! – kończy z uśmiechem triumfu.
- No
chwileczkę, - wtrącam – to w takim razie dlaczego my żyjemy? Skoro wirus był
ewidentnie zaprogramowany, żeby uderzyć w naszą populację, dlaczego nikt z nas
nie zachorował?
- No cóż… –
Doktor rozkłada ręce – …pewne założenia można przetestować tylko w prawdziwych
warunkach. Te laboratoryjne nie dają miarodajnych wyników. Gdybyśmy mieli do
czynienia z populacją doskonale wyizolowaną, dajmy na to indiańskie plemię w
Amazonii, które nie krzyżowało się z innymi od setek, a może tysiąca lat, to
wtedy moglibyśmy zaprogramować działanie wirusa niemalże ze stuprocentową
skutecznością. Nasza, europejska populacja jednakże cechuje się dość dużą
dyspersyjnością materiału genetycznego. Weźmy pod uwagę tylko ostatnie dwieście
lat: ileż wojen, przesiedleń, fal emigracji ekonomicznej? Europa zaiste jest
tyglem etnicznym. W związku z tym, pewne sekwencje genomu mogą występować w
naszej populacji jak i w populacji naszego agresora.
- W takim
razie kto jest agresorem? – Zośka wbija pytanie klinem zanim Doktor nabiera
tchu przed kolejną częścią tyrady.
- Ha! –
Znowu macha palcem nad głową. – I tu jest pies pogrzebany proszę państwa! Nikt
tego nie wie. To znaczy możemy mieć pewne teorie, ale proszę się zastanowić: nikt
przecież nie zajął naszego terytorium od przeszło dziesięciu lat. Może to
prowadzić to alternatywnych wniosków. Możliwość pierwsza : agresor jest na tyle
daleko, że po prostu jeszcze do nas nie dotarł. Jednak przyznajmy, że upłynęło
wystarczająco dużo czasu żeby było to mało prawdopodobne. Możliwość druga:
agresor nie jest zainteresowany naszą częścią świata. Ta opcja jest bardziej
możliwa. Nie ma tu już aż tylu bogactw naturalnych, a gospodarka przy braku, że
tak powiem, ludzkiego czynnika sprawczego, przestała istnieć, więc może nie
chodziło o przejęcie a eliminację rywala. Możliwość trzecia: błąd.
Czapliński
spogląda znowu w nasze twarze ewidentnie szukając zrozumienia.
– Drodzy
państwo, ileż to razy drobna pomyłka decydowała o losach świata! Może i tym
razem, ktoś popełnił błąd i broń doskonała zwróciła się także i przeciwko swoim
stwórcom?
- W takim
razie nigdy się nie dowiemy, kto za to odpowiada? – pyta Piotr matowym głosem.
- Przed
epidemią tylko kilka krajów miało możliwości techniczne i ekonomiczne, aby
opracować taką technologię. – Doktor ciężko siada na krześle. Widać, że
dyskusja mocno go już wyczerpała.
– Biorąc pod
uwagę zasięg geograficzny, można stwierdzić, że śmiertelność był najniższa w
południowo wschodnim rejonie kraju. Reszta… - zawiesza na chwilę głos – … no
cóż, powiedzmy, że można mówić o przeżywalności poniżej jednego promila.
- Skąd ma
pan te dane? – Piotr nie daje za wygraną
i przypłaca to pytanie nagłym atakiem kaszlu.
– Przecież to
wszystko stało się tak szybko… – dodaje, gdy udaje się mu opanować – … że nikt
nawet nie zdążył przeprowadzić porządnej ewakuacji, a co dopiero prowadzić
statystyki przeżywalności.
– Jak
państwo może pamiętają, europejska sieć energetyczna działała jeszcze przez
dobrych kilkanaście miesięcy. Elektrownie jądrowe, zwłaszcza te u naszych
zachodnich sąsiadów były w stanie pracować bezobsługowo naprawdę długo. Te na
wschodzie, no cóż… powiedzmy, że to dla nas sprawa drugorzędna. W każdym razie
dość długo utrzymywałem kontakt z moimi kolegami w kraju, jak i zagranicą.
Kilka ośrodków odizolowało się zupełnie, przechodząc w permanentnej izolacji,
nie dopuszczając do żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Niestety nie udało
nam się opracować lekarstwa, ani udowodnić ponad wszelką wątpliwość jaka
sekwencja genów sprawiła, że mamy tutaj tak wielu ocalonych.
- Lipkowie –
Jajo rzuca cicho, a wszyscy zwracają się ku niemu pytające spojrzenia.
- Lipkowie
tatarscy – powtarza znacznie pewniej. – Na tych terenach od czternastego wieku
osiedlała się ludność pochodzenia azjatyckiego. Przez kilkaset lat udawało im
się zachować odrębność kulturową. Zasymilowali się ostatecznie dopiero w
osiemnastym wieku.
- No cóż –
zastanawia się Doktor – teoria na pewno warta rozważenia, ale obawiam się, że
jest to już temat na czysto akademickie dyskusje.
- Doktorze,
a co ze Zjednoczonymi Narodami Europy. – Maciek jak zwykle pragmatyczne wraca
do istotnych tematów. – Kim oni są?
- O to chyba
obecnie najsilniejsza, najbardziej wpływowa i najlepiej zorganizowana grupa społeczna
w naszym regionie. – Sposób w jaki Czapliński mówi o tych zbrodniarzach wydaje mi
się dziwny.
- Miał pan z
nimi kontakt? – Staram się, aby pytanie nie zabrzmiało zbyt podejrzliwie.
- O tak! –
odpowiada znowu z ekscytacją – To bardzo ciekawa organizacja. Proszę sobie
wyobrazić, że udało im się stworzyć prawdziwe państwo-miasto na bazie dawnego
kompleksu przemysłowego. Wszystko jest tam sterowane centralnie począwszy od
produkcji i dystrybucji żywności i dóbr konsumpcyjnych po, że tak powiem
politykę zagraniczną.
– Ma pan na
myśli podboje – wtrąca Piotr ponuro.
– No cóż,
zapewne można to tak nazwać, niemniej jednak rozmach całego przedsięwzięcia
robi naprawdę piorunujące wrażenie.
– Był pan
tam? – pytam zaskoczony. – Widział pan Twierdzę?
– O tak, miałem
zaszczyt być gościem Pułkownika Bilskiego w przeszłości, a teraz od czasu do
czasu kontaktują się ze mną jego wysłannicy.
– Skoro ich
miasto zrobiło na panu takie wrażenie, – pytam – to dlaczego pan nie został?
Przecież wegetacja w opuszczonym szpitalu pełnym pułapek to nie jest najmilsze
zajęcie.
– Powiedzmy,
że nie zgadzałem się ze wszystkimi metodami jakimi Bilski osiąga swoje cele. –
Doktor spuszcza wzrok. – Stwierdziłem, że lepiej będzie jeśli wrócę tu, do
siebie. – Rozgląda się po ścianach. – Tu gdzie moja praca miała sens.
– I tak po
prostu pozwolili panu odejść? – Maciek nie może ukryć niedowierzania w głosie.
– Tak.
Powiedzmy, że nie jestem człowiekiem, o którego by szczególnie zabiegali.
Lekarzy mają tam pod dostatkiem. Prowadzą nawet własne badania, lecz jak już
mówiłem nie do końca podzielam ich wartości, że tak powiem, około moralne.
- W takim
razie dlaczego zadają sobie tyle trudu, żeby porwać innych. – Piotr zaczyna już
tracić cierpliwość. – Przecież ci ludzie są siła zapędzani do bydlęcych wagonów
i wywożeni! – Ciężko opada na poduszki.
- Centralnie
sterowane społeczności jak ta, nazywało się kiedyś Demokracjami Ludowymi.
Paradoksalnie większość z nich, o ile nie wszystkie, obchodziła się bez
demokracji. Za to bez ludu obejść się nie mogła – odpowiada cierpko.
- Ale oni
wielu ludzi mordują po drodze, wykonują egzekucje! – Nie mogę już znieść jego
moralitetów.
- To również
jest zaplanowana strategia. Jednostki nieproduktywne tylko konsumują znacznie
uszczuplone już zasoby, więc należy je eliminować dla dobra ogółu. Wartościowi
są, proszę mi wybaczyć komunały: „Silni, Zdrowi, Rozpłodowi” – dodaje z
szerokim uśmiechem, który mrozi mi krew w żyłach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz