Zimno… głęboki
wdech… zimno i ból. Ból jest dobry… jeśli boli to znaczy, że żyję. Otwieram
oczy… ciemno, tylko z prawej jasna, mdła poświata… wydech… wszystko przesłania
różowa mgła… zamykam oczy… wdech… otwieram oczy… ręka… ręka na błocie… moja ręka.
Wydech… różowa mgła. Wdech… moja ręka porusza palcami… wydech i różowa mgła.
Ręka dotyka twarzy… mojej twarzy dotyka moja ręka. Wdech. Mam na oczach gogle...
nie mogę ich zdjąć bo leże twarzą w błocie… zimnym błocie. Wydech. Para osadza się
mgłą na goglach… Mam na ustach szalik. Wdech i kaszel. Przewracam się na plecy
i zrywam szalik. W czystym powietrzu świtu obłoczek pary oddechu wzlatuje ku
swoim wielkim braciom na malowanym kolorami niebie przedświtu. Próbuję się
podnieść, ale ciało nie reaguje. To nic, poleżę chwilkę i popatrzę w niebo.
Ciepłe słońce wychodzi zza horyzontu i ogrzewa błoto na mojej twarzy. Już nie
jest tak zimno. Mogę na chwilkę zamknąć oczy.
Budzę się szarpnięciem całego ciała.
Ostry ból w prawej nodze podrywa mnie momentalnie do siadu. Nagły atak paniki
wyrzuca adrenalinę w żyły. Błyskawiczny odruchu bezwarunkowy. Stado kruków
zrywa się z wrzaskiem, a ja patrzę w czarne oczko w zwisającym bezwładnie łebku
i mocniej zaciskam pięść.
- Jeszcze
nie. – Zbliżam wątłe truchło do ust i szepcę do ucha, temu który odważył się
zatopić dziób w ranie na moim udzie. – Jeszcze nie dziś.
Ostrożnie
wstaję na jedno kolano. Jestem na jakimś polu zarośniętym perzyną i młodymi
choinkami. Po mojej lewej piętrzy się masywny nasyp magistrali kolejowej.
Wzdłuż torów leżą potrzaskane kawałki plastikowej boazerii, aluminiowe listwy i
drobne, stalowe elementy wagonu. Szczątki ciągną się pasem dalej ku północy.
Jakieś sto kroków ode mnie, w poprzek torów leży złamany słup trakcji
elektrycznej. Poza tym nie ma nic. Tylko nasyp, pola i ja. Jestem sam.
Siedzę na pniu zwalonego klonu, na
linii pierwszych drzew. Rzadki lasek porasta skraj pola. Pomagam sobie nożem i wydłubuje
drzazgi i kawałki metalu z prawego uda i ramienia. Nie ma dużo krwi. Rany przemywam
na szybko odrobinką spirytusu. Bandaża wystarcza mi tylko na bardzo skromny
opatrunek głębokiej rany na nodze. Mniejsze zadrapania i rozcięcia będą musiały
wyschnąć na świeżym powietrzu. Mówi się trudno. Powolutku wstaję podpierając
się kawałkiem gałęzi. Noga momentalnie drętwieje, a do tego żebra odzywają się
tępym bólem. Opadam ciężko z powrotem na pień. Jeszcze nie. Za wcześnie.
Podnoszę głowę i patrzę na panoramę rozciągającą się przede mną. Lasek rośnie
na niewielkim wzniesieniu, wiec widzę wyraźnie odnogę linii kolejowej
odchodzącą po łuku w prawą stronę od głównej magistrali. Pociąg Zielonych
musiał tam odbić i ustawić się na bocznicy stacji widocznej nieopodal. Z
takiego kąta ich stanowiska działek przeciwlotniczych praktycznie rozstrzelały
nas z boku. Pewnie ustawili reflektor na pustej platformie po bwp na końcu
składu i gdy tylko nas usłyszeli… Przełykam ślinę i wzdycham ciężko… Poza
drobnymi szczątkami rozrzuconymi w topniejącym śniegu, wzdłuż linii torów nie
ma śladu po naszym pociągu. Może udało im się przedrzeć i uciec? Jeśli tak, to
na pewno będą mnie szukać. O ile dadzą radę wrócić. Równie dobrze mogą się tu
zaraz zjawić Zieloni. Gnaliśmy za nimi dobre półtorej godziny. Możemy być już
blisko ich terytorium. Nie ma na co czekać. Jedyna rozsądna opcja to próbować
wrócić do miasta i zebrać nowy oddział. Zaciskam zęby i wstaję jeszcze raz.
Cała sztuka polega na odpowiednim zgraniu oddechu i kroków. Do przodu na
spiętym korpusie – wydech, wdech – znowu spięcie i krok. Jak już się złapie rytm
to zaczyna się to dziać całkiem sprawnie. Jeszcze ze cztery miesiące i w tym
tempie dojdę z powrotem do miasta. Znajduję zarośniętą szutrówkę wiodącą mniej
więcej na mój azymut i kulawię sobie po niej powolutku w promieniach wiosennego
słońca.
Po godzinie postanawiam sobie zrobić
przerwę. Zabudowania przysiółka były zupełnie niewidoczne wśród gęstych choinek
i krzaków. Po prostu wyszedłem zza zakrętu, podniosłem głowę i zdałem sobie
sprawę, że praktycznie stoję w bramie na czyjeś podwórko. Trzy gospodarstwa
postawione w jednej linii wzdłuż drogi. Każde od frontu ma krzywy drewniany
płotek prawie niewidoczny spod starych, pożółkłych pokrzyw. Wchodzę na pierwszy
podjazd wysypany tłuczoną cegłą i żwirem. Brama jest otwarta na oścież i sądząc
po oplatającym ją dzikim bluszczu jest tak już od dawna. Murowany parterowy dom
z czerwonej cegły i dachem z blachodachówki. Okna całe, nie widać śladów pożaru
ani wandalizmu, nie ma też nigdzie ścieżek wydeptanych przez zwierzęta. Wygląda
obiecująco. Dla pewności sięgam po pistolet i nieruchomieje z przerażenia. Nie
ma! Przecież czułem cały czas jego ciężar. Prawie półtora kilograma wagi; nie
da się nie zauważyć, że się go zgubiło. Szamocząc się z zapięciem rozpinam pas
i patrzę na zerwane mocowanie polimerowej kabury. Broń pewnie nadal w niej
tkwi, zapięta od góry pasem, tyle że sama kabura leży pewnie teraz gdzieś na
polu koło torów, albo na dróżce. Plecy mam tak obolałe, że nawet nie poczułem
kiedy się urwała. Odwracam się tylko w nadziei, że leży gdzieś niedaleko i
kuśtykam parę kroków z powrotem na drogę. Nic nie widać. Szutrówka zacieniona
gęstym lasem skrywa zazdrośnie swoje tajemnice. Trudno, muszę odpocząć i
spróbować się jako tako pocerować. Potem pójdę po własnych śladach i rozejrzę się
po polu. Wracam na podwórko i ostrożnie wyglądam za róg domu. Wszystko wydaje
się być w porządku. Na środku obejścia stoi zadaszona studnia, dodatkowo przykryta
drewnianą pokrywą. Dalej w głębi, stodoła z przybudówką na kurnik, albo chlew.
Po prawej, przy domu chyba resztki ogródka warzywnego. Mogę się tylko domyślać
co tam kiedyś rosło; przez dziesięć lat samosiejki całkiem zdziczały, ale można
jeszcze rozróżnić paliki na groch i resztki szkieletu foliowego namiotu na
pomidory. Przesuwam się wzdłuż ściany w kierunku ganku. Na północnym oknie leży
jeszcze trochę czystego, zmrożonego śniegu. Zagarniam łapczywie do ust pierwszą
garść i zaraz poprawiam następną. Nawet nie wiedziałem, że tak bardzo chce mi
się pić. Mam tylko nadzieję, że to tylko lekkie odwodnienie, a nie gorączka.
Ostre igiełki lodu kłują w zęby, ale zmuszam się do skupieniu uwagi na wejściu
do domu. Mały drewniany ganek jest otoczony niską balustradą z trzech stron. Od
podwórza porośnięty gęsto winogronem, zupełnie zacieniającym wnętrze. Dzieli
mnie od niego tylko dziesięć kroków, ale dalej nie mogę dojrzeć niczego pod
daszkiem. Wydaję mi się, że wyżej, pod powałą coś się poruszyło. Łapię konar w
obie ręce i przesuwam się jeszcze kilka kroków naprzód. Pochylam się i zaglądam
pod okap dachu, gdy nagle, wprost pod moimi nogami w ziemię uderza czarna,
kudłata kula! W ułamku sekundy wyciąga się w skok i pędzi ku uchylonym odrzwiom
stodoły. Kot rzuca mi jeszcze gniewne psyknięcie i zgodnością, wolnym krokiem
udaje się do wnętrza budynku.
- Głupi
sierściuch – wzdycham cicho i opieram się plecami o ścianę. Daję sobie jeszcze
czas na dwa oddechy i podpierając się konarem wchodzę na ganek. Dom ma solidne,
nowoczesne drzwi antywłamaniowe. Nie ma szans, żebym je sforsował. Od góry
jeden zamek, przy klamce kolejny. W środku pewnie rygle w pionie i poziomie, do
tego gruba blacha. Maleńkie okienko na górze. Tędy nie wejdę. Trzeba będzie
zrobić trochę hałasu i wybić szybę w oknie od podwórza. Zupełnie zrezygnowany
naciskam jeszcze kontrolnie klamkę, a drzwi się uchylają. Otwarte! Patrzę na
nie prze chwilę z niedowierzaniem. W końcu zbieram się w sobie i wchodzę
ostrożnie do środka. Pachnie starym kurzem i ciężkim, zatęchłym powietrzem, ale
nie czuć pleśni ani wilgoci. Zamykam cicho za sobą i czekam, żeby przyzwyczaić
oczy do półmroku panującego w korytarzu. Czworo drzwi: jedne na prawej ścianie,
jedne na wprost i dwoje na lewej. Zaglądam w pierwsze po prawej. Żaluzja, w
oknie wychodzącym na podwórze, jest szczelnie zasłonięta. W pomarańczowej
poświacie przesączającej się przez materiał, rozróżniam kontur stołu, lodówkę,
kuchenkę elektryczną i rzędy stojących i wiszących szafek. Poza tym
pomieszczenie jest puste. Kolejne drzwi kryją łazienkę, następne sypialnię. Te
na wprost wejścia są zamknięte. Staję cicho zaraz przy szybie z fakturowanego
szkła i wstrzymuję oddech. Przez dłuższą chwilę wsłuchuję się w ciszę po
drugiej stronie. Powoli kładę dłoń na klamce i najostrożniej jak tylko mogę
uchylam drzwi. Tylko odrobinę, na tyle, aby zajrzeć jednym okiem przez szparę.
Jest tam cała rodzina. Zamykam cicho drzwi i cofam się dwa kroki w głąb
korytarza. Stoję chwilę nie mogąc się ruszyć. To co widziałem wyryło mi się w
świadomości. Dopiero po chwili zaciskam mocno powieki, przełykam ślinę i ruszam
cicho do kuchni. Zmarłym nie należy zakłócać spokoju. Uchylam żaluzję w oknie
wpuszczając trochę światła. Z zeschłego stroika wyciągam pękatą świeczkę. W
szafkach znajduję kilka słoików z przetworami, rozwłóczone przez mrówki resztki
papierowych torebek cukru i mąki, parę konserw. Wszystko trzymane pod dachem
powinno nadawać się do spożycia. Nie chcąc nadwyrężać gościnności moich
gospodarzy pakuję produkty do parcianej torby na zakupy i cichutko wychodzę z
kuchni spoglądając najpierw w kierunku drzwi do salonu. Na półce przy drzwiach
na korytarz zauważam dwa pęczki kluczy. Zgarniam je ostrożnie do kieszeni i
wychodzę z domu zamykając za sobą drzwi. Opieram się czołem o framugę i
wypuszczam ciężko powietrze. Przeglądam klucze i znajduję dwa z
charakterystycznym napisem pasującym do oznaczenia na zamkach. Niewiele myśląc
zamykam oba, klucze kładę na framudze i wychodzę na podwórze. Słońce stoi w
zenicie topiąc przyjemnym ciepłem resztki leżącego gdzie nie gdzie śniegu.
Zgarniam jeszcze resztkę z parapetu do pustego słoika. Prowiant mam już jako
tako ogarnięty. Teraz pora trochę odpocząć, coś zjeść i ruszyć z powrotem
poszukać pistoletu. Stodoła będzie bardzo dobrym miejscem na popas. Wchodzę
ostrożnie przez uchylone drzwi rozglądając się za tym małym, czarnym, wrednym,
śmierdzącym… no dobra może nie „śmierdzącym”. Kota nigdzie nie widać, co nie
znaczy, że go nie ma. Po prawej stronie, przez całą szerokość budynku biegnie
solidna drewniana platforma wysoka na jakieś osiem stóp i przykryta grubą
warstwą siana. Jedyne wejście na górę prowadzi po drewnianej drabinie. Rozglądam
się jeszcze po kątach. Obok drzwi stoi beczka z narzędziami. Motyki, grabie,
widły, jest też siekierka na długim trzonku. Głownia starta do połowy od
ciągłego ostrzenia, tylko lekko przyprószona rdzą. Styl ma dobre trzy stopy
długości. Ktoś pewnie tego używał to obcinania gałązek w sadzie. Mnie może
posłużyć zarówno jako podparcie jak i broń od biedy. Całość jest na tyle lekka,
że nawet w moim opłakanym stanie daję radę na próbę wywinąć wrąb i na odlew. Poza
tym w stodole nie ma niczego przydatnego. Trochę ziarna trzymanego w
wiklinowych koszach rozszabrowały już dawno myszy, ziemniaki leżące kopą pod
ścianą wyschły na wiór, do tego parę pęczków tyczek do grochu. To wszystko.
Całość jest za to tak sucha, że z powodzeniem mogę rozpalić dowolnej wielkości
ognisko. Decyduję się jednak tylko na bardzo maleńkie. Wybieram kawałek
betonowej podłogi i odgarniam wszystko co łatwopalne. Kilka patyków z
połamanych tyczek, zwitka siana i parę iskier z krzesiwa. Dymu prawie nie ma a
ogień zaczyna trzaskać niemalże od razu. Układam przy żarze konserwę i trochę
dalej słoik ze śniegiem. Zagotować się nie zagotuje, ale przynajmniej choć
odrobinę ogrzeje. Po jedzeniu dogaszam wszystko dokładnie i przysypuję popiół
ziemią. Zamykam odrzwia i gramolę się po drabinie na platformę z sianem. Szybki
przegląd opatrunków, a właściwie opatrunku wskazuje, że może nie być wesoło.
Całe prawe ramię mam gorące, a brzegi ran są mocno zaczerwienione. Udo nie
wygląda, aż tak tragicznie, ale jeżeli szybko nie zmienię bandaża to rana też
zacznie się jątrzyć. Powinienem ją porządnie oczyścić i zszyć, a potem założyć
jałowy opatrunek. Do tego pewnie poleżeć z tydzień i jeszcze dwa następne nie
nadwyrężać zbytnio – śmieję się pod wąsem. Tak, mogę sobie pomarzyć. Jedyne co
mi teraz pozostało to spróbować trochę odpocząć, a potem zebrać się z powrotem
na poszukiwania pistoletu. Zostały jakieś cztery, może cztery i pół godziny
dnia. Jak się dobrze do tego zabiorę to powinienem dać radę tu wrócić na noc, porządnie się
wyspać i ruszyć dalej z samego rana. Wyciągam się wygodnie na miękkim sianie i
przymykam oczy. Słońce przesącza się przez szpary w ścianach, w świetlistych
smugach powolutku tańczą drobiny kurzu i wciąż wiszące w powietrzu błękitne
nitki dymu z ogniska. Dookoła rozbrzmiewa śpiew leśnych ptaków i tylko
świadomość tego, co stało się ledwie kilkanaście kroków stąd, w domu po drugiej
stronie podwórka, nie pozwala mi zasnąć w spokoju. Z ciężkim westchnieniem
wstaję na nogi i ześlizguję się po drabinie. Przez moment zastanawiam się, czy
nie zostawić tu zapasów, skoro planuję wrócić, ale moja osobista, pielęgnowana
z czułością paranoja podpowiada, że planować to sobie można w szachach. Uchylam
ze skrzypnięciem odrzwia, zarzucam na plecy parcianą reklamówkę i podpierając
się siekierką wychodzę na poszukiwania zagubionego pistoletu.
Las schnący w promieniach popołudniowego
słońca zapiera dech feerią zapachów. Igliwie, mokra ziemia, żywica z połamanych
wczorajszą zamiecią konarów, butwiejące liście. Zmęczony mózg próbuje
procesować te sygnały, gdy przystaję na chwilę i zamykam oczy. Do tego dźwięki.
Dzięcioły, szum wiatru w gałęziach, woda szemrząca strugami spływającymi z
topniejącego śniegu. Ciężko jest zmusić się do twardego powrotu do
rzeczywistości. Dobra, pora się skupić. Nie jestem tu bezpieczny. Prawdę mówiąc,
nigdy w życiu nie byłem tak narażony na niebezpieczeństwo. Jestem sam, na
terenie którego kompletnie nie znam, praktycznie bezbronny i do tego dość mocno
pokiereszowany. To nie czas na romantyczne uniesienia nad okolicznościami
przyrody. Czasem trzeba się samemu konstruktywnie opieprzyć. To pomaga.
Pierwsze co rejestruje mój mózg to alarmująco wyraźny ślad jaki zostawiłem rano
na rozmiękłym, błotnistym szutrze. Dokładnie widać zygzakującą linię odcisków
stóp i szarpane dziury po konarze. Odwracam się za siebie i z niewielką
satysfakcją zauważam, że moja obecna trasa nie jest już tak widoczna. Droga
nieco przeschła, a do tego starałem się iść środkiem, gdzie błoto było bardziej
wymyte spomiędzy kamieni. Co prawda nie widzę innych śladów niż moje własne,
ale to o niczym nie świadczy. Wczorajsza zamieć mogła zmyć wszystko do czysta.
Dzisiaj może ktoś tędy przechodzić, a moja pozycja negocjacyjna jest dość
mizerna. Z tą niewesołą myślą ruszam dalej próbując przypomnieć sobie, w którym
miejscu wyszedłem z krzaków na drogę. Po niecałej godzinie wydaje mi się, że
widzę po prawej prześwitujące przez gęstwinę połacie łąk i zarośniętych pól
przy linii kolejowej. Po kilkuset krokach znajduję zwalony pień klonu, z którego
podziwiałem panoramę dziś rano. Wchodzę na niewielkie wzniesienie i od razu
zastygam bez ruchu. Na torach stoi pociąg.
Skład nie przypomina w ogóle pociągu
ewakuacyjnego Zielonych. Pomalowany łuszczącym się i pordzewiałym
jaskrawożółtym lakierem. Na platformie spalinowej lokomotywy sterczy kilka
pudełkowatych nadbudówek, pomiędzy którymi zamontowano hydrauliczne platformy,
podnośniki i wiele różnego sprzętu, którego działania i przeznaczenia mogę się
tylko domyślać. Przed lokomotywą doczepiony jest wagon z szynami i podkładami,
a na samym przedzie platforma z długim hydraulicznym wysięgnikiem. Za jego
pomocą, załoga właśnie zdejmuje z torów złamany słup nieczynnej trakcji elektrycznej.
Dookoła składu uwijają się z robotą co najmniej kilkanaście osób w niebieskich
kombinezonach. Część zajmuje się słupem, a pozostali przeszukują szczątki oraz
dokonują inspekcji torowiska. Wszystko wygląda na bardzo sprawnie zorganizowaną
akcję. Dopiero teraz zauważam dwa dwuosobowe patrole żołnierzy przechadzające
się po nasypie. Kolejna, trzecia para idzie właśnie na skos przez pole, na
którym wylądowałem. Z przerażeniem dociera do mnie, że dokładnie widać ślady
prowadzące od błotnej kałuży, w której wylądowałem w nocy, do miejsca, w którym
teraz stoję. Wystarczy, że żołdacy wyjdą za linię pierwszych krzaków, a na
pewno też je zobaczą. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków zawijam się na
pięcie i chowam z powrotem w las. Wracam do szutrówki, ale zamiast iść w lewo
do gospodarstwa postanawiam zaszyć się w gęstwinie po przeciwnej stronie. Wchodzę
w gęste choinki na tyle głęboko, żeby mieć pewność, że nikt mnie nie zauważy.
Kładę się na igliwiu pod rozłożystą jodełką i docinam cicho kilka gałązek,
które zupełnie mnie przykrywają. Leże tak sobie bez ruchu dobry kwadrans, zanim
od strony pola dochodzą mnie głosy patrolu. Żołnierze idą z karabinami w ręku,
ale rozmawiają swobodnie. Co i rusz przystają na chwilę szukając na ziemi
śladów. Dochodzą do szutrówki i zatrzymują się patrząc na wyraźny zygzak tropu,
który zostawiłem rano. Jeden chce od razu ruszać dalej, ale starszy klepie go w
ramie, mówi kilka krótkich zdań, po których obaj wybuchają rechotem i zawracają
w kierunku pociągu. Odczekuję jeszcze dla pewności dziesięć minut i wycofuję
się głębiej w gąszcz, chcąc odejść jak najdalej od drogi. Na szutrówkę nie ma
co wracać, tak samo jak do gospodarstwa. Trzeba będzie znaleźć sobie inny
nocleg na noc. Obieram azymut na chylące się ku zachodowi słońce i mozolnie
przedzieram się pomiędzy drzewami.
Mrok powoli gęstnieje, gdy wychodzę
na polankę otoczoną z trzech stron sosnowym lasem. Od zachodu zamyka ją pionowa
ściana piaskowego wyrobiska. Resztki ogrodzenia z grubo oczkowej, stalowej
siatki odgradzają teren piaskowni od lasu. Choć z uwagi na stan ogrodzenia i
ekspansję młodych drzewek i krzewów granica ma charakter bardzo umowny. Forsuje
jedno z zerwanych przęseł i wychodzę na wysypaną grubym tłuczniem drogę. Przy
wjeździe na plac manewrowy stoi pordzewiały kontener pełnomorski przerobiony na
barak. Obok wrasta w ziemię niekompletna trzydziestotonowa koparka. Poza tym
plac jest pusty. Podchodzę do kontenera i chwilę mocuję się z kłódką na skoblu
od długiego sworznia, zamykającego metalowe drzwi. Ojciec pokazywał mi jak
otwierać takie kontenery, na bocznicy przy Zakładach Chemicznych. To nic
trudnego, jak masz dwie sprawne ręce, kawałek łomu i długiej rurki, żeby zrobić
dźwignię. Niestety nie mam aktualnie żadnej z tych rzeczy, a przede wszystkim
pary sprawnych rąk. Standardowa opcja ze spaniem na dachu odpada, bo kontener ma
gładkie, wysokie ściany, do których nie podskoczę, ani tym bardziej się nie
podciągnę. Podestu też nie ma z czego zrobić. Jedyne co mi pozostaje to wejść
do kabiny koparki. Większość szyb jest cała, tylko przednia jest upstrzona
pajęczynką pęknięć w prawym górnym rogu. Cały przód kabiny zasłania solidna
krata ze stalowych prętów, więc nic mnie tu nie powinno sięgnąć. Drzwi lekko
skrzypią, ale wnętrze jest suche i daje nadzieję na spokojną noc. Wyciągam z reklamówki
wiecheć siana, który upycham pomiędzy drobnym chrustem i suchszymi patykami
zebranymi po drodze. Kilka iskierek z krzesiwa i w coraz chłodniejsze wieczorne
powietrze bucha mała chmurka dymu, a po chruście zaczynają skakać pierwsze
ogniki. Siadam na gąsienicy, zdejmuję buty i wyciągam stopy w kierunku ognia.
Przyjemne ciepło rozchodzi się po całym ciele. Wrzucam buty i skarpety do
środka kabiny i na szybko przygotowuję sobie kolację z konserwy. Muszę zacząć
oszczędzać. Obiecuję sobie, że od jutra zacznę zakładać wnyki z resztki
sznurka, który mi został w kieszeni i kładę się spać zostawiając tlące się
ognisko.
Budzę się, gdy jeszcze jest ciemno.
Księżyc zalewa całą polanę bladą poświatą. Na porysowanej drobinkami piasku
oknach kabiny przeskakują kolorowe refleksy. Odsuwam odrobinę lewą szybkę w
drzwiach. Przez szparę nasłuchuję odgłosów lasu. Cisza. Nie słychać nawet
nocnych ptaków, ale wyraźnie słyszałem, że coś chodziło po krzakach dookoła piaskowni.
Po chwili dobiega mnie zniecierpliwione sapnięcie i stłumione warknięcie. Po
mojej lewej stronie kołysze się gałąź choinki, potrąconej jakimś nieostrożnym
ruchem. Na wprost, koło kontenera miga mi refleksem światła szary, kudłaty
grzbiet. Po chwili słyszę, że coś chrobocze o burtę koparki po prawej stronie.
Dosuwam z powrotem okienko i sprawdzam, czy rygiel zamknięcia drzwiczek jest
dobrze wciśnięty. Wywalam nogi na tablice przyrządów i przykrywam sobie twarz brudnym
szalikiem.
- A budz, se
tam budz – burczę pod adresem podchodzących coraz bliżej psów. – Ja mam
wszystko w dupie i idę spać.
Psy odeszły zanim słońce na dobre
wstało nad lasem, parującym nocną rosą. Przeciągam się w ciasnej kabinie i
lustruję okolice przez zaparowane okna. Wygląda na to, że zwierzakom znudziło
się czatowanie przy koparce i poszły poszukać łatwiejszej zdobyczy. Wychodzę na
ostre powietrze świtu i biorę się za rozpalanie porannego ogniska. Zastane
stawy trzeszczą i ciągną bólem. Spanie na siedząco nie jest jednak najlepsze
dla zdrowia. Muszę zmienić tryb życia.
Więcej pozytywnego myślenia, zdrowe, zbilansowane odżywianie, może do tego
jakaś medytacja i rozwój personalny hmm… hobby?. I koniecznie ograniczyć walki
z niebezpiecznymi zwierzętami, strzelaniny i spadanie z wysokości. Rechoce sam
do siebie, siedząc w kucki nad przedostatnią konserwą i słoikiem kiszonych
ogórków. Kończę jedzenie w kilku kęsach. To co zostało pakuję do coraz lżejszej
torby na zakupy i robię szybki przegląd ran i opatrunków. Ramię zaczyna ropieć
z kilku głębszych zadrapań, więc oczyszczam strupy na szybko nożem i polewam
odrobiną spiritusu. Rękaw zielonej kurtki wisi w strzępach od łokcia w dół.
Zawiązuję sobie szalik wokół ramienia. Zawsze to jakaś ochrona przed zimnem.
Spróbuję znaleźć coś do ubrania w następnej wsi. Bandaż na udzie jest sztywny
od zakrzepłej krwi. Nie mam go czym zastąpić, więc lepiej będzie, jak rana
trochę pooddycha. Chowam brudny zwitek do kieszeni. Może uda się go wygotować na następnym postoju. Teraz musze
oszczędzać wodę. Zostało tylko ćwierć słoika i trochę kwaśniej zalewy po
ogórkach. Badam ostrożnie okolice głębokiej i długiej na kilka centymetrów
rany. Jest mocno zaczerwieniona i gorąca, ale nie widać ropy. Jeśli nie będę
musiał dziś się czołgać i uda mi się utrzymać ją w czystości, to powinna zacząć
się goić za kilka dni. Na razie rozcinam i podwiązuję spodnie dookoła, żeby nie
paprały rany, biorę moją ciupagę w dłoń i ruszam na południe.
Wysypana tłuczniem droga prowadzi
zakrętami wzdłuż linii brzegowej małych stawów rozsianych w gęstwinie. Jest
zupełnie pusto, ale na błotnistych poboczach widać trochę tropów różnej zwierzyny. Ziemia pod
rozłożystymi dębami jest zryta przez dziki, młode gałązki brzozy obrane z kory
przez sarny, kilka pni przy stawach ściętych w charakterystyczne ołówki
wygryzione zębami bobrów. Dzisiaj muszę spróbować uzupełnić zapas mięsa. Z
siatki ogrodzeniowej zerwałem trochę sztywnego drutu. Ciężko będzie z niego
zrobić wnyki, bo materiał stwardniał na słońcu i mrozie, ale lepsze to niż
sznurek, bo nie chłonie tak mocno zapachu człowieka. Od świtu minęły już dwie
godziny. Pasowałby się na chwilkę zatrzymać i odpocząć. W oddali zauważam
metalową konstrukcję myśliwskiej ambony. Platforma jest przykryta daszkiem z
blachodachówki a całość sprawia całkiem solidne wrażenie. Dzieli mnie od niej
jeszcze jakieś pięćdziesiąt kroków, gdy z gęstwiny po prawej odzywa się
ostrzegawcze warknięcie. Nie czekam na to co będzie dalej, tylko kuśtykając w
podskokach rzucam się w kierunku zbawczej drabinki. Miedzy jednym skokiem a
drugim strzelam oczami w bok i rejestruję trzy szare cienie przesmykujące się
pomiędzy gęstymi choinkami jakieś trzydzieści kroków na prawo ode mnie. Nie
zdążę! Odwracam się do psów i staję na szeroko rozstawionych nogach ujmując
siekierę w obie dłonie. Wielki, czerwonooki basior zatrzymuje się na krawędzi
drogi i podchodzi wolno na ugiętych łapach. Zjeżona sierść na karku, obnażone
kły i głuchy warkot nie zwiastują niczego dobrego. Za nim podążają dwa mniejsze
psy rozchodzące się teraz na obie strony by zajść mnie z boków. Za sobą mam
płytki rów melioracyjny, więc nie mam gdzie się cofnąć. Mają mnie na widelcu.
Dzieli mnie od nich jeszcze dziesięć kroków. Mózg ogłupiony pompowaną pod
ciśnieniem adrenaliną każe odwrócić się i wiać, co równałoby się samobójstwu.
Psy, ze swoim instynktem zabójcy dopadłyby mnie w dwóch skokach i rozszarpałyby
na strzępy. Jedyne co mi pozostaje to zniechęcić je do ataku pozując na
większego i groźniejszego niż jestem w rzeczywistości. Wyrzucam gwałtownie ręce
w górę, rzucając się krok do przodu i drąc się wniebogłosy. Kundel po lewej zawija się z
piskiem i odskakuje jak oparzony, ale pozostałe dwa zaczynają ujadać wściekle i
rzucają się do ataku. Przywódcę udaje mi się trafić niezdarnym machnięciem po
łuku. Siekiera tnie na wysokości prawej łopatki i wyrywa kawał sierści w
krwawym bryzgu. Pies skwiałczy i koziołkuje w kierunku przydrożnego rowu. Drugi
zwierz przemyka się pod moim zamachem, atakuje łapiąc mnie za lewe przedramię i
obala na ziemię. Siekiera wypada mi z rąk i ląduje jakieś dwa kroki ode mnie. Sięgam
prawą ręką do pasa i wyszarpuję nóż. Wtedy skacze na mnie trzeci pies, ten
którego udało mi się odgonić na początku. Daję radę tylko zasłonić się
ramieniem, które od razu eksploduje bólem rwanych ścięgien, gdy kundel zatapia
w nim kły. Oba psy ciągną w przeciwne strony urywanymi szarpnięciami
rozciągając mnie za ręce płasko na drodze. Podnoszę głowę i widzę przed sobą
kulejącego przywódcę stada, który podchodzi bokiem z wyrazem dzikiej
satysfakcji na czarnym pysku. Z gardła dobywa się głuche warknięcie. W geście
rozpaczy podkulam nogi. Pies skacze, a ja wierzgam rozpaczliwie celując piętami
w jego nos. Zamiast tego trafiam w szeroką pierś. Siła uderzenia posyła go
łukiem w nade mną. Gdy zwierz ze zdziwieniem przelatuje mi nad głową, nagle
rozlega się huk wystrzału. Uderzenie szarpie nim w powietrzu, grzbiet zamienia
się w krwawą miazgę. Na mnie i pozostałe kudle spada czerwoną posoka i krwawe
bryzgi mięsa. Zanim truchło z cichym mlaśnięciem uderza o pień brzozy, psy
momentalnie odpuszczają i podkulając ogony znikają w krzakach po obu stronach
drogi. Echo niesie huk wystrzału gdzieś w głębi lasu, a ja podnoszę głowę
niedowierzając, w to co się przed chwilą stało. I w to co widzę teraz. Przez
gęstą chmurę prochowego dymu przejeżdża stępa koń. W siodle siedzi ogromna,
przynajmniej z mojej perspektywy, postać. Ubrana w wielki futrzany płaszcz,
futrzaną czapę i trzymający długą dubeltówkę w ręku. Jeździec zatrzymuje się
kilka kroków ode mnie, wsuwa broń w skórzany olster przy siodle. Zsiada, bierze
konia za wodze lewą ręką, a prawą dobywa… długiej, zakrzywionej szabli. Mrugam
zaskoczony, nie mogąc przyswoić tego, co widzę, a przybysz nachyla się nade mną
i pyta:
- No jak tam
żołnierzu? Żywiście? – Podnosi na chwilę głowę, spoglądając gdzieś za mnie po
czym wciska mi w rękę wodze.
– Potrzymajcie no chwilkę – mówi prostując się
i robiąc kilka kroków w kierunku rannego psa. Świst szabli i krótkie kwiknięcie
umierającego zwierza obwieszczają moje ułaskawienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz