wtorek, 22 grudnia 2020

1‰ . Twierdza, rozdział 6. Stacja

 



Mokra, szara wata, zamiast powietrza. Walczę o każdy oddech. Pojedyncze głosy. Ktoś krzyczy. Sufit podskakuje, a fotel na którym leżę ucieka bok. Ktoś zagląda mi w oczy. Przerażona młoda twarz. Znam ją, na pewno znam. I zaraz sobie przypomnę... Tylko chwilkę odpocznę …   

Ktoś zagląda mi w twarz. Nie znam go. Zacięta, brodata, obca. Straszna. Zaciskam pięści, a gardło ściska strach.

- Spokojnie mały. Już dobrze. Zaraz będziemy. – Kładzie mi rękę na czole i wszystko się uspokaja. Migające na niebiesko światła. Wyjąca modulowanym dźwiękiem syrena. Wszystko odpływa… Nagłe szarpnięcie i czuje, że ktoś bierze mnie pod ramiona. Głowa kołysze się bezwładnie, ale silna dłoń podpiera mi kark. Metalowe klamry strażackiej kurtki wgniatają żebra, gdy bierze mnie na ręce. Korytarz ucieka w rytmie szybkich kroków. Ludzie. Ludzie pod ścianami. Biegną. Krzyczą, ale ja nie słyszę. Mocny głos dudni koło mojego ucha:

- Siostro, chirurga szybko! My z wypadku na autostradzie. Dziecko lat dziesięć. Tępy uraz klatki i rana cięta głowy!

Ostrożnie kładzie mnie na krzesłach i klęka przede mną zaglądając prosto w oczy. Nie jest już straszny. Już się go nie boję. Już się niczego nie boję.

- Bedzie dobrze. Nie płacz synek. Będzie dobrze.    

- Wszystko będzie dobrze.

Znam ten głos. Jest miękki i taki ciepły. Mrugam mocno i widzę zmęczone oczy i burzę czarnych włosów. Zośka wygląda jakby przybyło jej dwadzieścia lat. Płócienny dach namiotu medycznego lekko faluje w podmuchach wiatru.  

- Gdzie jesteśmy? – Słyszę skrzek  zamiast własnego głosu .

- Joanna nas tu doprowadziła. Podobno znaleźliście tu zapasy medyczne.

- Ale jak? Przecież to było dzień marszu od remizy, a nawet więcej.

Sam się dziwię, że jestem w stanie poskładać myśli w logiczną całość. Zośka parska smutnym śmiechem i ukradkiem ściera łzę.

- Przyjechaliśmy! – wzdycha i kiwa głową spoglądając mi w oczy – Marcin z Łukaszem, ci dwaj uwolnieni z Dworca, uruchomili wóz gaśniczy z remizy. Znaleźli działający agregat i udało się im odpalić silnik. Tak po was przyjechaliśmy. – Przełyka ślinę i odwraca się bokiem siadając na moim łóżku polowym.

- Kośmider nie żyje – dodaje cicho. - A Dowódca ma przestrzelone płuco. Nie wiem, jak mu pomóc.

Chowa twarz w dłoniach, a ramionami wstrząsa szloch. Powoli siadam i próbuję znaleźć palcami moją własną głowę. Gruby bandaż okrywa szczelnie całą lewą stronę czoła. Chwilę zajmuje mi zdjęcie nóg na podłogę. Wdech i wydech: jedno zadanie na raz. Powoli otaczam ją prawą ręką a ona kładzie mi głowę na ramieniu.

            Piotr leży w drugiej części namiotu medycznego. Zuzia operuje z wprawą panelem zaworów butli tlenowych połączonych z maską Dowódcy. Na szerokiej klacie bielą się opatrunki. Z lewego boku wystaje dren. Prawej dłoni w ogóle nie widać spod grubego bandaża.

- Stracił dużo krwi. -  Zośka wyłamuje palce. - Ja nie potrafię przeprowadzać operacji. Jedyne co mnie mama nauczyła, to jak założyć kilka szwów albo cewnik.

- Zrobiłaś co się dało. Reszta w jego rękach. – Odwracam się do niej – Oprócz Kośmidera wszyscy …?

Kiwa głową drapiąc się nerwowo po wierzchu dłoni.

- Tak, ale idź do nich. Idź zanim zrobią coś … złego.

            Resztę Oddziału znajduję w stołówce baru. Stoją dookoła krzesła, do którego przywiązany jest jakiś człowiek. Zielony mundur wisi w strzępach pokryty burymi plamami. Głowa odchylona do tyłu, twarz napuchnięta od uderzeń, z pomiędzy rozbitych warg cieknie struga czerwonej śliny. Chłopcy stoją dookoła z twarzami wykrzywionymi wściekłością. Łukasz z Marcinem zatrzymują mnie w drzwiach.

- Daj im się wyszumieć. Zasłużyli – mówi pierwszy.

- To jeden z nich. Niech wie za co dostaje  – dodaje drugi.

- Przecież wiem, co to za jeden. To nie znaczy, że mamy tak traktować jeńca.   Nigdy nie rozumiałem okrucieństwa.  

- Nie! Nie wiesz! To jeden z tych skur… to kolaborant! Jeden z naszych z Dworca. 

Dopiero po chwili do mnie dociera.

- Jak to nasz ? - Odpycham go na bok i łapię Śrubka za ramię, zanim zdążył wyprowadzić kolejny cios.

- Przestań.  - Sam dziwę się z jakim spokojem udało mi się to powiedzieć.

- Ale oni ... on  z nimi... - Jajo wygląda jakby miał się zaraz rozpłakać.

- Wiem, ale daj mi z nim pogadać.  

Zaglądam w twarz jeńca, a właściwie w to co z niej zostało. Jedno oko zupełnie zamknięte opuchlizną, przy drugim rozcięty łuk brwiowy. Kość policzkowa zmieniona w krwawą miazgę, rozbite wargi kryją połamane zęby. Jeniec charczy tylko i skamle na mój widok.

- Mów.

Na dźwięk tego jednego słowa wzdryga się w przestrachu. Któryś z młodszych chłopców wciska mi w rękę ułamaną, cienką, metalową nogę od stołu. Jeniec zaczyna szlochać i trząść się na krześle.

- Po prostu mów - mówię zupełnie spokojnie.

- Ja nie strzelałem… ja nie strzechhh… - zaczyna, lecz po chwili słowa przechodzą w szloch. Stoję nad nim z metalowym prętem w dłoni.

- Ja nie strzelałem, naprawdę... Ja przepraszam. - Jedyne oko patrzy na mnie błagalnie. Biorę głęboki wdech i mówię z zamkniętymi oczami:

- Powiedz mi coś co pozwoli mi to wszystko odkręcić. Cokolwiek.

- Bilski. Pułkownik Bilski. - Jeniec spuszcza głowę na piersi i zanosi się kaszlem. - To on wymyślił tą operację.

- No dobra, ale co tu robią Rosjanie? Czego tu szukają?

Jeniec patrzy na mnie ze zdziwieniem i potrząsa głową.

- Jak to co robią? Służą Bilskiem. Tak jak reszta. Tak jak wszyscy. - Rozgląda się po otaczających go zaciętych twarzach. - Tak jak wy będziecie!

To ostatnie wykrzykuje w złości. Daję mu jeszcze chwilę, po czym uderzam krótko, z nadgarstka. Końcówka pręta z głuchym stuknięciem uderza w prawe kolano. Krótki okrzyk bólu i jeniec traci cały swój bojowy nastrój.

- Złapali cię jakiś tydzień temu. Jak to się stało, że już jesteś w ich mundurze? Że dali ci broń do ręki? - pytam znowu spokojnie, gdy tylko przestaje się zwijać z bólu. W odpowiedzi tylko skamle, nie podnosząc głowy.

- Przysięgałem. Wszyscy przysięgali. Chłopaki z wagonów. Kazali uklęknąć i przysiąc na znak. Później zamknęli w czołgu i przyrzekli, że jak zdobędziemy drugi brzeg to ... - tu znowu zanosi się spazmem płaczu. - Ale oni wiedzieli, że my tam na pierwszej linii... dlatego nas.

- Wszystkich siedmiu było od was, z Dworca? - Powoli już tracę cierpliwość.

- Nie...eee, resztę wyciągnęli z innych wagonów.

- No dobra, to teraz powiedz. - Nachylam się i opieram pięści na jego kolanach. Jeniec wzdryga się i próbuję odwrócić głowę, ale łapię go za włosy.

- Po co to wszystko? Po co im ludzie? Dlaczego zapuszczają się tu na kilka tysięcy kilometrów po to aby porwać kilkadziesiąt osób. Przecież to nie ma sensu.

- Kilka tyś... tysięcy kilometrów? - Nagle zaczyna się śmiać, po prostu zanosić tłumionym rechotem. - Ty myślisz, że oni skąd przyjechali? Stamtąd? - Pokazuje ruchem głowy na wschód.

Przyznaję, że zbił mnie trochę z tropu.

- Przecież to nasz pociąg. NASZ! - wykrzykuje tryskając śliną. - I nie jechał kilka tysięcy kilometrów tylko ledwie kilkaset. A Twierdza Zjednoczonych Narodów Europy jest znacznie bliżej niż myślisz. 

Jajo rzuca spokojnym głosem:

- Od granicy jest przecież inny rozstaw torów. Ten skład rzeczywiście musi być od nas.

Zaczyna mnie już irytować ta zabawa w kotka i myszkę :

- No dobra! Najważniejsze pytanie wieczoru: gdzie planują zabrać jeńców? - Uderzam żelazem o ziemie. Jeniec wzdryga się na krześle. Nie może odwrócić wzroku od pręta, który drga teraz w moim ręku. Biorę zamach i uderzam z boku w drugie kolano. Ryk bólu.  

- DO TWIERDZY! Do twierdzy ich wezmą… do twierdzy…. – Głowa opada na piersi, gdy znowu zanosi się szlochem. Łapię go za włosy i syczę do ucha:

- Albo powiesz, gdzie to jest, albo teraz wyjdę i zostawię cię z nimi. – Pokazuję ruchem głowy chłopców.

- Na północy! Pociąg pojedzie na północ. Tylko tyle wiem. Tyle nam powiedzieli. Na północy jest Twierdza i tam tworzą lepszy świat. Dla wszystkich tam jest miejsce. Tam każdy ma co jeść i nie musi się bać. Jest ład i porządek i wszyscy służą wspólnemu dobru. Pokazali nam zdjęcia i filmy. Tam wszystko jest jak dawniej.

Mam go dość. Mam ochotę tłuc go tym prętem, aż nic z niego nie zostanie. I właśnie dlatego ze wstrętem rzucam żelastwo na podłogę.

- Znajdźcie w radiowozie jakieś porządne kajdanki i przykujcie go do czegoś solidnego, żeby nie uciekł – rzucam w kierunku chłopaków z Dworca.

– Jajo, Śrubek, trzeba będzie skombinować tlen dla Dowódcy. Nie wiem ile zostało w namiocie, ale niedaleko jest wywrócony ambulans. Pasuje go zbadać. Wybierzcie czterech pod bronią, niech się rozejrzą.

Wydawanie rozkazów wchodzi mi w krew.

- Pociąg odjechał. – Maciek wstaje ze stołka pod ścianą i opiera się na kawałku poprzeczki z łóżka polowego.

- Jak dawno?

- Zaraz po ataku na Most. Jak się zorientowali co się stało to od razu uciekli do obozu. Chłopaki przeszli po przęśle na tamtą stronę i widzieli jak odjeżdżają na zachód.

- Będą musieli wrócić na Dworzec - wtrąca Marcin - i stamtąd próbować przebić się na północ. Większość torowisk jest zablokowana składami lub na skutek wykolejeń. Będą musieli kluczyć, a to zajmie im sporo czasu.

- No dobra, będziemy potrzebowali mapy linii, żeby ich znaleźć. Tu niedaleko jest stacja. Trzeba będzie się wybrać. – Maciek jest już gotowy do rogi.

- Jak ty pójdziesz z tą nogą? – Pokazuje na zabandażowane udo.

- Będę się przemykał chyłkiem – śmieje się z własnego dowcipu. – Spokojna twoja rozczochraność. Dam sobie radę nie gorzej niż ty. - Wskazuje ruchem głowy na mój zabandażowany czerep.

            Na spacer wybrał się z nami Brat to jest „pan Bartosz”. Resztę zostawiliśmy w obozie. Do stacji było niecałe trzydzieści minut drogi, więc powinniśmy obrócić na długo przed zmrokiem. Śrubek z Jajem dostali przykaz przetrząśnięcia wozów bojowych i stanowisk strzeleckich na okoliczność broni, amunicji tudzież innych przedmiotów dla nas obecnie bezcennych. Oczywiście wyjawiłem im moją skrytkę w radiowozie. Braterstwo broni zobowiązuje. Przedzieramy się teraz przez chaszcze porastające ogrodzenie na południowej stronie MOPu. Dość szybko udaje się nam wyjść na zarośniętą zielskiem asfaltówkę. Z drogi pozostał tylko wąski pas na środku. Chodniki i pobocze są pokryte krzewami, a ze studzienek kanalizacji wyrastają nawet małe drzewka. Bartosz z racji najlepszej kondycji fizycznej obejmuje rolę prowadzącego. Ja i Maciek kulawimy za nim powoli trzymając pozycje skrzydłowe  po obu stronach. Przynajmniej o uzbrojenie nie musimy się martwić. Udało się zebrać trochę po bitwie, więc ja mam znowu trzy pełne magazynki plus dziewiątkę ze sporym zapasem. Brat dostał swój własny działający automat i nawet przeszkoliliśmy go w obsłudze. Z ostrożności nie daliśmy mu tylko postrzelać i mam nadzieję, że tak na razie zostanie. O dziwo, od momentu gdy dostał broń do ręki, nie wywinął jak na razie żadnego numeru. Maciek idzie z nami niemalże jak turysta, bo z powodu kuli ma tylko jedną rękę wolną i musi zadowolić się swoją przydziałową dziewiątką. Ptaszki śpiewają, słoneczko przygrzewa, po niebieskim niebie hasają sobie pierzaste chmurki. Jak to mówią „w rzyć nie uwiera”. Dochodzimy do nasypu linii kolejowej bez większych sensacji. Na wiadukcie stoi co prawda kilka nadpalonych wagonów, a w ścianę oporową jest wbity dostawczak, ale poza tym wszystko wydaje się w porządku. Wychodzimy na peron zupełnie na luzie. Jest cicho i spokojnie. Za cicho i za spokojnie. Jak się od dziesięciu lat lata po opuszczonych budynkach i zagrodach to się czuje przez skórę kiedy coś jest nie tak. Automat w obie dłonie i klik zrzucanego bezpiecznika. Maciek spokojnie trawersuje w prawo, żeby zejść z widoku i mieć osłonę ławek i tablic informacyjnych ze środka peronu. Bartek zatrzymuje się na parkingu, za wrakiem samochodu i pytająco spogląda na mnie. Przynajmniej nie robi pantomimy rękami. Jest progres. Ostrożnie przechodzę pod nisko zwieszającymi się gałęziami, do lewej strony budynku stacji. Prostokąt bocznego wejścia jest zamknięty ciężkimi, drewnianymi drzwiami. Maciek zajmuje pozycję przy oknie. Bratu pokazuję, żeby został na miejscu. Okaże się czy to dobrze mieć niepewnego strzelca za plecami, ale na razie lepiej żeby nie pchał się do przodu. Kiwam Maćkowi głową i powolutku popycham drzwi końcem lufy. On w tym czasie prostuje się i omiata pomieszczenie pistoletem przez zamknięte okno. Już mam postawić krok do wnętrza, gdy moja własna, z czułością pielęgnowana paranoja każe mi się zatrzymać. Huk wystrzału łapie mnie w pół kroku i ciężko padam na bok. Rozpaczliwie odpychając się piętami szoruje tyłkiem po ziemi, by jak najszybciej schować się za róg budynku. Drugi wystrzał rozwala okno na ułamek sekundy po tym jak Maciek zdołał paść plackiem na beton. Brat drze się na cały regulator :

- Aaaaaaaaaa! – I posyła długaśną serię po fasadzie budynku. Podrzut lufy odchyla go coraz bardziej w tył. Nasz komando pada ciężko na tyłek, a reszta magazynka leci panu Bogu w okno. Tłumaczyć tumanowi – JEDEN klik w dół seria, DWA kliki ogień pojedynczy. Całe szczęście celował od razu wysoko. Maciek tylko obmacuje się na szybko w poszukiwaniu dziur w kapocie i z ulgą podnosi do mnie kciuk do góry. Już mam wpaść do środka, gdy z wnętrza dochodzi mocny, choć wiekowy, głos pełen wściekłości:

- Wy wyrwichrusty francowate! Powiedział ja wam, że na żadne ejakulacje się nie zgadzam i nigdzie ta z wami nie pójdę!

- My nie w sprawie ejakulacji bynajmniej! – krzyczę po chwili pierwsze co mi do głowy przyszło, a Brat z Maćkiem po prostu gniją ze śmiechu na betonie.

- Nie? – pyta na serio głos ze środka.

- NIE! – odpowiadam równie serio gramoląc się po ścianie na nogi.

- To po kiedgo tu przyszłyś ta?

- My Wojsko Polskie! Map szukamy! – Maciek postanowił przenieść tą rozmowę na oficjalny poziom.

Chwila ciszy, po której słychać powolne szuranie po kawałkach szkła rozsypanych na podłodze i drzwi uchylają się na stopę.

- Polskie Wojsko? - Staruszek podejrzliwie patrzy znad dubeltówy przenosząc lufę po kolei na każdego z nas. -  Ale nie ludowe bynajmniej?  

 Maciek pokazuje na beret z orzełkiem.

- Nie ludowe proszę pana. Niepodległe.

- No to zachodź ta, zachodź ta, nie będzie ta tak w przeciągu stały. – Stary odwraca się machając ręką i drobnymi kroczkami szura w głąb stacji. Wzruszamy tylko ramionami i pakujemy się do środka. W drzwiach łapię Bartka i zabieram mu nowy magazynek który już próbuje wcisnąć do karabinu. Wyłuskuję trzy naboje i pakuje do tego, który opróżnił. Wbijam do gniazda i oddaje bez przeładowania.

- Następnym razem tu masz pociągnąć i puścić. Ustawione na ogień pojedynczy, więc mierz dobrze.

            Staruszek siedzi za stołem w mieszkaniu dróżnika i objaśnia nam, a raczej Maćkowi zawiłości planów trakcji kolejowej. Nas, jako szeregowych po prostu nie zauważa:

- I tu panie oficjerze będzie ta mieli najszczegółowiej. Nie tylko główne zaznaczyły, ale i te towarówki i nawet wąskotorówka jest.

- Dziękujemy panie …. Eee.. – Maciek wyciąga rękę do dziadeczka.

- Starszy Zawiadowca Bonderko – kolejarz recytuje dumnie. – Ale pan oficjer mi musi pokwitować w dwóch kopiach zanim mapy wydam. To jest u mnie na stanie w ścisłym zarachowaniu i jak mię później kontrol złape to …. – już nie słyszymy, bo staruszek znika za drzwiami szurając po podłodze.

- No i co myślicie – rzucam – trzeba go chyba ze sobą zabrać?

- Myślisz, że pójdzie? Sam popatrz. – Maciek pokazuje na dziurę w przeciwległej ścianie poczekalni.

- Chyba już po niego byli i próbowali do pociągu zabrać. – Brat wyjątkowo mówi z sensem.

- No, tu mi się pochowały, ta… To będzie ten i ten. Numer służbowy pan oficjer nie zapomni wpisać. – Zawiadowca stuka kościstym paluchem w pożółkły papier.

- Panie Bonderko – zaczynam nieśmiało, ale widzę, że nie wywołało to żadnej reakcji. Stary nadal wisi nad kaligrafującym Maćkiem jak sęp. – Panie Bonderko! – rzucam głośniej.

- Taa, co chcieli? – Zawiadowca odwraca się do mnie i chwilę łapie ostrość przez ewidentnie za słabe bryle, poruszając głową w przód i tył. Daję mu jeszcze kilka sekund na przypomnienie sobie kim jestem i co to robię. Gdy oblicze lekko się rozpromienia decyduję się dokończyć:

- Panie Bonderko, byli tu u pana Rosjanie? Chcieli pana ewakuować pociągiem?

- Nie, nie byli. – Kręci głową i odwraca się znowu do Maćka. Zgarnia papiery i zbiera się z powrotem do wyjścia z pokoju. Wyskakuje zza stołu zanim zdążył doszurać do drzwi.

 - Ale panie Bonderko, mówił pan, że ktoś chciał pana ewakuować. Kto to był?

- Węgry – rzuca krótko i już odpycha mnie z drogi. – Panie oficjerze, proszę mi tu pouczyć kolegę, żeby mi w czynnościach nie przeszkadzały. Załatwimy ta jedne, to będzie ta i o reszcie rozmawiały.  

Po prostu odsuwam się karnie, a staruszek, dziarsko rusza z kopyta froterując kurzem podłogę. Za progiem halsuje lekko w prawo, w kierunku szaf na akta. Wzruszam ramionami i patrzę pytająco na moich towarzyszy. Maciek chyba czuje, że jako „oficjer” powinien zacząć moderować tą rozmowę.

- Panie Starszy Zawiadowco, to jest sprawa państwowej wagi. Musimy znaleźć tych ludzi i każda informacja…. – Stary tylko macha na to ręką i drobnymi kroczkami szura do kuchni.

- Dobrze, dobrze panie oficjerze. Zaraz wam tu wszystkiego powe. Tylko pozwól ta, herbatki nastawić.

            Po dłuższej chwili nasz gospodarz wraca z tacą, na której brzęczą szklanki w metalowych koszyczkach z uszkiem. Płyn z wyglądu nie przypomina herbaty, a zapach karze nam mieć się na baczności.

- A panowie to nie będzie ta dzisiaj bynajmniej prowadziły? No, to dobrze, bo widzi ta herbatka mi się skończywa. Mam tylko bimber.

Zawiadowca rozstawiam brzęczące szklanki wypełnione po sam brzeg przed każdym z nas, sam pociąga solidnego łyka i zaczyna opowieść lekko trzęsącym się głosem.

- To było jeszcze w zime, onego roku. Tak tu przyszły jak ino śniegi spadły. Wozy mieli i konie i takiego jednego, co gadał. Tak on pięknie gadał, że ludzie ta co tu jeszcze mieszkały, wszystkie co do jednego słuchały. Że one to ze Zjednoczonej Europy przyszły i że nas tam wszystkie zabioro, bo rozkaz przyszedł na tę … jakeś ta to mówili ? Ewa-Ewakuacja! Bo mie się wydawał, że to co inne było. No i się ludzie na to pogodziły, bo to i na lotnisko mieli ta ich zabrać i wszystko im podawać, to się pogodziły. Ale ja mówe: nie będzie tak dla mnie! Mie ze stanowiska nikt nie zwolnił! – mówi z naciskiem. - Tak i nie pojadę ta z nimi. To się ten ich dowódca zaczął kłócić z tym co tak wszystko gadał i tak się kłócili i kłócili…. – pociąga jeszcze jednego łyka ze szklanki, a mnie zaczyna łapać lekkie przerażenie, że w tym tempie zaraz nam zjedzie pod stół. Zwłaszcza, że głowa zaczyna mu już niebezpiecznie ciążyć.

- Panie Bonderko! – mówię głośno.

- Oj nie drzyj ta się tak. Przeca słysze, tylkom myślał co dali.

- No to co był dalej?

- No nic.

No matko z córką, chyba zaraz pójdę po mojego pręta! Przecież mnie nerwowo wykończy. Na szczęście Brat ma więcej cierpliwości

- Panie Bonderko, a ci Węgry to kiedy przyszli?

- No jak kiedy? Toż to one były od początku – mówi machając niecierpliwie ręką. -Ten dowódca i żołnierze to wszystkie Węgry były, tylko ten jeden co po polsku gadał to Polak. Tak te żołnierze wszystkie, jak tylko ludzi na wozy pobrały tak do mnie i o tak! – Łapie się za kapotę na piersi. - Tak mie szarpały! Ale ja się im nie dał i jak nie patrzyły tak ja tu do stacji skoczył i powiedział, że bronić będę i mnie tu żadna unia nie straszna! Tak oni podumali, podumali, dowódca ręko machnęł i pojechały.  

- A ludzi to z nimi wiela pojechało?

- No jak wiela, toż ta mówiłem dopiero, że wszystkie! – odpowiada niecierpliwie staruszek.

- No ale to z dziesiątek było, dwudziestek, czy ile? – Komandos ujawnia swoje zdolności detektywistyczne.

- No to będzie tak: staro Jóźwinowa to roz, bo chłopa nie liczę bo się kopyrtnął na drugi rok po zarazie. A dobry to ón dla ni był… No już mówe przecie: teroz to od Kapucckich będzie ze trzy… albo nie… dwie, tak! Dobrze mówe: trzy ich były i wszystkie poszły…

Dalej już nie słucham, bo po prostu nie mam siły. Przesłuchanie zostawiam panu Bartoszowi a sam dobijam do Maćka studiującego mapę.

- Kojarzę to miejsce – mówi pukając w mapę  - Spójrz: Autostrada nas doprowadzi o tutaj, a na samym wlocie do Królewskiego Miasta jest duży szpital. Może tam się uda jakoś pomóc Dowódcy.

- Myślisz, że coś tam zostało po ewakuacji? Równie dobrze możemy zastać gołe ściany. Przez ostatnie dziesięć lat raczej też nikt tego nie pielęgnował.

- Mamy lepszy pomysł? Jeśli chcemy gonić Zielonych drogą to i tak musimy tamtędy przejechać. - Ma rację, od Szpitala do Dworca trasa prosta jak strzelił.

- Dobrze. Jak stoimy z paliwem do wozu?

Maciek krzywi się jakby nagle zgryzł cos paskudnego.

- Kiepsko. To co było w zbiorniku zupełnie się rozdzieliło. Górą nafta, dołem sam szlam. Marcin z Łukaszem bawili się dobre parę godzin, żeby wypłukać filtr paliwa i rozmieszać wszystko z wódą. Praktycznie zużyli wszystko. Tutaj dojechaliśmy na oparach, a i tak silnik kopcił jak parowóz. Nie wiem jak długo pociągnie.

- Możemy spróbować ściągnąć ropę z tych transporterów, ciężarówki i autobusu. Stało to wszystko na wolnym powietrzu, więc może być ciężej, ale nie mamy wyjścia. W namiocie jest trochę spirytusu do odkażania. Może uda się rozmieszać z tym paliwem.

W tym momencie obaj wpadamy na ten sam pomysł.

- Panie Bonderko - rzucam w kierunku staruszka i Brata, którzy już powoli dochodzą w lokalnym drzewie genealogicznym mniej więcej do czasów Mieszka Pierwszego. - Panie Bonderko! A tego bimbru to dużo pan ma?

            Staruszek wydzielił nam dwudziestolitrowy baniak i taczki ogrodowe w ramach „pomocy międzyresortowej” i pomachał na pożegnanie. Kategorycznie odmówił opuszczenia posterunku z uwagi na strategiczną pozycje na linii wschód-zachód, ze względu na wzgląd i tak dalej. Nie naciskaliśmy go, bo cóż innego mogliśmy zaproponować? Może tutaj będzie bezpieczniejszy. Ma swój ogródeczek z patisonami i trochę zapasów, do tego miejsce raczej nie należy do uczęszczanych. Sami zamierzamy pchać się w sam środek dużego miasta tak naprawdę niewiele o nim wiedząc. Marcin z Łukaszem naświetlają nam aktualną sytuację geopolityczną metropolii za pomocą mapy od zawiadowcy.

- Całe południe to Podgórze, - zaczyna Marcin -  względnie nietknięte, w większości w luźnej zabudowie, tylko bliżej centrum zaczynają się blokowiska. Im gęściej tym gorzej. W czasie Zarazy i zaraz po, wybuchło wiele pożarów i spaliły się całe osiedla. Po prawej, na wschodzie jest Huta. Zupełnie wyludniona i niezdatna do życia. Instalacje zakładów produkcyjnych skaziły teren do tego stopnia, że nie da się tam wytrzymać na dłuższą metę. Od czasu Zarazy nigdy tam nie byłem. Dalej na północy są Czerwoni i Biali. Nikt tak naprawdę nie wie, gdzie przebiega granica, dlatego u nas mówiło się po prostu Biało-Czerwone. Były tam dwa dobrze prosperujące osiedla. Oba rozłożyły się na terenach centrów handlowych. Razem może i ponad setka ludzi. Żyli ze sobą dość dobrze do czasu wojny jakieś pięć lat temu. Teraz oba centra spalone, a większość niedobitków przeniosła się do Śródmieścia. Przez Biało-Czerwony prowadzą chyba jedyne tory na północ. Jeśli rzeczywiście tam zmierzają, to dla pociągu jedyna droga. Na zachód jedna linia kończy się na lotnisku, a druga – północnozachodnia prowadzi w kierunku Ołowianego Miasta. Podobno jest tam rafineria i nieprzebrane ilości paliwa. Tak przynajmniej mówią wędrowni handlarze. My obaj jesteśmy ze Śródmieścia. Mieszkaliśmy niedaleko Dworca Głównego.

- Jak to teraz wygląda? – pytam, choć i tak domyślam się jak musi wyglądać niezamieszkane przez dziesięć lat miasto. Łukasz ciężko wzdycha:

- Większość budynków w centrum jeszcze stoi. W czasie Zarazy ta część miasta była już opuszczona, dlatego nie było tego co na obrzeżach, w blokowiskach. Jedynie powódź cztery lata temu dała się nam we znaki. Nad samą rzeką, blisko Zamku były duże hotele, w których mieszkało sporo ludzi. Kiedy wały puściły na lewym brzegu wiele rodzin zostało odciętych. To był ciężki czas. Później ludzie zaczęli stamtąd odchodzić i przenosić się bliżej centrum. Właściwie to powstały dwie osady – Rynek i Zamek. Reszta miasta była niezamieszkana, tylko tu i tam trafiały się obozy różnych band i szabrowników. My mieszkaliśmy na Rynku. Stamtąd nas zgarnęli. Razem jakieś sześćdziesiąt osób, łącznie z tymi z Zamku. Drugie tyle, jak zobaczyło co się dzieje to zwiało między uliczki. Ganiali ich z psami i dronami dobry tydzień, ale niewiele złapali – kończy ze smutnym uśmiechem.

- Jak nas zagnali na Dworzec – dodaje Marcin – to widzieliśmy jeszcze jak galerię handlową grabią. Żywności już dawno tam nie było, ale ich interesowały głównie narzędzia. Całe dolne piętro było tam zalane od lat. Kazali ludziom tam włazić po ciemku i wyciągać wszystko co tylko przypominało sprzęt do robót budowlanych. Do tego splądrowali wszystkie posterunki policji w okolicy, ale niewiele znaleźli. Wszystko zostało już dawno wyprute i wystrzelane przez te dziesięć lat, choć i tak od początku nie było tam wiele. Większość załogi przecież  poszło w pełnym rynsztunku na punkty kontrolne. Ci co mieli szczęście to się ewakuowali razem z transportami, a ci co nie… - wskazuje głową na zewnątrz.    

- No to chyba wiemy, co mamy wiedzieć – podsumowuje Maciek. – Wjeżdżamy do miasta od południa i kierujemy się na Szpital. Tam zakładamy tymczasowy obóz i zastanowimy się co dalej. Śrubek, jak stoimy z uzbrojeniem?

- Nasze sześć sztuk pięć-pięć-sześć, plus trzy pistolety. - Śrubek wylicza stukając ołówkiem w złożony na pół zeszyt. - Karabin Dowódcy do kasacji ze stanu razem z optyką. Nic z tym nie zrobię. Do tego dwa zdobyczne siedem-sześć-dwa z mostu i znalezione tutaj trzy dziewięćdziesiątki szóstki. Udało mi się poskładać i wyczyścić jeden rkm. Na koniec strzelba Damiana i dwie policyjne dziewiątki.

- Amunicja? – pytam z nadzieją. 

- Dwie skrzynki pełnokalibrowej do rkmu po dwieście każda, w sumie cztery setki pięć-pięć-sześć, cztery magazynki do ruskich, dwie setki dziewiątki i dziesięć do strzelby. Udało mi się przeelaborować te gumowe ładunki na śrut. Rozciąłem i wywaliłem oryginalną gumę, nasypałem kulek z łożysk i śrubek, zakleiłem plastrem i przyciąłem tak jak mi pokazałeś. Na sucho wszystko ładnie przeładowuje. – Śrubek podaje mi mojego turka. Zamiast urwanej plastikowej kolby ma teraz zamontowany fachowy drewniany chwyt jak w pistolecie. Na moje pytające spojrzenie wskazuje tylko na jednego z młodszych chłopców.

- Tata Adaśka jest stolarzem i młody wystrugał to dla ciebie.

Drobny, może czternastoletni chłopaczek, nie mieści się z dumy w dwa rozmiary za dużej bluzie mundurowej. Przekręcam strzelbę w każdą stronę i na próbę składam się do strzału. Nie jest to to samo co z kolbą, ale taki chwyt też ma swoje zalety. Zwłaszcza, że robota jest wykonana naprawdę ze smakiem. Drewniana, bukowa poprzeczka polowego łóżka została przycięta i solidnie spasowana z komorą. Górą nawiązuje do prostych linii kwadratowego przekroju, by płynnie przejść w owalny profil  na wysokości chwytu. Całość wieńczy poszerzona półeczka dająca oparcie na spodzie dłoni. Śruba mocująca schowana fachowo w dolnym podtoczeniu.                

- Dzięki Adaś. Wszystko scyzorykiem? – Klepie młodego po ramieniu, a ten uśmiecha się od ucha do ucha. - Mam teraz prawdziwego obrzyna.

- Dobra, wracajmy do roboty. – Maciek już by chciał ruszać w drogę – Marcin, jak stoimy z transportem?

- Od razu mówię, że wozów bojowych nie udało się uruchomić. Tak samo jak żadnego ze stojących tu samochodów. Przez te dziesięć lat wszystko wrosło w ziemię na amen. Zostaje nam tylko wóz strażacki. To staruszek, ale ktoś o niego naprawdę dbał, aż szkoda mi go katować. Udało się spuścić trochę paliwa z ciężarówki i autobusu. Zobaczymy jak to będzie chodzić po wymieszaniu z tym paliwem rakietowym, które wyczarowaliście. Akumulator trochę się podładował jak tu jechaliśmy, ale raczej nie ryzykowałbym wycieczki nocą. Nie wiem ile wytrzyma, jeśli mielibyśmy jechać na światłach. Na sytuację awaryjną mamy z tył malutki agregat na benzynę. Od biedy na nafcie z alkoholem też zadziała.

- Pytania, zażalenia, wnioski ? – Maciek przejeżdża wzrokiem po twarzach zebranych.

- Co z jeńcem?  - pyta cicho Jajo patrząc w podłogę.

- Zostawimy go tu – odpowiadam od razu. - Nie ma po co go targać z nami, a tu nam nie zaszkodzi. Zanim dojdzie do miasta nas już dawno nie będzie.

- A co jeśli skrzywdzi pana Bonderko? – zauważa słusznie Brat.

- Dziadek mało nam dziś łbów nie odstrzelił. Da sobie radę. Ale masz rację, trzeba będzie kolaborantowi wytłumaczyć, że mu się to nie opłaci.

Maciek spogląda szybko po zebranych i kończy naradę.

- Jeżeli nie ma więcej pytań to wystawić warty na budynku i wozie gaśniczym. Reszta przygotowuje sprzęt na jutro i kłaść się spać.  

Wszyscy rozeszli się już do wieczornych zajęć, ale Śrubek łapie mnie za rękaw i pokazuje na stoły zawalone teraz bronią i amunicją.

- Może chciałbyś wymienić tego ruskiego parcha na coś z czego da się trafiać? – Śmieje się od ucha do ucha. -  Mam tu coś fajnego. Znalazłem w jednym z wozów bojowych.

Podaje mi krótką wersie dziewięćdziesiątki szóstki  z dziewięciocalową lufą. Nigdy nie widziałem takiego wynalazku, ale już przy pierwszym przyłożeniu wiem, że taki chce. Broń jest niesamowicie poręczna, a do tego lżejsza i lepiej wyważona niż standardowy, długi model. Polimerową kolbę nowego typu oklejono taśmą maskującą, pod którą siedzi gąbkowe wypełnienie. Całość od razu układa się przy ramieniu w linie celowania. Dotykam jeszcze orzełka na prawej stronie komory zamkowej i już wiem, że to jest MÓJ karabin.

- Biorę i nigdy nie oddam – rzucam tylko Śrubkowi, a ten podaje mi z uśmiechem trzy pełne  magazynki.

- Masz, jedna czwarta z naszych zapasów. Strzela standardowym pośrednim tak jak nasze modułowce, ale magazynki nie pasują, więc staraj się nie zgubić. Wyczyściłem dla ciebie też tego małego plastika. Jak rozumiem na niedobór amunicji do dziewiątek nie cierpisz?

- Nie, dzięki. Jestem usprzętowiony jak na Powstanie Warszawskie. Jak to wszystko poupycham?

     Jest jeszcze ciemno, kiedy wyprowadzam jeńca z obozu. Przez pierwsze pięćdziesiąt kroków szedł spokojnie, dopiero teraz zaczyna do niego docierać, że nasza znajomość się tu skończy. Nie mam ochoty go psychicznie torturować, więc tylko rzucam :

- Teraz pójdziesz na wschód. Za dzień drogi skręcisz w prawo, na południe i będziesz szedł dalej aż zobaczysz góry. Dopiero wtedy będziesz mógł się zatrzymać i poszukać sobie schronienia. Lepiej żebyśmy się więcej nie spotkali.

Stoi do mnie bokiem patrząc na szeroką wstęgę autostrady. Podskakuje nagle ze strachu i pokracznie odwraca na opuchniętych nogach, gdy obok niego ląduje reklamówka ze skromnymi zapasami.

- Masz tu wodę, dwie konserwy i scyzoryk. Powodzenia – mówię spokojnie po czym odwracam się i ruszam szybkim krokiem do obozu.

- Nie zapomnę ci tego! – krzyczy za mną. – Nie zapomnę wam wszystkim – dodaje z nutką jadu, ale mam go gdzieś. Przed nami długa droga. 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz