Mokra, szara wata,
zamiast powietrza. Walczę o każdy oddech. Pojedyncze głosy. Ktoś krzyczy. Sufit
podskakuje, a fotel na którym leżę ucieka bok. Ktoś zagląda mi w oczy. Przerażona
młoda twarz. Znam ją, na pewno znam. I zaraz sobie przypomnę... Tylko chwilkę odpocznę
…
…
Ktoś zagląda mi w twarz. Nie znam go. Zacięta,
brodata, obca. Straszna. Zaciskam pięści, a gardło ściska strach.
- Spokojnie mały. Już dobrze. Zaraz będziemy. – Kładzie
mi rękę na czole i wszystko się uspokaja. Migające na niebiesko światła. Wyjąca
modulowanym dźwiękiem syrena. Wszystko odpływa… Nagłe szarpnięcie i czuje, że
ktoś bierze mnie pod ramiona. Głowa kołysze się bezwładnie, ale silna dłoń
podpiera mi kark. Metalowe klamry strażackiej kurtki wgniatają żebra, gdy bierze
mnie na ręce. Korytarz ucieka w rytmie szybkich kroków. Ludzie. Ludzie pod
ścianami. Biegną. Krzyczą, ale ja nie słyszę. Mocny głos dudni koło mojego
ucha:
- Siostro, chirurga szybko! My z wypadku na
autostradzie. Dziecko lat dziesięć. Tępy uraz klatki i rana cięta głowy!
Ostrożnie kładzie mnie na krzesłach i klęka
przede mną zaglądając prosto w oczy. Nie jest już straszny. Już się go nie
boję. Już się niczego nie boję.
- Bedzie dobrze. Nie płacz synek. Będzie dobrze.
…
- Wszystko będzie dobrze.
Znam ten głos. Jest miękki i taki ciepły. Mrugam
mocno i widzę zmęczone oczy i burzę czarnych włosów. Zośka wygląda jakby
przybyło jej dwadzieścia lat. Płócienny dach namiotu medycznego lekko faluje w
podmuchach wiatru.
- Gdzie jesteśmy? – Słyszę skrzek zamiast własnego głosu .
- Joanna nas tu doprowadziła. Podobno
znaleźliście tu zapasy medyczne.
- Ale jak? Przecież to było dzień marszu od
remizy, a nawet więcej.
Sam się dziwię, że jestem w stanie poskładać
myśli w logiczną całość. Zośka parska smutnym śmiechem i ukradkiem ściera łzę.
- Przyjechaliśmy! – wzdycha i kiwa głową spoglądając
mi w oczy – Marcin z Łukaszem, ci dwaj uwolnieni z Dworca, uruchomili wóz
gaśniczy z remizy. Znaleźli działający agregat i udało się im odpalić silnik.
Tak po was przyjechaliśmy. – Przełyka ślinę i odwraca się bokiem siadając na
moim łóżku polowym.
- Kośmider nie żyje – dodaje cicho. - A Dowódca
ma przestrzelone płuco. Nie wiem, jak mu pomóc.
Chowa twarz w dłoniach, a ramionami wstrząsa
szloch. Powoli siadam i próbuję znaleźć palcami moją własną głowę. Gruby bandaż
okrywa szczelnie całą lewą stronę czoła. Chwilę zajmuje mi zdjęcie nóg na
podłogę. Wdech i wydech: jedno zadanie na raz. Powoli otaczam ją prawą ręką a
ona kładzie mi głowę na ramieniu.
Piotr
leży w drugiej części namiotu medycznego. Zuzia operuje z wprawą panelem
zaworów butli tlenowych połączonych z maską Dowódcy. Na szerokiej klacie bielą
się opatrunki. Z lewego boku wystaje dren. Prawej dłoni w ogóle nie widać spod
grubego bandaża.
- Stracił dużo krwi. - Zośka wyłamuje palce. - Ja nie potrafię
przeprowadzać operacji. Jedyne co mnie mama nauczyła, to jak założyć kilka
szwów albo cewnik.
- Zrobiłaś co się dało. Reszta w jego rękach. – Odwracam
się do niej – Oprócz Kośmidera wszyscy …?
Kiwa głową drapiąc się nerwowo po wierzchu dłoni.
- Tak, ale idź do nich. Idź zanim zrobią coś …
złego.
Resztę
Oddziału znajduję w stołówce baru. Stoją dookoła krzesła, do którego
przywiązany jest jakiś człowiek. Zielony mundur wisi w strzępach pokryty burymi
plamami. Głowa odchylona do tyłu, twarz napuchnięta od uderzeń, z pomiędzy
rozbitych warg cieknie struga czerwonej śliny. Chłopcy stoją dookoła z twarzami
wykrzywionymi wściekłością. Łukasz z Marcinem zatrzymują mnie w drzwiach.
- Daj im się wyszumieć. Zasłużyli – mówi
pierwszy.
- To jeden z nich. Niech wie za co dostaje – dodaje drugi.
- Przecież wiem, co to za jeden. To nie znaczy,
że mamy tak traktować jeńca. Nigdy nie rozumiałem okrucieństwa.
- Nie! Nie wiesz! To jeden z tych skur… to kolaborant!
Jeden z naszych z Dworca.
Dopiero po chwili do mnie dociera.
- Jak to nasz ? - Odpycham go na bok i łapię Śrubka
za ramię, zanim zdążył wyprowadzić kolejny cios.
- Przestań. - Sam dziwę się z jakim spokojem udało mi się
to powiedzieć.
- Ale oni ...
on z nimi... - Jajo wygląda jakby miał
się zaraz rozpłakać.
- Wiem, ale
daj mi z nim pogadać.
Zaglądam w twarz jeńca, a właściwie w to co z
niej zostało. Jedno oko zupełnie zamknięte opuchlizną, przy drugim rozcięty łuk
brwiowy. Kość policzkowa zmieniona w krwawą miazgę, rozbite wargi kryją
połamane zęby. Jeniec charczy tylko i skamle na mój widok.
- Mów.
Na dźwięk tego jednego słowa wzdryga się w
przestrachu. Któryś z młodszych chłopców wciska mi w rękę ułamaną, cienką,
metalową nogę od stołu. Jeniec zaczyna szlochać i trząść się na krześle.
- Po prostu mów - mówię zupełnie spokojnie.
- Ja nie strzelałem… ja nie strzechhh… - zaczyna,
lecz po chwili słowa przechodzą w szloch. Stoję nad nim z metalowym prętem w
dłoni.
- Ja nie strzelałem, naprawdę... Ja przepraszam.
- Jedyne oko patrzy na mnie błagalnie. Biorę głęboki wdech i mówię z
zamkniętymi oczami:
- Powiedz mi coś co pozwoli mi to wszystko
odkręcić. Cokolwiek.
- Bilski. Pułkownik Bilski. - Jeniec spuszcza
głowę na piersi i zanosi się kaszlem. - To on wymyślił tą operację.
- No dobra, ale co tu robią Rosjanie? Czego tu
szukają?
Jeniec patrzy na mnie ze zdziwieniem i potrząsa
głową.
- Jak to co robią? Służą Bilskiem. Tak jak reszta. Tak jak wszyscy. - Rozgląda
się po otaczających go zaciętych twarzach. - Tak jak wy będziecie!
To ostatnie wykrzykuje w złości. Daję mu jeszcze chwilę, po czym
uderzam krótko, z nadgarstka. Końcówka pręta z głuchym stuknięciem uderza w
prawe kolano. Krótki okrzyk bólu i jeniec traci cały swój bojowy nastrój.
- Złapali cię jakiś tydzień temu. Jak to się stało, że już jesteś w
ich mundurze? Że dali ci broń do ręki? - pytam znowu spokojnie, gdy tylko
przestaje się zwijać z bólu. W odpowiedzi tylko skamle, nie podnosząc głowy.
- Przysięgałem. Wszyscy przysięgali. Chłopaki z wagonów. Kazali
uklęknąć i przysiąc na znak. Później zamknęli w czołgu i przyrzekli, że jak
zdobędziemy drugi brzeg to ... - tu znowu zanosi się spazmem płaczu. - Ale oni
wiedzieli, że my tam na pierwszej linii... dlatego nas.
- Wszystkich siedmiu było od was, z Dworca? - Powoli już tracę
cierpliwość.
- Nie...eee, resztę wyciągnęli z innych wagonów.
- No dobra, to teraz powiedz. - Nachylam się i opieram pięści na jego
kolanach. Jeniec wzdryga się i próbuję odwrócić głowę, ale łapię go za włosy.
- Po co to wszystko? Po co im ludzie? Dlaczego zapuszczają się tu na
kilka tysięcy kilometrów po to aby porwać kilkadziesiąt osób. Przecież to nie
ma sensu.
- Kilka tyś... tysięcy kilometrów? - Nagle zaczyna się śmiać, po
prostu zanosić tłumionym rechotem. - Ty myślisz, że oni skąd przyjechali?
Stamtąd? - Pokazuje ruchem głowy na wschód.
Przyznaję, że zbił mnie trochę z tropu.
- Przecież to nasz pociąg. NASZ! - wykrzykuje tryskając śliną. - I nie
jechał kilka tysięcy kilometrów tylko ledwie kilkaset. A Twierdza Zjednoczonych
Narodów Europy jest znacznie bliżej niż myślisz.
Jajo rzuca spokojnym głosem:
- Od granicy jest przecież inny rozstaw torów. Ten skład rzeczywiście musi
być od nas.
Zaczyna mnie już irytować ta zabawa w kotka i myszkę :
- No dobra! Najważniejsze pytanie wieczoru: gdzie planują zabrać
jeńców? - Uderzam żelazem o ziemie. Jeniec wzdryga się na krześle. Nie może
odwrócić wzroku od pręta, który drga teraz w moim ręku. Biorę zamach i uderzam
z boku w drugie kolano. Ryk bólu.
- DO TWIERDZY! Do twierdzy ich wezmą… do twierdzy…. – Głowa opada na
piersi, gdy znowu zanosi się szlochem. Łapię go za włosy i syczę do ucha:
- Albo powiesz, gdzie to jest, albo teraz wyjdę i zostawię cię z nimi.
– Pokazuję ruchem głowy chłopców.
- Na północy! Pociąg pojedzie na północ. Tylko tyle wiem. Tyle nam
powiedzieli. Na północy jest Twierdza i tam tworzą lepszy świat. Dla wszystkich
tam jest miejsce. Tam każdy ma co jeść i nie musi się bać. Jest ład i porządek
i wszyscy służą wspólnemu dobru. Pokazali nam zdjęcia i filmy. Tam wszystko
jest jak dawniej.
Mam go dość. Mam ochotę tłuc go tym prętem, aż nic z niego nie
zostanie. I właśnie dlatego ze wstrętem rzucam żelastwo na podłogę.
- Znajdźcie w radiowozie jakieś porządne kajdanki i przykujcie go do
czegoś solidnego, żeby nie uciekł – rzucam w kierunku chłopaków z Dworca.
– Jajo, Śrubek, trzeba będzie skombinować tlen dla Dowódcy. Nie wiem
ile zostało w namiocie, ale niedaleko jest wywrócony ambulans. Pasuje go
zbadać. Wybierzcie czterech pod bronią, niech się rozejrzą.
Wydawanie rozkazów wchodzi mi w krew.
- Pociąg odjechał. – Maciek wstaje ze stołka pod ścianą i opiera się
na kawałku poprzeczki z łóżka polowego.
- Jak dawno?
- Zaraz po ataku na Most. Jak się zorientowali co się stało to od razu
uciekli do obozu. Chłopaki przeszli po przęśle na tamtą stronę i widzieli jak
odjeżdżają na zachód.
- Będą musieli wrócić na Dworzec - wtrąca Marcin - i stamtąd próbować
przebić się na północ. Większość torowisk jest zablokowana składami lub na
skutek wykolejeń. Będą musieli kluczyć, a to zajmie im sporo czasu.
- No dobra, będziemy potrzebowali mapy linii, żeby ich znaleźć. Tu
niedaleko jest stacja. Trzeba będzie się wybrać. – Maciek jest już gotowy do
rogi.
- Jak ty pójdziesz z tą nogą? – Pokazuje na zabandażowane udo.
- Będę się przemykał chyłkiem – śmieje się z własnego dowcipu. –
Spokojna twoja rozczochraność. Dam sobie radę nie gorzej niż ty. - Wskazuje
ruchem głowy na mój zabandażowany czerep.
Na spacer wybrał się z nami Brat to
jest „pan Bartosz”. Resztę zostawiliśmy w obozie. Do stacji było niecałe
trzydzieści minut drogi, więc powinniśmy obrócić na długo przed zmrokiem.
Śrubek z Jajem dostali przykaz przetrząśnięcia wozów bojowych i stanowisk
strzeleckich na okoliczność broni, amunicji tudzież innych przedmiotów dla nas
obecnie bezcennych. Oczywiście wyjawiłem im moją skrytkę w radiowozie.
Braterstwo broni zobowiązuje. Przedzieramy się teraz przez chaszcze porastające
ogrodzenie na południowej stronie MOPu. Dość szybko udaje się nam wyjść na
zarośniętą zielskiem asfaltówkę. Z drogi pozostał tylko wąski pas na środku.
Chodniki i pobocze są pokryte krzewami, a ze studzienek kanalizacji wyrastają
nawet małe drzewka. Bartosz z racji najlepszej kondycji fizycznej obejmuje rolę
prowadzącego. Ja i Maciek kulawimy za nim powoli trzymając pozycje skrzydłowe po obu stronach. Przynajmniej o uzbrojenie nie
musimy się martwić. Udało się zebrać trochę po bitwie, więc ja mam znowu trzy
pełne magazynki plus dziewiątkę ze sporym zapasem. Brat dostał swój własny
działający automat i nawet przeszkoliliśmy go w obsłudze. Z ostrożności nie
daliśmy mu tylko postrzelać i mam nadzieję, że tak na razie zostanie. O dziwo,
od momentu gdy dostał broń do ręki, nie wywinął jak na razie żadnego numeru.
Maciek idzie z nami niemalże jak turysta, bo z powodu kuli ma tylko jedną rękę
wolną i musi zadowolić się swoją przydziałową dziewiątką. Ptaszki śpiewają, słoneczko
przygrzewa, po niebieskim niebie hasają sobie pierzaste chmurki. Jak to mówią „w
rzyć nie uwiera”. Dochodzimy do nasypu linii kolejowej bez większych sensacji.
Na wiadukcie stoi co prawda kilka nadpalonych wagonów, a w ścianę oporową jest
wbity dostawczak, ale poza tym wszystko wydaje się w porządku. Wychodzimy na
peron zupełnie na luzie. Jest cicho i spokojnie. Za cicho i za spokojnie. Jak
się od dziesięciu lat lata po opuszczonych budynkach i zagrodach to się czuje
przez skórę kiedy coś jest nie tak. Automat w obie dłonie i klik zrzucanego
bezpiecznika. Maciek spokojnie trawersuje w prawo, żeby zejść z widoku i mieć
osłonę ławek i tablic informacyjnych ze środka peronu. Bartek zatrzymuje się na
parkingu, za wrakiem samochodu i pytająco spogląda na mnie. Przynajmniej nie
robi pantomimy rękami. Jest progres. Ostrożnie przechodzę pod nisko zwieszającymi
się gałęziami, do lewej strony budynku stacji. Prostokąt bocznego wejścia jest
zamknięty ciężkimi, drewnianymi drzwiami. Maciek zajmuje pozycję przy oknie.
Bratu pokazuję, żeby został na miejscu. Okaże się czy to dobrze mieć niepewnego
strzelca za plecami, ale na razie lepiej żeby nie pchał się do przodu. Kiwam
Maćkowi głową i powolutku popycham drzwi końcem lufy. On w tym czasie prostuje
się i omiata pomieszczenie pistoletem przez zamknięte okno. Już mam postawić
krok do wnętrza, gdy moja własna, z czułością pielęgnowana paranoja każe mi się
zatrzymać. Huk wystrzału łapie mnie w pół kroku i ciężko padam na bok.
Rozpaczliwie odpychając się piętami szoruje tyłkiem po ziemi, by jak
najszybciej schować się za róg budynku. Drugi wystrzał rozwala okno na ułamek
sekundy po tym jak Maciek zdołał paść plackiem na beton. Brat drze się na cały
regulator :
- Aaaaaaaaaa! – I posyła
długaśną serię po fasadzie budynku. Podrzut lufy odchyla go coraz bardziej w
tył. Nasz komando pada ciężko na tyłek, a reszta magazynka leci panu Bogu w
okno. Tłumaczyć tumanowi – JEDEN klik w dół seria, DWA kliki ogień pojedynczy.
Całe szczęście celował od razu wysoko. Maciek tylko obmacuje się na szybko w
poszukiwaniu dziur w kapocie i z ulgą podnosi do mnie kciuk do góry. Już mam
wpaść do środka, gdy z wnętrza dochodzi mocny, choć wiekowy, głos pełen
wściekłości:
- Wy wyrwichrusty
francowate! Powiedział ja wam, że na żadne ejakulacje się nie zgadzam i nigdzie
ta z wami nie pójdę!
- My nie w sprawie
ejakulacji bynajmniej! – krzyczę po chwili pierwsze co mi do głowy przyszło, a Brat
z Maćkiem po prostu gniją ze śmiechu na betonie.
- Nie? – pyta na
serio głos ze środka.
- NIE! – odpowiadam
równie serio gramoląc się po ścianie na nogi.
- To po kiedgo tu
przyszłyś ta?
- My Wojsko
Polskie! Map szukamy! – Maciek postanowił przenieść tą rozmowę na oficjalny
poziom.
Chwila ciszy, po
której słychać powolne szuranie po kawałkach szkła rozsypanych na podłodze i
drzwi uchylają się na stopę.
- Polskie Wojsko? -
Staruszek podejrzliwie patrzy znad dubeltówy przenosząc lufę po kolei na
każdego z nas. - Ale nie ludowe
bynajmniej?
Maciek pokazuje na beret z orzełkiem.
- Nie ludowe proszę
pana. Niepodległe.
- No to zachodź ta,
zachodź ta, nie będzie ta tak w przeciągu stały. – Stary odwraca się machając
ręką i drobnymi kroczkami szura w głąb stacji. Wzruszamy tylko ramionami i
pakujemy się do środka. W drzwiach łapię Bartka i zabieram mu nowy magazynek
który już próbuje wcisnąć do karabinu. Wyłuskuję trzy naboje i pakuje do tego,
który opróżnił. Wbijam do gniazda i oddaje bez przeładowania.
- Następnym razem
tu masz pociągnąć i puścić. Ustawione na ogień pojedynczy, więc mierz dobrze.
Staruszek siedzi za stołem w
mieszkaniu dróżnika i objaśnia nam, a raczej Maćkowi zawiłości planów trakcji
kolejowej. Nas, jako szeregowych po prostu nie zauważa:
- I tu panie oficjerze
będzie ta mieli najszczegółowiej. Nie tylko główne zaznaczyły, ale i te
towarówki i nawet wąskotorówka jest.
- Dziękujemy panie
…. Eee.. – Maciek wyciąga rękę do dziadeczka.
- Starszy
Zawiadowca Bonderko – kolejarz recytuje dumnie. – Ale pan oficjer mi musi
pokwitować w dwóch kopiach zanim mapy wydam. To jest u mnie na stanie w ścisłym
zarachowaniu i jak mię później kontrol złape to …. – już nie słyszymy, bo staruszek
znika za drzwiami szurając po podłodze.
- No i co myślicie
– rzucam – trzeba go chyba ze sobą zabrać?
- Myślisz, że
pójdzie? Sam popatrz. – Maciek pokazuje na dziurę w przeciwległej ścianie
poczekalni.
- Chyba już po
niego byli i próbowali do pociągu zabrać. – Brat wyjątkowo mówi z sensem.
- No, tu mi się
pochowały, ta… To będzie ten i ten. Numer służbowy pan oficjer nie zapomni
wpisać. – Zawiadowca stuka kościstym paluchem w pożółkły papier.
- Panie Bonderko –
zaczynam nieśmiało, ale widzę, że nie wywołało to żadnej reakcji. Stary nadal
wisi nad kaligrafującym Maćkiem jak sęp. – Panie Bonderko! – rzucam głośniej.
- Taa, co chcieli?
– Zawiadowca odwraca się do mnie i chwilę łapie ostrość przez ewidentnie za
słabe bryle, poruszając głową w przód i tył. Daję mu jeszcze kilka sekund na
przypomnienie sobie kim jestem i co to robię. Gdy oblicze lekko się rozpromienia
decyduję się dokończyć:
- Panie Bonderko,
byli tu u pana Rosjanie? Chcieli pana ewakuować pociągiem?
- Nie, nie byli. – Kręci
głową i odwraca się znowu do Maćka. Zgarnia papiery i zbiera się z powrotem do
wyjścia z pokoju. Wyskakuje zza stołu zanim zdążył doszurać do drzwi.
- Ale panie Bonderko, mówił pan, że ktoś chciał
pana ewakuować. Kto to był?
- Węgry – rzuca
krótko i już odpycha mnie z drogi. – Panie oficjerze, proszę mi tu pouczyć
kolegę, żeby mi w czynnościach nie przeszkadzały. Załatwimy ta jedne, to będzie
ta i o reszcie rozmawiały.
Po prostu odsuwam się
karnie, a staruszek, dziarsko rusza z kopyta froterując kurzem podłogę. Za
progiem halsuje lekko w prawo, w kierunku szaf na akta. Wzruszam ramionami i
patrzę pytająco na moich towarzyszy. Maciek chyba czuje, że jako „oficjer”
powinien zacząć moderować tą rozmowę.
- Panie Starszy
Zawiadowco, to jest sprawa państwowej wagi. Musimy znaleźć tych ludzi i każda
informacja…. – Stary tylko macha na to ręką i drobnymi kroczkami szura do
kuchni.
- Dobrze, dobrze
panie oficjerze. Zaraz wam tu wszystkiego powe. Tylko pozwól ta, herbatki
nastawić.
Po dłuższej chwili nasz gospodarz
wraca z tacą, na której brzęczą szklanki w metalowych koszyczkach z uszkiem.
Płyn z wyglądu nie przypomina herbaty, a zapach karze nam mieć się na
baczności.
- A panowie to nie będzie
ta dzisiaj bynajmniej prowadziły? No, to dobrze, bo widzi ta herbatka mi się
skończywa. Mam tylko bimber.
Zawiadowca
rozstawiam brzęczące szklanki wypełnione po sam brzeg przed każdym z nas, sam
pociąga solidnego łyka i zaczyna opowieść lekko trzęsącym się głosem.
- To było jeszcze w
zime, onego roku. Tak tu przyszły jak ino śniegi spadły. Wozy mieli i konie i
takiego jednego, co gadał. Tak on pięknie gadał, że ludzie ta co tu jeszcze
mieszkały, wszystkie co do jednego słuchały. Że one to ze Zjednoczonej Europy
przyszły i że nas tam wszystkie zabioro, bo rozkaz przyszedł na tę … jakeś ta
to mówili ? Ewa-Ewakuacja! Bo mie się wydawał, że to co inne było. No i się
ludzie na to pogodziły, bo to i na lotnisko mieli ta ich zabrać i wszystko im
podawać, to się pogodziły. Ale ja mówe: nie będzie tak dla mnie! Mie ze
stanowiska nikt nie zwolnił! – mówi z naciskiem. - Tak i nie pojadę ta z nimi.
To się ten ich dowódca zaczął kłócić z tym co tak wszystko gadał i tak się
kłócili i kłócili…. – pociąga jeszcze jednego łyka ze szklanki, a mnie zaczyna
łapać lekkie przerażenie, że w tym tempie zaraz nam zjedzie pod stół.
Zwłaszcza, że głowa zaczyna mu już niebezpiecznie ciążyć.
- Panie Bonderko! –
mówię głośno.
- Oj nie drzyj ta
się tak. Przeca słysze, tylkom myślał co dali.
- No to co był
dalej?
- No nic.
No matko z córką,
chyba zaraz pójdę po mojego pręta! Przecież mnie nerwowo wykończy. Na szczęście
Brat ma więcej cierpliwości
- Panie Bonderko, a
ci Węgry to kiedy przyszli?
- No jak kiedy? Toż
to one były od początku – mówi machając niecierpliwie ręką. -Ten dowódca i
żołnierze to wszystkie Węgry były, tylko ten jeden co po polsku gadał to Polak.
Tak te żołnierze wszystkie, jak tylko ludzi na wozy pobrały tak do mnie i o
tak! – Łapie się za kapotę na piersi. - Tak mie szarpały! Ale ja się im nie dał
i jak nie patrzyły tak ja tu do stacji skoczył i powiedział, że bronić będę i
mnie tu żadna unia nie straszna! Tak oni podumali, podumali, dowódca ręko
machnęł i pojechały.
- A ludzi to z nimi
wiela pojechało?
- No jak wiela, toż
ta mówiłem dopiero, że wszystkie! – odpowiada niecierpliwie staruszek.
- No ale to z
dziesiątek było, dwudziestek, czy ile? – Komandos ujawnia swoje zdolności detektywistyczne.
- No to będzie tak:
staro Jóźwinowa to roz, bo chłopa nie liczę bo się kopyrtnął na drugi rok po
zarazie. A dobry to ón dla ni był… No już mówe przecie: teroz to od Kapucckich
będzie ze trzy… albo nie… dwie, tak! Dobrze mówe: trzy ich były i wszystkie
poszły…
Dalej już nie
słucham, bo po prostu nie mam siły. Przesłuchanie zostawiam panu Bartoszowi a
sam dobijam do Maćka studiującego mapę.
- Kojarzę to
miejsce – mówi pukając w mapę - Spójrz:
Autostrada nas doprowadzi o tutaj, a na samym wlocie do Królewskiego Miasta
jest duży szpital. Może tam się uda jakoś pomóc Dowódcy.
- Myślisz, że coś
tam zostało po ewakuacji? Równie dobrze możemy zastać gołe ściany. Przez
ostatnie dziesięć lat raczej też nikt tego nie pielęgnował.
- Mamy lepszy
pomysł? Jeśli chcemy gonić Zielonych drogą to i tak musimy tamtędy przejechać.
- Ma rację, od Szpitala do Dworca trasa prosta jak strzelił.
- Dobrze. Jak
stoimy z paliwem do wozu?
Maciek krzywi się
jakby nagle zgryzł cos paskudnego.
- Kiepsko. To co
było w zbiorniku zupełnie się rozdzieliło. Górą nafta, dołem sam szlam. Marcin
z Łukaszem bawili się dobre parę godzin, żeby wypłukać filtr paliwa i
rozmieszać wszystko z wódą. Praktycznie zużyli wszystko. Tutaj dojechaliśmy na
oparach, a i tak silnik kopcił jak parowóz. Nie wiem jak długo pociągnie.
- Możemy spróbować
ściągnąć ropę z tych transporterów, ciężarówki i autobusu. Stało to wszystko na
wolnym powietrzu, więc może być ciężej, ale nie mamy wyjścia. W namiocie jest
trochę spirytusu do odkażania. Może uda się rozmieszać z tym paliwem.
W tym momencie obaj
wpadamy na ten sam pomysł.
- Panie Bonderko -
rzucam w kierunku staruszka i Brata, którzy już powoli dochodzą w lokalnym
drzewie genealogicznym mniej więcej do czasów Mieszka Pierwszego. - Panie
Bonderko! A tego bimbru to dużo pan ma?
Staruszek wydzielił nam
dwudziestolitrowy baniak i taczki ogrodowe w ramach „pomocy międzyresortowej” i
pomachał na pożegnanie. Kategorycznie odmówił opuszczenia posterunku z uwagi na
strategiczną pozycje na linii wschód-zachód, ze względu na wzgląd i tak dalej.
Nie naciskaliśmy go, bo cóż innego mogliśmy zaproponować? Może tutaj będzie
bezpieczniejszy. Ma swój ogródeczek z patisonami i trochę zapasów, do tego
miejsce raczej nie należy do uczęszczanych. Sami zamierzamy pchać się w sam
środek dużego miasta tak naprawdę niewiele o nim wiedząc. Marcin z Łukaszem
naświetlają nam aktualną sytuację geopolityczną metropolii za pomocą mapy od zawiadowcy.
- Całe południe to
Podgórze, - zaczyna Marcin - względnie
nietknięte, w większości w luźnej zabudowie, tylko bliżej centrum zaczynają się
blokowiska. Im gęściej tym gorzej. W czasie Zarazy i zaraz po, wybuchło wiele
pożarów i spaliły się całe osiedla. Po prawej, na wschodzie jest Huta. Zupełnie
wyludniona i niezdatna do życia. Instalacje zakładów produkcyjnych skaziły teren
do tego stopnia, że nie da się tam wytrzymać na dłuższą metę. Od czasu Zarazy
nigdy tam nie byłem. Dalej na północy są Czerwoni i Biali. Nikt tak naprawdę
nie wie, gdzie przebiega granica, dlatego u nas mówiło się po prostu
Biało-Czerwone. Były tam dwa dobrze prosperujące osiedla. Oba rozłożyły się na
terenach centrów handlowych. Razem może i ponad setka ludzi. Żyli ze sobą dość
dobrze do czasu wojny jakieś pięć lat temu. Teraz oba centra spalone, a
większość niedobitków przeniosła się do Śródmieścia. Przez Biało-Czerwony
prowadzą chyba jedyne tory na północ. Jeśli rzeczywiście tam zmierzają, to dla pociągu
jedyna droga. Na zachód jedna linia kończy się na lotnisku, a druga –
północnozachodnia prowadzi w kierunku Ołowianego Miasta. Podobno jest tam rafineria
i nieprzebrane ilości paliwa. Tak przynajmniej mówią wędrowni handlarze. My
obaj jesteśmy ze Śródmieścia. Mieszkaliśmy niedaleko Dworca Głównego.
- Jak to teraz
wygląda? – pytam, choć i tak domyślam się jak musi wyglądać niezamieszkane
przez dziesięć lat miasto. Łukasz ciężko wzdycha:
- Większość
budynków w centrum jeszcze stoi. W czasie Zarazy ta część miasta była już
opuszczona, dlatego nie było tego co na obrzeżach, w blokowiskach. Jedynie
powódź cztery lata temu dała się nam we znaki. Nad samą rzeką, blisko Zamku
były duże hotele, w których mieszkało sporo ludzi. Kiedy wały puściły na lewym
brzegu wiele rodzin zostało odciętych. To był ciężki czas. Później ludzie
zaczęli stamtąd odchodzić i przenosić się bliżej centrum. Właściwie to powstały
dwie osady – Rynek i Zamek. Reszta miasta była niezamieszkana, tylko tu i tam
trafiały się obozy różnych band i szabrowników. My mieszkaliśmy na Rynku.
Stamtąd nas zgarnęli. Razem jakieś sześćdziesiąt osób, łącznie z tymi z Zamku.
Drugie tyle, jak zobaczyło co się dzieje to zwiało między uliczki. Ganiali ich
z psami i dronami dobry tydzień, ale niewiele złapali – kończy ze smutnym
uśmiechem.
- Jak nas zagnali
na Dworzec – dodaje Marcin – to widzieliśmy jeszcze jak galerię handlową
grabią. Żywności już dawno tam nie było, ale ich interesowały głównie narzędzia.
Całe dolne piętro było tam zalane od lat. Kazali ludziom tam włazić po ciemku i
wyciągać wszystko co tylko przypominało sprzęt do robót budowlanych. Do tego
splądrowali wszystkie posterunki policji w okolicy, ale niewiele znaleźli.
Wszystko zostało już dawno wyprute i wystrzelane przez te dziesięć lat, choć i
tak od początku nie było tam wiele. Większość załogi przecież poszło w pełnym rynsztunku na punkty
kontrolne. Ci co mieli szczęście to się ewakuowali razem z transportami, a ci
co nie… - wskazuje głową na zewnątrz.
- No to chyba wiemy,
co mamy wiedzieć – podsumowuje Maciek. – Wjeżdżamy do miasta od południa i kierujemy
się na Szpital. Tam zakładamy tymczasowy obóz i zastanowimy się co dalej.
Śrubek, jak stoimy z uzbrojeniem?
- Nasze sześć sztuk
pięć-pięć-sześć, plus trzy pistolety. - Śrubek wylicza stukając ołówkiem w
złożony na pół zeszyt. - Karabin Dowódcy do kasacji ze stanu razem z optyką. Nic
z tym nie zrobię. Do tego dwa zdobyczne siedem-sześć-dwa z mostu i znalezione
tutaj trzy dziewięćdziesiątki szóstki. Udało mi się poskładać i wyczyścić jeden
rkm. Na koniec strzelba Damiana i dwie policyjne dziewiątki.
- Amunicja? – pytam
z nadzieją.
- Dwie skrzynki
pełnokalibrowej do rkmu po dwieście każda, w sumie cztery setki
pięć-pięć-sześć, cztery magazynki do ruskich, dwie setki dziewiątki i dziesięć
do strzelby. Udało mi się przeelaborować te gumowe ładunki na śrut. Rozciąłem i
wywaliłem oryginalną gumę, nasypałem kulek z łożysk i śrubek, zakleiłem
plastrem i przyciąłem tak jak mi pokazałeś. Na sucho wszystko ładnie
przeładowuje. – Śrubek podaje mi mojego turka. Zamiast urwanej plastikowej kolby
ma teraz zamontowany fachowy drewniany chwyt jak w pistolecie. Na moje pytające
spojrzenie wskazuje tylko na jednego z młodszych chłopców.
- Tata Adaśka jest
stolarzem i młody wystrugał to dla ciebie.
Drobny, może
czternastoletni chłopaczek, nie mieści się z dumy w dwa rozmiary za dużej
bluzie mundurowej. Przekręcam strzelbę w każdą stronę i na próbę składam się do
strzału. Nie jest to to samo co z kolbą, ale taki chwyt też ma swoje zalety. Zwłaszcza,
że robota jest wykonana naprawdę ze smakiem. Drewniana, bukowa poprzeczka
polowego łóżka została przycięta i solidnie spasowana z komorą. Górą nawiązuje
do prostych linii kwadratowego przekroju, by płynnie przejść w owalny profil na wysokości chwytu. Całość wieńczy poszerzona
półeczka dająca oparcie na spodzie dłoni. Śruba mocująca schowana fachowo w
dolnym podtoczeniu.
- Dzięki Adaś.
Wszystko scyzorykiem? – Klepie młodego po ramieniu, a ten uśmiecha się od ucha
do ucha. - Mam teraz prawdziwego obrzyna.
- Dobra, wracajmy
do roboty. – Maciek już by chciał ruszać w drogę – Marcin, jak stoimy z
transportem?
- Od razu mówię, że
wozów bojowych nie udało się uruchomić. Tak samo jak żadnego ze stojących tu
samochodów. Przez te dziesięć lat wszystko wrosło w ziemię na amen. Zostaje nam
tylko wóz strażacki. To staruszek, ale ktoś o niego naprawdę dbał, aż szkoda mi
go katować. Udało się spuścić trochę paliwa z ciężarówki i autobusu. Zobaczymy
jak to będzie chodzić po wymieszaniu z tym paliwem rakietowym, które
wyczarowaliście. Akumulator trochę się podładował jak tu jechaliśmy, ale raczej
nie ryzykowałbym wycieczki nocą. Nie wiem ile wytrzyma, jeśli mielibyśmy jechać
na światłach. Na sytuację awaryjną mamy z tył malutki agregat na benzynę. Od
biedy na nafcie z alkoholem też zadziała.
- Pytania,
zażalenia, wnioski ? – Maciek przejeżdża wzrokiem po twarzach zebranych.
- Co z jeńcem? - pyta cicho Jajo patrząc w podłogę.
- Zostawimy go tu –
odpowiadam od razu. - Nie ma po co go targać z nami, a tu nam nie zaszkodzi.
Zanim dojdzie do miasta nas już dawno nie będzie.
- A co jeśli
skrzywdzi pana Bonderko? – zauważa słusznie Brat.
- Dziadek mało nam
dziś łbów nie odstrzelił. Da sobie radę. Ale masz rację, trzeba będzie
kolaborantowi wytłumaczyć, że mu się to nie opłaci.
Maciek spogląda szybko
po zebranych i kończy naradę.
- Jeżeli nie ma
więcej pytań to wystawić warty na budynku i wozie gaśniczym. Reszta
przygotowuje sprzęt na jutro i kłaść się spać.
Wszyscy rozeszli
się już do wieczornych zajęć, ale Śrubek łapie mnie za rękaw i pokazuje na
stoły zawalone teraz bronią i amunicją.
- Może chciałbyś
wymienić tego ruskiego parcha na coś z czego da się trafiać? – Śmieje się od
ucha do ucha. - Mam tu coś fajnego.
Znalazłem w jednym z wozów bojowych.
Podaje mi krótką
wersie dziewięćdziesiątki szóstki z
dziewięciocalową lufą. Nigdy nie widziałem takiego wynalazku, ale już przy
pierwszym przyłożeniu wiem, że taki chce. Broń jest niesamowicie poręczna, a do
tego lżejsza i lepiej wyważona niż standardowy, długi model. Polimerową kolbę
nowego typu oklejono taśmą maskującą, pod którą siedzi gąbkowe wypełnienie.
Całość od razu układa się przy ramieniu w linie celowania. Dotykam jeszcze
orzełka na prawej stronie komory zamkowej i już wiem, że to jest MÓJ karabin.
- Biorę i nigdy nie
oddam – rzucam tylko Śrubkowi, a ten podaje mi z uśmiechem trzy pełne magazynki.
- Masz, jedna
czwarta z naszych zapasów. Strzela standardowym pośrednim tak jak nasze
modułowce, ale magazynki nie pasują, więc staraj się nie zgubić. Wyczyściłem
dla ciebie też tego małego plastika. Jak rozumiem na niedobór amunicji do
dziewiątek nie cierpisz?
- Nie, dzięki.
Jestem usprzętowiony jak na Powstanie Warszawskie. Jak to wszystko poupycham?
Jest jeszcze ciemno, kiedy
wyprowadzam jeńca z obozu. Przez pierwsze pięćdziesiąt kroków szedł spokojnie,
dopiero teraz zaczyna do niego docierać, że nasza znajomość się tu skończy. Nie
mam ochoty go psychicznie torturować, więc tylko rzucam :
- Teraz
pójdziesz na wschód. Za dzień drogi skręcisz w prawo, na południe i będziesz
szedł dalej aż zobaczysz góry. Dopiero wtedy będziesz mógł się zatrzymać i
poszukać sobie schronienia. Lepiej żebyśmy się więcej nie spotkali.
Stoi do mnie
bokiem patrząc na szeroką wstęgę autostrady. Podskakuje nagle ze strachu i pokracznie
odwraca na opuchniętych nogach, gdy obok niego ląduje reklamówka ze skromnymi
zapasami.
- Masz tu
wodę, dwie konserwy i scyzoryk. Powodzenia – mówię spokojnie po czym odwracam
się i ruszam szybkim krokiem do obozu.
- Nie
zapomnę ci tego! – krzyczy za mną. – Nie zapomnę wam wszystkim – dodaje z nutką
jadu, ale mam go gdzieś. Przed nami długa droga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz