wtorek, 22 grudnia 2020

1‰ . Twierdza, rozdział 11. Sam

 




Zimno… głęboki wdech… zimno i ból. Ból jest dobry… jeśli boli to znaczy, że żyję. Otwieram oczy… ciemno, tylko z prawej jasna, mdła poświata… wydech… wszystko przesłania różowa mgła… zamykam oczy… wdech… otwieram oczy… ręka… ręka na błocie… moja ręka. Wydech… różowa mgła. Wdech… moja ręka porusza palcami… wydech i różowa mgła. Ręka dotyka twarzy… mojej twarzy dotyka moja ręka. Wdech. Mam na oczach gogle... nie mogę ich zdjąć bo leże twarzą w błocie… zimnym błocie. Wydech. Para osadza się mgłą na goglach… Mam na ustach szalik. Wdech i kaszel. Przewracam się na plecy i zrywam szalik. W czystym powietrzu świtu obłoczek pary oddechu wzlatuje ku swoim wielkim braciom na malowanym kolorami niebie przedświtu. Próbuję się podnieść, ale ciało nie reaguje. To nic, poleżę chwilkę i popatrzę w niebo. Ciepłe słońce wychodzi zza horyzontu i ogrzewa błoto na mojej twarzy. Już nie jest tak zimno. Mogę na chwilkę zamknąć oczy. 

            Budzę się szarpnięciem całego ciała. Ostry ból w prawej nodze podrywa mnie momentalnie do siadu. Nagły atak paniki wyrzuca adrenalinę w żyły. Błyskawiczny odruchu bezwarunkowy. Stado kruków zrywa się z wrzaskiem, a ja patrzę w czarne oczko w zwisającym bezwładnie łebku i mocniej zaciskam pięść.

- Jeszcze nie. – Zbliżam wątłe truchło do ust i szepcę do ucha, temu który odważył się zatopić dziób w ranie na moim udzie. – Jeszcze nie dziś.

Ostrożnie wstaję na jedno kolano. Jestem na jakimś polu zarośniętym perzyną i młodymi choinkami. Po mojej lewej piętrzy się masywny nasyp magistrali kolejowej. Wzdłuż torów leżą potrzaskane kawałki plastikowej boazerii, aluminiowe listwy i drobne, stalowe elementy wagonu. Szczątki ciągną się pasem dalej ku północy. Jakieś sto kroków ode mnie, w poprzek torów leży złamany słup trakcji elektrycznej. Poza tym nie ma nic. Tylko nasyp, pola i ja. Jestem sam. 

 

            Siedzę na pniu zwalonego klonu, na linii pierwszych drzew. Rzadki lasek porasta skraj pola. Pomagam sobie nożem i wydłubuje drzazgi i kawałki metalu z prawego uda i ramienia. Nie ma dużo krwi. Rany przemywam na szybko odrobinką spirytusu. Bandaża wystarcza mi tylko na bardzo skromny opatrunek głębokiej rany na nodze. Mniejsze zadrapania i rozcięcia będą musiały wyschnąć na świeżym powietrzu. Mówi się trudno. Powolutku wstaję podpierając się kawałkiem gałęzi. Noga momentalnie drętwieje, a do tego żebra odzywają się tępym bólem. Opadam ciężko z powrotem na pień. Jeszcze nie. Za wcześnie. Podnoszę głowę i patrzę na panoramę rozciągającą się przede mną. Lasek rośnie na niewielkim wzniesieniu, wiec widzę wyraźnie odnogę linii kolejowej odchodzącą po łuku w prawą stronę od głównej magistrali. Pociąg Zielonych musiał tam odbić i ustawić się na bocznicy stacji widocznej nieopodal. Z takiego kąta ich stanowiska działek przeciwlotniczych praktycznie rozstrzelały nas z boku. Pewnie ustawili reflektor na pustej platformie po bwp na końcu składu i gdy tylko nas usłyszeli… Przełykam ślinę i wzdycham ciężko… Poza drobnymi szczątkami rozrzuconymi w topniejącym śniegu, wzdłuż linii torów nie ma śladu po naszym pociągu. Może udało im się przedrzeć i uciec? Jeśli tak, to na pewno będą mnie szukać. O ile dadzą radę wrócić. Równie dobrze mogą się tu zaraz zjawić Zieloni. Gnaliśmy za nimi dobre półtorej godziny. Możemy być już blisko ich terytorium. Nie ma na co czekać. Jedyna rozsądna opcja to próbować wrócić do miasta i zebrać nowy oddział. Zaciskam zęby i wstaję jeszcze raz. Cała sztuka polega na odpowiednim zgraniu oddechu i kroków. Do przodu na spiętym korpusie – wydech, wdech – znowu spięcie i krok. Jak już się złapie rytm to zaczyna się to dziać całkiem sprawnie. Jeszcze ze cztery miesiące i w tym tempie dojdę z powrotem do miasta. Znajduję zarośniętą szutrówkę wiodącą mniej więcej na mój azymut i kulawię sobie po niej powolutku w promieniach wiosennego słońca.   

            Po godzinie postanawiam sobie zrobić przerwę. Zabudowania przysiółka były zupełnie niewidoczne wśród gęstych choinek i krzaków. Po prostu wyszedłem zza zakrętu, podniosłem głowę i zdałem sobie sprawę, że praktycznie stoję w bramie na czyjeś podwórko. Trzy gospodarstwa postawione w jednej linii wzdłuż drogi. Każde od frontu ma krzywy drewniany płotek prawie niewidoczny spod starych, pożółkłych pokrzyw. Wchodzę na pierwszy podjazd wysypany tłuczoną cegłą i żwirem. Brama jest otwarta na oścież i sądząc po oplatającym ją dzikim bluszczu jest tak już od dawna. Murowany parterowy dom z czerwonej cegły i dachem z blachodachówki. Okna całe, nie widać śladów pożaru ani wandalizmu, nie ma też nigdzie ścieżek wydeptanych przez zwierzęta. Wygląda obiecująco. Dla pewności sięgam po pistolet i nieruchomieje z przerażenia. Nie ma! Przecież czułem cały czas jego ciężar. Prawie półtora kilograma wagi; nie da się nie zauważyć, że się go zgubiło. Szamocząc się z zapięciem rozpinam pas i patrzę na zerwane mocowanie polimerowej kabury. Broń pewnie nadal w niej tkwi, zapięta od góry pasem, tyle że sama kabura leży pewnie teraz gdzieś na polu koło torów, albo na dróżce. Plecy mam tak obolałe, że nawet nie poczułem kiedy się urwała. Odwracam się tylko w nadziei, że leży gdzieś niedaleko i kuśtykam parę kroków z powrotem na drogę. Nic nie widać. Szutrówka zacieniona gęstym lasem skrywa zazdrośnie swoje tajemnice. Trudno, muszę odpocząć i spróbować się jako tako pocerować. Potem pójdę po własnych śladach i rozejrzę się po polu. Wracam na podwórko i ostrożnie wyglądam za róg domu. Wszystko wydaje się być w porządku. Na środku obejścia stoi zadaszona studnia, dodatkowo przykryta drewnianą pokrywą. Dalej w głębi, stodoła z przybudówką na kurnik, albo chlew. Po prawej, przy domu chyba resztki ogródka warzywnego. Mogę się tylko domyślać co tam kiedyś rosło; przez dziesięć lat samosiejki całkiem zdziczały, ale można jeszcze rozróżnić paliki na groch i resztki szkieletu foliowego namiotu na pomidory. Przesuwam się wzdłuż ściany w kierunku ganku. Na północnym oknie leży jeszcze trochę czystego, zmrożonego śniegu. Zagarniam łapczywie do ust pierwszą garść i zaraz poprawiam następną. Nawet nie wiedziałem, że tak bardzo chce mi się pić. Mam tylko nadzieję, że to tylko lekkie odwodnienie, a nie gorączka. Ostre igiełki lodu kłują w zęby, ale zmuszam się do skupieniu uwagi na wejściu do domu. Mały drewniany ganek jest otoczony niską balustradą z trzech stron. Od podwórza porośnięty gęsto winogronem, zupełnie zacieniającym wnętrze. Dzieli mnie od niego tylko dziesięć kroków, ale dalej nie mogę dojrzeć niczego pod daszkiem. Wydaję mi się, że wyżej, pod powałą coś się poruszyło. Łapię konar w obie ręce i przesuwam się jeszcze kilka kroków naprzód. Pochylam się i zaglądam pod okap dachu, gdy nagle, wprost pod moimi nogami w ziemię uderza czarna, kudłata kula! W ułamku sekundy wyciąga się w skok i pędzi ku uchylonym odrzwiom stodoły. Kot rzuca mi jeszcze gniewne psyknięcie i zgodnością, wolnym krokiem udaje się do wnętrza budynku.

- Głupi sierściuch – wzdycham cicho i opieram się plecami o ścianę. Daję sobie jeszcze czas na dwa oddechy i podpierając się konarem wchodzę na ganek. Dom ma solidne, nowoczesne drzwi antywłamaniowe. Nie ma szans, żebym je sforsował. Od góry jeden zamek, przy klamce kolejny. W środku pewnie rygle w pionie i poziomie, do tego gruba blacha. Maleńkie okienko na górze. Tędy nie wejdę. Trzeba będzie zrobić trochę hałasu i wybić szybę w oknie od podwórza. Zupełnie zrezygnowany naciskam jeszcze kontrolnie klamkę, a drzwi się uchylają. Otwarte! Patrzę na nie prze chwilę z niedowierzaniem. W końcu zbieram się w sobie i wchodzę ostrożnie do środka. Pachnie starym kurzem i ciężkim, zatęchłym powietrzem, ale nie czuć pleśni ani wilgoci. Zamykam cicho za sobą i czekam, żeby przyzwyczaić oczy do półmroku panującego w korytarzu. Czworo drzwi: jedne na prawej ścianie, jedne na wprost i dwoje na lewej. Zaglądam w pierwsze po prawej. Żaluzja, w oknie wychodzącym na podwórze, jest szczelnie zasłonięta. W pomarańczowej poświacie przesączającej się przez materiał, rozróżniam kontur stołu, lodówkę, kuchenkę elektryczną i rzędy stojących i wiszących szafek. Poza tym pomieszczenie jest puste. Kolejne drzwi kryją łazienkę, następne sypialnię. Te na wprost wejścia są zamknięte. Staję cicho zaraz przy szybie z fakturowanego szkła i wstrzymuję oddech. Przez dłuższą chwilę wsłuchuję się w ciszę po drugiej stronie. Powoli kładę dłoń na klamce i najostrożniej jak tylko mogę uchylam drzwi. Tylko odrobinę, na tyle, aby zajrzeć jednym okiem przez szparę. Jest tam cała rodzina. Zamykam cicho drzwi i cofam się dwa kroki w głąb korytarza. Stoję chwilę nie mogąc się ruszyć. To co widziałem wyryło mi się w świadomości. Dopiero po chwili zaciskam mocno powieki, przełykam ślinę i ruszam cicho do kuchni. Zmarłym nie należy zakłócać spokoju. Uchylam żaluzję w oknie wpuszczając trochę światła. Z zeschłego stroika wyciągam pękatą świeczkę. W szafkach znajduję kilka słoików z przetworami, rozwłóczone przez mrówki resztki papierowych torebek cukru i mąki, parę konserw. Wszystko trzymane pod dachem powinno nadawać się do spożycia. Nie chcąc nadwyrężać gościnności moich gospodarzy pakuję produkty do parcianej torby na zakupy i cichutko wychodzę z kuchni spoglądając najpierw w kierunku drzwi do salonu. Na półce przy drzwiach na korytarz zauważam dwa pęczki kluczy. Zgarniam je ostrożnie do kieszeni i wychodzę z domu zamykając za sobą drzwi. Opieram się czołem o framugę i wypuszczam ciężko powietrze. Przeglądam klucze i znajduję dwa z charakterystycznym napisem pasującym do oznaczenia na zamkach. Niewiele myśląc zamykam oba, klucze kładę na framudze i wychodzę na podwórze. Słońce stoi w zenicie topiąc przyjemnym ciepłem resztki leżącego gdzie nie gdzie śniegu. Zgarniam jeszcze resztkę z parapetu do pustego słoika. Prowiant mam już jako tako ogarnięty. Teraz pora trochę odpocząć, coś zjeść i ruszyć z powrotem poszukać pistoletu. Stodoła będzie bardzo dobrym miejscem na popas. Wchodzę ostrożnie przez uchylone drzwi rozglądając się za tym małym, czarnym, wrednym, śmierdzącym… no dobra może nie „śmierdzącym”. Kota nigdzie nie widać, co nie znaczy, że go nie ma. Po prawej stronie, przez całą szerokość budynku biegnie solidna drewniana platforma wysoka na jakieś osiem stóp i przykryta grubą warstwą siana. Jedyne wejście na górę prowadzi po drewnianej drabinie. Rozglądam się jeszcze po kątach. Obok drzwi stoi beczka z narzędziami. Motyki, grabie, widły, jest też siekierka na długim trzonku. Głownia starta do połowy od ciągłego ostrzenia, tylko lekko przyprószona rdzą. Styl ma dobre trzy stopy długości. Ktoś pewnie tego używał to obcinania gałązek w sadzie. Mnie może posłużyć zarówno jako podparcie jak i broń od biedy. Całość jest na tyle lekka, że nawet w moim opłakanym stanie daję radę na próbę wywinąć wrąb i na odlew. Poza tym w stodole nie ma niczego przydatnego. Trochę ziarna trzymanego w wiklinowych koszach rozszabrowały już dawno myszy, ziemniaki leżące kopą pod ścianą wyschły na wiór, do tego parę pęczków tyczek do grochu. To wszystko. Całość jest za to tak sucha, że z powodzeniem mogę rozpalić dowolnej wielkości ognisko. Decyduję się jednak tylko na bardzo maleńkie. Wybieram kawałek betonowej podłogi i odgarniam wszystko co łatwopalne. Kilka patyków z połamanych tyczek, zwitka siana i parę iskier z krzesiwa. Dymu prawie nie ma a ogień zaczyna trzaskać niemalże od razu. Układam przy żarze konserwę i trochę dalej słoik ze śniegiem. Zagotować się nie zagotuje, ale przynajmniej choć odrobinę ogrzeje. Po jedzeniu dogaszam wszystko dokładnie i przysypuję popiół ziemią. Zamykam odrzwia i gramolę się po drabinie na platformę z sianem. Szybki przegląd opatrunków, a właściwie opatrunku wskazuje, że może nie być wesoło. Całe prawe ramię mam gorące, a brzegi ran są mocno zaczerwienione. Udo nie wygląda, aż tak tragicznie, ale jeżeli szybko nie zmienię bandaża to rana też zacznie się jątrzyć. Powinienem ją porządnie oczyścić i zszyć, a potem założyć jałowy opatrunek. Do tego pewnie poleżeć z tydzień i jeszcze dwa następne nie nadwyrężać zbytnio – śmieję się pod wąsem. Tak, mogę sobie pomarzyć. Jedyne co mi teraz pozostało to spróbować trochę odpocząć, a potem zebrać się z powrotem na poszukiwania pistoletu. Zostały jakieś cztery, może cztery i pół godziny dnia. Jak się dobrze do tego zabiorę to powinienem  dać radę tu wrócić na noc, porządnie się wyspać i ruszyć dalej z samego rana. Wyciągam się wygodnie na miękkim sianie i przymykam oczy. Słońce przesącza się przez szpary w ścianach, w świetlistych smugach powolutku tańczą drobiny kurzu i wciąż wiszące w powietrzu błękitne nitki dymu z ogniska. Dookoła rozbrzmiewa śpiew leśnych ptaków i tylko świadomość tego, co stało się ledwie kilkanaście kroków stąd, w domu po drugiej stronie podwórka, nie pozwala mi zasnąć w spokoju. Z ciężkim westchnieniem wstaję na nogi i ześlizguję się po drabinie. Przez moment zastanawiam się, czy nie zostawić tu zapasów, skoro planuję wrócić, ale moja osobista, pielęgnowana z czułością paranoja podpowiada, że planować to sobie można w szachach. Uchylam ze skrzypnięciem odrzwia, zarzucam na plecy parcianą reklamówkę i podpierając się siekierką wychodzę na poszukiwania zagubionego pistoletu.

 

            Las schnący w promieniach popołudniowego słońca zapiera dech feerią zapachów. Igliwie, mokra ziemia, żywica z połamanych wczorajszą zamiecią konarów, butwiejące liście. Zmęczony mózg próbuje procesować te sygnały, gdy przystaję na chwilę i zamykam oczy. Do tego dźwięki. Dzięcioły, szum wiatru w gałęziach, woda szemrząca strugami spływającymi z topniejącego śniegu. Ciężko jest zmusić się do twardego powrotu do rzeczywistości. Dobra, pora się skupić. Nie jestem tu bezpieczny. Prawdę mówiąc, nigdy w życiu nie byłem tak narażony na niebezpieczeństwo. Jestem sam, na terenie którego kompletnie nie znam, praktycznie bezbronny i do tego dość mocno pokiereszowany. To nie czas na romantyczne uniesienia nad okolicznościami przyrody. Czasem trzeba się samemu konstruktywnie opieprzyć. To pomaga. Pierwsze co rejestruje mój mózg to alarmująco wyraźny ślad jaki zostawiłem rano na rozmiękłym, błotnistym szutrze. Dokładnie widać zygzakującą linię odcisków stóp i szarpane dziury po konarze. Odwracam się za siebie i z niewielką satysfakcją zauważam, że moja obecna trasa nie jest już tak widoczna. Droga nieco przeschła, a do tego starałem się iść środkiem, gdzie błoto było bardziej wymyte spomiędzy kamieni. Co prawda nie widzę innych śladów niż moje własne, ale to o niczym nie świadczy. Wczorajsza zamieć mogła zmyć wszystko do czysta. Dzisiaj może ktoś tędy przechodzić, a moja pozycja negocjacyjna jest dość mizerna. Z tą niewesołą myślą ruszam dalej próbując przypomnieć sobie, w którym miejscu wyszedłem z krzaków na drogę. Po niecałej godzinie wydaje mi się, że widzę po prawej prześwitujące przez gęstwinę połacie łąk i zarośniętych pól przy linii kolejowej. Po kilkuset krokach znajduję zwalony pień klonu, z którego podziwiałem panoramę dziś rano. Wchodzę na niewielkie wzniesienie i od razu zastygam bez ruchu. Na torach stoi pociąg.

 

            Skład nie przypomina w ogóle pociągu ewakuacyjnego Zielonych. Pomalowany łuszczącym się i pordzewiałym jaskrawożółtym lakierem. Na platformie spalinowej lokomotywy sterczy kilka pudełkowatych nadbudówek, pomiędzy którymi zamontowano hydrauliczne platformy, podnośniki i wiele różnego sprzętu, którego działania i przeznaczenia mogę się tylko domyślać. Przed lokomotywą doczepiony jest wagon z szynami i podkładami, a na samym przedzie platforma z długim hydraulicznym wysięgnikiem. Za jego pomocą, załoga właśnie zdejmuje z torów złamany słup nieczynnej trakcji elektrycznej. Dookoła składu uwijają się z robotą co najmniej kilkanaście osób w niebieskich kombinezonach. Część zajmuje się słupem, a pozostali przeszukują szczątki oraz dokonują inspekcji torowiska. Wszystko wygląda na bardzo sprawnie zorganizowaną akcję. Dopiero teraz zauważam dwa dwuosobowe patrole żołnierzy przechadzające się po nasypie. Kolejna, trzecia para idzie właśnie na skos przez pole, na którym wylądowałem. Z przerażeniem dociera do mnie, że dokładnie widać ślady prowadzące od błotnej kałuży, w której wylądowałem w nocy, do miejsca, w którym teraz stoję. Wystarczy, że żołdacy wyjdą za linię pierwszych krzaków, a na pewno też je zobaczą. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków zawijam się na pięcie i chowam z powrotem w las. Wracam do szutrówki, ale zamiast iść w lewo do gospodarstwa postanawiam zaszyć się w gęstwinie po przeciwnej stronie. Wchodzę w gęste choinki na tyle głęboko, żeby mieć pewność, że nikt mnie nie zauważy. Kładę się na igliwiu pod rozłożystą jodełką i docinam cicho kilka gałązek, które zupełnie mnie przykrywają. Leże tak sobie bez ruchu dobry kwadrans, zanim od strony pola dochodzą mnie głosy patrolu. Żołnierze idą z karabinami w ręku, ale rozmawiają swobodnie. Co i rusz przystają na chwilę szukając na ziemi śladów. Dochodzą do szutrówki i zatrzymują się patrząc na wyraźny zygzak tropu, który zostawiłem rano. Jeden chce od razu ruszać dalej, ale starszy klepie go w ramie, mówi kilka krótkich zdań, po których obaj wybuchają rechotem i zawracają w kierunku pociągu. Odczekuję jeszcze dla pewności dziesięć minut i wycofuję się głębiej w gąszcz, chcąc odejść jak najdalej od drogi. Na szutrówkę nie ma co wracać, tak samo jak do gospodarstwa. Trzeba będzie znaleźć sobie inny nocleg na noc. Obieram azymut na chylące się ku zachodowi słońce i mozolnie przedzieram się pomiędzy drzewami.

 

            Mrok powoli gęstnieje, gdy wychodzę na polankę otoczoną z trzech stron sosnowym lasem. Od zachodu zamyka ją pionowa ściana piaskowego wyrobiska. Resztki ogrodzenia z grubo oczkowej, stalowej siatki odgradzają teren piaskowni od lasu. Choć z uwagi na stan ogrodzenia i ekspansję młodych drzewek i krzewów granica ma charakter bardzo umowny. Forsuje jedno z zerwanych przęseł i wychodzę na wysypaną grubym tłuczniem drogę. Przy wjeździe na plac manewrowy stoi pordzewiały kontener pełnomorski przerobiony na barak. Obok wrasta w ziemię niekompletna trzydziestotonowa koparka. Poza tym plac jest pusty. Podchodzę do kontenera i chwilę mocuję się z kłódką na skoblu od długiego sworznia, zamykającego metalowe drzwi. Ojciec pokazywał mi jak otwierać takie kontenery, na bocznicy przy Zakładach Chemicznych. To nic trudnego, jak masz dwie sprawne ręce, kawałek łomu i długiej rurki, żeby zrobić dźwignię. Niestety nie mam aktualnie żadnej z tych rzeczy, a przede wszystkim pary sprawnych rąk. Standardowa opcja ze spaniem na dachu odpada, bo kontener ma gładkie, wysokie ściany, do których nie podskoczę, ani tym bardziej się nie podciągnę. Podestu też nie ma z czego zrobić. Jedyne co mi pozostaje to wejść do kabiny koparki. Większość szyb jest cała, tylko przednia jest upstrzona pajęczynką pęknięć w prawym górnym rogu. Cały przód kabiny zasłania solidna krata ze stalowych prętów, więc nic mnie tu nie powinno sięgnąć. Drzwi lekko skrzypią, ale wnętrze jest suche i daje nadzieję na spokojną noc. Wyciągam z reklamówki wiecheć siana, który upycham pomiędzy drobnym chrustem i suchszymi patykami zebranymi po drodze. Kilka iskierek z krzesiwa i w coraz chłodniejsze wieczorne powietrze bucha mała chmurka dymu, a po chruście zaczynają skakać pierwsze ogniki. Siadam na gąsienicy, zdejmuję buty i wyciągam stopy w kierunku ognia. Przyjemne ciepło rozchodzi się po całym ciele. Wrzucam buty i skarpety do środka kabiny i na szybko przygotowuję sobie kolację z konserwy. Muszę zacząć oszczędzać. Obiecuję sobie, że od jutra zacznę zakładać wnyki z resztki sznurka, który mi został w kieszeni i kładę się spać zostawiając tlące się ognisko.

            Budzę się, gdy jeszcze jest ciemno. Księżyc zalewa całą polanę bladą poświatą. Na porysowanej drobinkami piasku oknach kabiny przeskakują kolorowe refleksy. Odsuwam odrobinę lewą szybkę w drzwiach. Przez szparę nasłuchuję odgłosów lasu. Cisza. Nie słychać nawet nocnych ptaków, ale wyraźnie słyszałem, że coś chodziło po krzakach dookoła piaskowni. Po chwili dobiega mnie zniecierpliwione sapnięcie i stłumione warknięcie. Po mojej lewej stronie kołysze się gałąź choinki, potrąconej jakimś nieostrożnym ruchem. Na wprost, koło kontenera miga mi refleksem światła szary, kudłaty grzbiet. Po chwili słyszę, że coś chrobocze o burtę koparki po prawej stronie. Dosuwam z powrotem okienko i sprawdzam, czy rygiel zamknięcia drzwiczek jest dobrze wciśnięty. Wywalam nogi na tablice przyrządów i przykrywam sobie twarz brudnym szalikiem.

- A budz, se tam budz – burczę pod adresem podchodzących coraz bliżej psów. – Ja mam wszystko w dupie i idę spać. 

 

            Psy odeszły zanim słońce na dobre wstało nad lasem, parującym nocną rosą. Przeciągam się w ciasnej kabinie i lustruję okolice przez zaparowane okna. Wygląda na to, że zwierzakom znudziło się czatowanie przy koparce i poszły poszukać łatwiejszej zdobyczy. Wychodzę na ostre powietrze świtu i biorę się za rozpalanie porannego ogniska. Zastane stawy trzeszczą i ciągną bólem. Spanie na siedząco nie jest jednak najlepsze dla zdrowia. Muszę zmienić  tryb życia. Więcej pozytywnego myślenia, zdrowe, zbilansowane odżywianie, może do tego jakaś medytacja i rozwój personalny hmm… hobby?. I koniecznie ograniczyć walki z niebezpiecznymi zwierzętami, strzelaniny i spadanie z wysokości. Rechoce sam do siebie, siedząc w kucki nad przedostatnią konserwą i słoikiem kiszonych ogórków. Kończę jedzenie w kilku kęsach. To co zostało pakuję do coraz lżejszej torby na zakupy i robię szybki przegląd ran i opatrunków. Ramię zaczyna ropieć z kilku głębszych zadrapań, więc oczyszczam strupy na szybko nożem i polewam odrobiną spiritusu. Rękaw zielonej kurtki wisi w strzępach od łokcia w dół. Zawiązuję sobie szalik wokół ramienia. Zawsze to jakaś ochrona przed zimnem. Spróbuję znaleźć coś do ubrania w następnej wsi. Bandaż na udzie jest sztywny od zakrzepłej krwi. Nie mam go czym zastąpić, więc lepiej będzie, jak rana trochę pooddycha. Chowam brudny zwitek do kieszeni. Może uda się go  wygotować na następnym postoju. Teraz musze oszczędzać wodę. Zostało tylko ćwierć słoika i trochę kwaśniej zalewy po ogórkach. Badam ostrożnie okolice głębokiej i długiej na kilka centymetrów rany. Jest mocno zaczerwieniona i gorąca, ale nie widać ropy. Jeśli nie będę musiał dziś się czołgać i uda mi się utrzymać ją w czystości, to powinna zacząć się goić za kilka dni. Na razie rozcinam i podwiązuję spodnie dookoła, żeby nie paprały rany, biorę moją ciupagę w dłoń i ruszam na południe.

 

            Wysypana tłuczniem droga prowadzi zakrętami wzdłuż linii brzegowej małych stawów rozsianych w gęstwinie. Jest zupełnie pusto, ale na błotnistych poboczach widać trochę  tropów różnej zwierzyny. Ziemia pod rozłożystymi dębami jest zryta przez dziki, młode gałązki brzozy obrane z kory przez sarny, kilka pni przy stawach ściętych w charakterystyczne ołówki wygryzione zębami bobrów. Dzisiaj muszę spróbować uzupełnić zapas mięsa. Z siatki ogrodzeniowej zerwałem trochę sztywnego drutu. Ciężko będzie z niego zrobić wnyki, bo materiał stwardniał na słońcu i mrozie, ale lepsze to niż sznurek, bo nie chłonie tak mocno zapachu człowieka. Od świtu minęły już dwie godziny. Pasowałby się na chwilkę zatrzymać i odpocząć. W oddali zauważam metalową konstrukcję myśliwskiej ambony. Platforma jest przykryta daszkiem z blachodachówki a całość sprawia całkiem solidne wrażenie. Dzieli mnie od niej jeszcze jakieś pięćdziesiąt kroków, gdy z gęstwiny po prawej odzywa się ostrzegawcze warknięcie. Nie czekam na to co będzie dalej, tylko kuśtykając w podskokach rzucam się w kierunku zbawczej drabinki. Miedzy jednym skokiem a drugim strzelam oczami w bok i rejestruję trzy szare cienie przesmykujące się pomiędzy gęstymi choinkami jakieś trzydzieści kroków na prawo ode mnie. Nie zdążę! Odwracam się do psów i staję na szeroko rozstawionych nogach ujmując siekierę w obie dłonie. Wielki, czerwonooki basior zatrzymuje się na krawędzi drogi i podchodzi wolno na ugiętych łapach. Zjeżona sierść na karku, obnażone kły i głuchy warkot nie zwiastują niczego dobrego. Za nim podążają dwa mniejsze psy rozchodzące się teraz na obie strony by zajść mnie z boków. Za sobą mam płytki rów melioracyjny, więc nie mam gdzie się cofnąć. Mają mnie na widelcu. Dzieli mnie od nich jeszcze dziesięć kroków. Mózg ogłupiony pompowaną pod ciśnieniem adrenaliną każe odwrócić się i wiać, co równałoby się samobójstwu. Psy, ze swoim instynktem zabójcy dopadłyby mnie w dwóch skokach i rozszarpałyby na strzępy. Jedyne co mi pozostaje to zniechęcić je do ataku pozując na większego i groźniejszego niż jestem w rzeczywistości. Wyrzucam gwałtownie ręce w górę, rzucając się krok do przodu i drąc się  wniebogłosy. Kundel po lewej zawija się z piskiem i odskakuje jak oparzony, ale pozostałe dwa zaczynają ujadać wściekle i rzucają się do ataku. Przywódcę udaje mi się trafić niezdarnym machnięciem po łuku. Siekiera tnie na wysokości prawej łopatki i wyrywa kawał sierści w krwawym bryzgu. Pies skwiałczy i koziołkuje w kierunku przydrożnego rowu. Drugi zwierz przemyka się pod moim zamachem, atakuje łapiąc mnie za lewe przedramię i obala na ziemię. Siekiera wypada mi z rąk i ląduje jakieś dwa kroki ode mnie. Sięgam prawą ręką do pasa i wyszarpuję nóż. Wtedy skacze na mnie trzeci pies, ten którego udało mi się odgonić na początku. Daję radę tylko zasłonić się ramieniem, które od razu eksploduje bólem rwanych ścięgien, gdy kundel zatapia w nim kły. Oba psy ciągną w przeciwne strony urywanymi szarpnięciami rozciągając mnie za ręce płasko na drodze. Podnoszę głowę i widzę przed sobą kulejącego przywódcę stada, który podchodzi bokiem z wyrazem dzikiej satysfakcji na czarnym pysku. Z gardła dobywa się głuche warknięcie. W geście rozpaczy podkulam nogi. Pies skacze, a ja wierzgam rozpaczliwie celując piętami w jego nos. Zamiast tego trafiam w szeroką pierś. Siła uderzenia posyła go łukiem w nade mną. Gdy zwierz ze zdziwieniem przelatuje mi nad głową, nagle rozlega się huk wystrzału. Uderzenie szarpie nim w powietrzu, grzbiet zamienia się w krwawą miazgę. Na mnie i pozostałe kudle spada czerwoną posoka i krwawe bryzgi mięsa. Zanim truchło z cichym mlaśnięciem uderza o pień brzozy, psy momentalnie odpuszczają i podkulając ogony znikają w krzakach po obu stronach drogi. Echo niesie huk wystrzału gdzieś w głębi lasu, a ja podnoszę głowę niedowierzając, w to co się przed chwilą stało. I w to co widzę teraz. Przez gęstą chmurę prochowego dymu przejeżdża stępa koń. W siodle siedzi ogromna, przynajmniej z mojej perspektywy, postać. Ubrana w wielki futrzany płaszcz, futrzaną czapę i trzymający długą dubeltówkę w ręku. Jeździec zatrzymuje się kilka kroków ode mnie, wsuwa broń w skórzany olster przy siodle. Zsiada, bierze konia za wodze lewą ręką, a prawą dobywa… długiej, zakrzywionej szabli. Mrugam zaskoczony, nie mogąc przyswoić tego, co widzę, a przybysz nachyla się nade mną i pyta:

- No jak tam żołnierzu? Żywiście? – Podnosi na chwilę głowę, spoglądając gdzieś za mnie po czym wciska mi w rękę wodze.

 – Potrzymajcie no chwilkę – mówi prostując się i robiąc kilka kroków w kierunku rannego psa. Świst szabli i krótkie kwiknięcie umierającego zwierza obwieszczają moje ułaskawienie.                                                      

   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz