Odgłos szybkich kroków za plecami i okrzyk wysokim, ale
nieznoszący sprzeciwu głosem:
- Łapy w górę! Łapy w górę, pajace i broń na ziemię!
Powoli odkładam swojego niewiernego turczyna na beton.
- Co nie pojął? Na ziemię broń! – Drugi, mocniejszy,
zdecydowanie męski głos dochodzący tym razem z lewej strony.
Trochę zdezorientowany zerkam przez ramię i widzę, że Brat z zaciętą miną kładzie swojego zgniłka na chodniku. No słodki borze dębowy, co za tuman! Muszę mu to zabrać, bo go w końcu ktoś zastrzeli.
- Posłuchajcie trzeba się stąd … - Nie kończę, bo ciepły
wylot lufy opiera mi się o kark.
- Zamknij się, rączki na widoku i stajemy grzecznie na nóżki.
O właśnie tak. Grzeczny chłopczyk. Maciek jesteś cały?
Nie wiem kim jest partyzant za mną, ale głos ma całkiem
przyjemny. To znaczy Ona! Ona, ma głos całkiem przyjemny, bo ten co …. Maciek
odkłada pistolet na ziemię i niezdarnie gramoli się na nogi podpierając
karabinem. Ledwie unosi tyłek z chodnika, a z jego prawej nogi, tuż powyżej kolana
tryska fontanna krwi. Obok mnie przelatuje czarnowłosa furia w bluzie
mundurowej maskowaną w charakterystyczną panterkę. Dziewczyna momentalnie
dociska dwoma rękami ranę, a Maciek klapie ciężko z powrotem na ziemię :
- O żesz kuurrrrr….- syczy przez zęby.
Nawet nie myślę, tylko zdecydowanym ruchem sięgam do torby.
- Ej, życie ci niemiłe? Ręce pokaż, tylko powoli! – Ten sam
mocny głos co wcześniej.
Powoli odwracam się przez prawe ramię i pokazuję co trzymam w
garści. Krótkie skinienie głową, lufa długiego karabinu opada łagodnym łukiem i
przestaje celować mi między oczy. Jednym skokiem dopadam rannego, przepycham
się barkiem obok dziewczyny i zaciągam opaskę stazy trzy palce ponad raną.
Łapię za kołek kołowrotu, obracam dwa
razy i zabezpieczam koniec przekładając pod napę rzepa. W międzyczasie udało mi
się jeszcze nerwowo uśmiechnąć do zaskoczonej dziewczyny, a i tak wszystko
trwało może trzy sekundy. Maciek, jest chyba równie zaskoczony bo dopiero teraz
wrzeszczy:
– Ałaaa! CO MI ROBISZ !?
– Cicho, życie ci uratował! – Mocny odwraca się w kierunku
podwórka. – Druga drużyna! Zgarnąć ty dwóch sprzed budynku i pozbierać broń.
Wymarsz za minutę!
W ciągu kilku chwil dookoła sklepu zaroiło się od postaci w mundurach
w różnych typach kamuflażu. Zebrali z pobojowiska wszystko, co mogło się
przydać i zrzucili na wózek. Na górze wylądował ranny Maciek ściskający naręcze
automatów, moją strzelbę i pasy z wyposażeniem ściągnięte z Zielonych. Dwóch
zaskoczonych cywilów oraz nasza trójkę zgarnięto do środka kolumny marszowej i rzeczywiście,
w ciągu minuty odeszliśmy na północ żegnani żałosnym wyciem syren alarmowych
lokomotyw dobiegającym od strony linii kolejowej.
Ten Mocny z karabinem wyborowym
prowadzi na szpicy. Za nim i trochę bokach idzie dwóch chłopaków mniej więcej w
moim wieku, uzbrojonych w automaty nowego typu. Dwóch kolejnych ciągnie wózek,
ci również są pod bronią. Za to obok, idzie dziewczynka, może dwunastoletnia.
Dzielnie maszeruje w nogę z całą grupą, chlebak z czerwonym krzyżem na białym
polu obijają jej się o kolano. Co i rusz gubi na chwilę krok, bo zerka na nas ukradkiem
przez ramię. Kolumnę zamyka jeszcze kilka postaci, ale staram się za bardzo nie
rozglądać. Poza tym w ciemnościach i tak nie zobaczę ich zbyt dobrze. Po dwudziestu minutach szutrówka skręca ostro na
wschód. Po lewej stronie, w świetle księżyca skrzą się rozlewiska. Tu na chwilę
stajemy. Dwóch chłopaków przy wózku zamienia się miejscami z prowadzącymi.
Wszystko to dzieje się w absolutnej ciszy. Prowadząca trójka zajmuję pozycję z
bronią gotową do strzału i ruszamy dalej. Po chwili słyszę w uchu denerwujące,
ciche brzęczenie. Trochę za wcześnie jeszcze na komary, ale uporczywy, dźwięk
moduluje w górę i w dół jak latający krwiopijca. Tylko, że na sto procent słyszę go po prawej
stronie, a mokradła przecież są po lewej. Mocny zatrzymuje się, chwilę
nasłuchuje, a po sekundzie gwałtownie obraca w naszym kierunku.
– Chodu!
Cała grupa skacze w
dwóch susach w gęste, nadbrzeżne zarośla. Nowi wózkowi nie dają rady opanować
podstępnego wehikułu, który staczając się skosem z nasypu drogi, przewraca się
do góry dnem nakrywając nasz arsenał razem z Maćkiem. Leżymy pod gęstymi
szuwarami, do połowy zanurzeni w zimnej wodzie, gdy ponad nasypem drogi, tuż nad
drzewami ukazuje się czerwone oko. Bucząc niemiłosiernie porusza się po
kilkanaście kroków w lewo i prawo, następnie wznosi się wysoko i odlatuje
wzdłuż mokradeł na zachód.
- Co to było? – Widzę, że chyba tylko ja nie wiem o co
chodzi.
- No jak to co? Dron. – odpiera Siostra.
- A ty skąd to wiesz?
– pytam zaskoczony.
- No jak to skąd? To przecie taki sam jak ten – mówi i
odkrywa rąbek zawiniątka, które tradycyjnie przyciska do piersi.
Patrzę tępo na róg niedużej, polimerowej, wzmocnionej walizki
i po prostu nie wiem co powiedzieć. Siostra przewraca oczami i dodaje:
- No przeciem mówiła, że jak się wóz przewrócił to Porucznik
wszystko kazał brać. Mnie to dał, palcem pogroził i coś mi po rusku powiedział,
alem zrozumiała, że mam pilnować tom pilnowała – dodaje z dumą.
Wzdycham ciężko i tylko kiwam głową. Przecież nie pytałem co
tam taszczy przez całą drogę.
Chwilę zajęło nam wygrzebanie z błota:
Maćka, broni i zapasów z wózka. Rana znowu się otworzyła i opatrunek zaczął
przesiąkać. Chłopak nawet nie kwęknął, kiedy Mocny pospinał agrafkami nierówne
brzegi przestrzeliny i na powrót ciasno zabandażował opatrunek jałowy opaską
elastyczną. Ruszyliśmy w dalszą drogę w ciągu kilku minut. Po godzinie
doszliśmy do stalowego mostu linii kolejowej biegnącej na osi północ – południe
i przekroczyliśmy rzekę. Do remizy dotarliśmy po następnych dwudziestu
minutach. Teraz siedzę na stole w
świetlicy i z daleka oglądam jak Partyzantka z pomocą Dziewczynki czyści ranę i
zakłada szwy. Mocny podchodzi do mnie z dwoma piwami trzymanymi za szyjki
butelek w lewej ręce. Uścisk prawej o mało nie łamie mi palców.
- Piotr. – Patrzy mi prosto w oczy.
Chwilę się waham, ale udaje mi się, choć z trudem, wypluć wreszcie
obco brzmiące słowo:
- Damian, miło poznać.
Bo co miałem powiedzieć? Że Ojciec na mnie „Synek” wołał, a
po nim wszyscy we zaczęli? A późnej już nikt nie wołał. … Bo nie było komu.
- Dzięki za pomoc. Gdyby nie ty, straciłbym dzisiaj dobrego
żołnierza. – Pokazuje butelką na zaimprowizowany stół operacyjny. – Miał
szczęście, że kula rozpadła się na kawałki jak przeszła przez blachę tego
śmietnika. Dwa w łydkę i ten jeden, większy, co się oparł o tętnicę… Zuzia!
Przynieś Zośce jeszcze jedną butelkę czystej. Narzędzia wyczyścić, zdezynfekować
i rozłożyć do wyschnięcia.
Mała kiwa głową, odwraca się i rusza pędem w kąt Sali. Pod opartym bokiem o ścianę, brokatowym,
styropianowym napisem „Do siego Roku”
stoją pudła i skrzynki na zabawę, która się nigdy nie odbędzie.
- Pan się nie obrazi, ale nie za smarkate to pana wojsko? – Zezuję
na niego pociągając solidnego łyka z butelki.
Piotr odwraca się do mnie i przewiercając spojrzeniem
wyraźnie akcentuje :
- To JEST wojsko. Każde z nich przysięgało na sztandar. Krwi
ani …. życia nie szczędzić – kończy ciszej.
– Niech ci się nie wydaje, że ja stary, tu się z dziećmi w
partyzantkę bawię.
Dopiero teraz zauważam, że na prawej stronie twarzy, pod
skołtunionymi włosami i brodą prześwitują jasne pasma blizn. Prawe oko mruga
normalnie, ale prawie w ogóle się nie porusza. Nie tylko głos ale i sylwetka po
prostu epatują tym rodzajem siły, który jasno daje do zrozumienia, że z tym
gościem się nie zadziera. Trochę poniewczasie łapie się na tym, że poprzedniego
pytania nie powinien był zadawać, więc całą uwagę skupiam na butelce trzymanej
w rękach.
– Przyszli do nas dziesięć dni temu. Dzieci mówiły, że były
cztery wozy, konie, do tego kilkunastu żołnierzy. Zapędzili całą wieś do
kościoła. Moi wiedzieli, jak się zachować. Zanim tamci weszli do wioski, dzieci
i podrostków w las, w jary, a sami zostali. Tam są takie skałki z wąwozami i
jaskiniami. Jak nie wiesz, gdzie szukać to nie znajdziesz. Jak nas bandyci
nękali parę lat temu to tak robić zaczęliśmy. Mnie wtedy we wsi nie było. Dwa
dni wcześniej wziąłem tych kilku najstarszych i poszliśmy zapolować. W zimie za
zwierzem trzeba iść w las głęboko, bo sam nie przyjdzie, więc nas parę dni nie
było. Zanim wróciliśmy to Zośka nas znalazła. Tamci załadowali wszystkich na
wozy, pozbierali z chałup co się dało i poszli tu, na południe. Sołtys się im
postawił, to go tak obili, że się na nogi nie podniósł i paru innych też. Nieprzytomnych
na wóz wrzucili. Zośka wszystko z lasu widziała. Dziewięć rodzin. Rodzice ich
wszystkich… – zatacza półokrąg butelką. - … Doszliśmy aż tutaj, siedzimy drugi
dzień i próbujemy ich szarpać. Wczoraj się wpakowaliśmy na większy patrol, ale
udało się odskoczyć. Dziś się poszczęściło…
– No dobra, ale o co chodzi z tym wojskiem? Przecież już nie ma …. – urywam w
pół słowa, kiedy Piotr odwraca się do mnie gwałtownie.
Nie o to chodzi, żebym się go bał, tylko w jego oczach jest
coś, co sprawia, że to co chciałem powiedzieć byłoby … niewłaściwe. Chyba
widzi, że przeszła mi ochota na konfrontację, więc odwraca się z powrotem i
zaczyna spokojnie opowiadać.
– Służyłem w czwartym łącznościowym. To jeszcze było na długo
przed… no wiesz. - Robi w powietrzu nieokreślony ruch ręką.
– Wysłali nas wtedy na Bliski Wschód, na stabilizacyjną. Ja
się nawet na ochotnika zgłosiłem. Chciałem zarobić na misji na dom, rodzicom w
gospodarce pomóc. Dwa tygodnie po przyjeździe na miejsce pierwszy patrol i O! –
Pokazuje na prawą stronę twarzy.
– Jak wpadliśmy na minę to siedziałem z przodu, przy
kierowcy. Wszyscy mówili, że pechowe miejsce, bo prawe przednie koło zwykle
najeżdża. I mieli rację. Jak walnęło tak zgasło światło, jak to mówią i
zapaliło się znowu dopiero w szpitalu. Tyle, że tylko ona jedno oko. – Obraca
się do mnie z uśmiechem – A ty wiesz,
czemu snajper ma jedno oko zamknięte jak przez lunetę celuje?
– No jasne! Jakby drugie zamknął to by nic nie widział. – Wyszczerzam
się wyrzucając wyuczoną formułkę.
– Dobrze! Będą z ciebie ludzie! – Piotr klepie mnie w plecy
śmiejąc się serdecznie na głos.
– Jak wróciłem do kraju, to rehabilitacja, komisja, sraty-
taty i cywil. Rentę dali, świadczenie wypłacili i radź se sam. Co ma zrobić
dwudziestopięcioletni rencista? Przecież jestem zdrowy, tylko jednym okiem
gówno widzę. Posiedziałem trochę na ochronie w markecie, ale ile wytrzymasz
gapiąc się w monitory cały dzień? Rodzicom na gospodarce pomóc to jedno, ale
trzeba coś, no wiesz, coś jeszcze ... Wtedy jak to mówili
„Antoni-wezwał-do-broni”. Politykę miałem w dupie, ale na robocie się znałem. Na
instruktora mnie wzięli. Kontraktowej miałem parę lat plus weteran misji, to
wzięli. – Wzrusza ramionami, po czym pociąga długi łyk z butelki. Po chwili
zaczyna znowu, ale już się nie uśmiecha.
– Jak wszystko walnęło wtedy, w grudniu, to pierwsze co, to
pognałem do jednostki. Tylko paru chłopaków było, bo jak stan wyjątkowy
ogłosili to reszta jeszcze po rodzinach, w górach, jak to przy świętach.
Żadnych rozkazów, tylko rwane meldunki, że przygotowują ewakuację, punkty
kontrolne zabezpieczają, współdziałanie z policją, strzały, sabotażyści,
zamachy i tak dalej. A o nas zapomnieli. Nie mówię, że o jednostce, tylko o
całym rejonie. Nie było ewakuacji. Następnego dnia ludzie zaczęli umierać…. a
resztę znasz.
Dopijamy piwo w milczeniu. Rozglądam się po sali. Dziewczyny
skończyły łatać Maćka i ta starsza – Zośka, odprowadza go pod ramię do
materaców rozłożonych pod ścianą. Zuzka podchodzi z moją stazą w wyciągniętej
ręce :
– Proszę, twoja opaska. Wyczyściłam i zdezynfekowałam. I …
dziękuje za uratowanie brata. – Nawet nie poczekała aż coś odpowiem, tylko
zakręciła się na pięcie i pobiegła do reszty. Piotr wstaje ze stołu i trąca
mnie w ramię.
– Chodź, pójdziemy się naradzić.
Siedzimy na
skrzynkach, wiadrach i na-czym-kto-może w garażu remizy dookoła prymitywnej mapy
wyskrobanej na betonie. Dwóch odbitych cywili spokojnie i rzeczowo referuje
plan obozu.
– Stanowiska karabinów tu, tu, tutaj i tutaj. Do tego jeszcze
dwa na pociągu. Wagon po lewej dla oficerów, dowództwa i kilku żołnierzy.
Reszta śpi w drugim wagonie i namiotach. W sumie około pięćdziesięciu ludzi,
może trochę więcej. Cysterny są na paliwo. Dowożą co chwilę w pojedynczych beczkach
i beczkowozem. Wagony towarowe też są z obstawą. Zawsze ktoś w nich jest.
Wagony dla więźniów w samym środku składu.
– Ilu ludzi tam trzymają? – Piotr wskazuje na plan kawałkiem
patyka.
– Też ciężko zgadnąć. U nas w wagonie było ze trzydzieści,
czterdzieści osób. Co chwilę kogoś brali do jakiejś roboty. Wagonów jest
cztery, ale nie wiem czy wszystkie pełne. Odkąd tu przyjechaliśmy to przyszły
trzy transporty: dwa małe i jeden duży, na cztery wozy, w tym jednym było ze
dwadzieścia osób. Do tego mały oddział wczoraj w południe, ale tylko oficer,
dwóch żołnierzy i dziewczyna. Akurat kazali nam drewno na ogniska nosić jak do
obozu weszli. Poharatani mocno, ktoś ich chyba napadł po drodze, bo
sanitariusze do nich od razu dopadli, ale co później, nie widziałem bo nas
strażnik do roboty pogonił.
Mam pytanie na końcu języka, ale Piotr jest szybszy:
– Ten duży transport, jak ludzie wyglądali? Rozmawialiście z
nimi?
– Widzieliśmy ich tylko z daleka, przez szpary w wagonie. Nas
trzymali w ostatnim, a ich dali do pierwszego. Tą dziewczynę też zamknęli z
nimi. Całość chyba powoli im się zapełnia, bo jak staliśmy na dworcu to tylko
pierwsze dwa wagony były pełne.
– Na jakim dworcu?
– No na Głównym. Tam ponad tydzień stali zanim wszystkich z
okolicy zgonili. Większość towaru to też stamtąd mają. Z galerii handlowych.
Tutaj przyjechaliśmy cztery dni temu.
Piotr wstaje powoli i spogląda na mapę z góry.
– Jeżeli skład jest pełny, to znaczy, że mogą odjechać w
każdej chwili. Tory na wschodzie są zablokowane przez te dwa wykolejone składy.
Zostaję im albo powrót na Dworzec Główny, albo droga tu, na północ. Jeśli
chcemy ich odbić to musimy się pospieszyć. Tak naprawdę to nie wiadomo, ile nam
zostało czasu.
– Musimy ich zatrzymać w miejscu. Najprościej będzie wysadzić
tory. – Pokazuję na drabinkę nabazgraną na mapie.
Jeden z wyrostków parska śmiechem.
– A co, masz si-for z detonatorem w tej swojej torbie? Skąd
ty weźmiesz materiał wybuchowy?
– Zrobię – tym razem do pierwszego śmieszka dołączają pozostali.
Przebiegam wzrokiem po ich twarzach i dopiero teraz dociera do nich, że nie
żartuję.
…
– Ojciec, jak ty chcesz tą kratę rozwalić? Przecież już
chłopaki próbowali. To jest hartowana stal, nawet przeciąć się nie da. To nie
lepiej ścianę spróbować odkuć.
– Możesz sobie kuć ile chcesz, a to zajmie tylko chwilę. –
Ojciec nawet na mnie nie patrzy tylko łyżką odmierza olej napędowy do worka z
nawozem sztucznym.
– Nastrugałeś wiórów z puszki, tak jak cię prosiłem? Dobrze.
– Wrzuca garść i mieszając ostrożnie mruczy po nosem:
– I olifka, i cintrinka, tomato , gorzała. – Uśmiecha się pod
wąsem sam do siebie.
– Co mówisz? – czasem ma takie swoje, dziwne jakieś, że zaczynam
się o niego martwić.
– Nic, nic. Idziemy otworzyć posterunek.
Na pomysł splądrowania posterunku policji w urzędzie gminy
wpadli chłopaki od pana Tadka. Próbowali kilka razy ale jakoś nie udało im się
tego dokonać. Od ewakuacji minęły już dwa lata, więc jasnym jest, że nikt go po
dobroci otwierać nie zamierza. Lokalny posterunkowy zatrzasnął metalowe drzwi
wzmocnione kratą i zabrał klucze ze sobą. Kiedy wróci nikt nie wie, a w środku
na pewno znajdzie się coś co nam pomoże przetrwać koniec świata. Ojciec układa
dużą, pięciolitrową puszkę z miksturą w samym rogu kraty zakrywającej wejście i
nakrywa ciężkim workiem z ziemią. Drugi układa z boku, ale tak żeby nie
zakrywał całej puszki. Odchodzimy dobre kilkadziesiąt kroków i chowamy się za
zaparkowany samochód. Ojciec odwraca się i woła do Pana Tadka, który wraz z
synami przypadł za następnym:
– Dobra chopy! Teraz chować się, zatkać uszy i głowy dół.
Żeby mi się który nie wychylił, bo odłamki będą latać! No to co, Synek? Chwała
Wielkiej Dumnej Policji! – Wyszczerza zęby i składa się do strzelby na masce
samochodu.
Strzał i huk eksplozji zlewają się w jedno. Gdy wreszcie mam
odwagę podnieść głowę, drzwi po prostu nie ma. Nie ma też większej części
framugi i sporego kawałka betonowych stopni poniżej. Jest tylko chmura kurzu i
żółtawego dymu. Podrywam się na nogi i już chce biec w tamtym kierunku, ale
Ojciec łapie mnie za kołnierz ściągając w dół.
- Stój Synek! Spokojnie, niech się rozwieje, bo jak się
tlenków nawdychasz to dopiero będzie bida.”
…
- W tym wykolejonym składzie towarowym widziałem nawozy
sztuczne. Jest tego tyle, że możemy wywalić torowisko stąd do Dworca Głównego.
Problem jest tylko z transportem. Potrzeba to jakoś przewieść. – referuję swój
plan.
- No dobra, a sama eksplozja? Jakieś detonatory, zapalniki? –
Widać, że Piotr już się zapalił do całego pomysłu.
- Potrzeba aluminium żeby uczulić i jakieś paliwo. Możemy
spróbować ściągnąć trochę ropy z
samochodu strażackiego z garażu, o ile się całkiem nie zparafinowała, a jak nie,
to mamy napoje rozrywkowe w świetlicy. Potem strzał, żeby iskra poszła i
gotowe.
Piotr bierze się pod boki i wypuszcza głośno powietrze:
– No dobra, to mamy co robić. Kośmider! – zwraca się do
Śmieszka. – Bierzesz czterech naszych, Damiana – wskazuje głową na mnie. – i
jutro z samego rana wychodzicie.
– Taaa jest Dowódco. – Chłopak uśmiecha się i kiwa głową w
moim kierunku.
– Jajo, co z tym dronem? – Piotr zwraca się do chłopaka po przeciwnej
stronie pomieszczenia.
Wysoki, ogolony na krótko, z wąsem, w którym można policzyć
drobne, pojedyncze włoski, okrągłe okularki. Zamienić mu bluzę mundurową na flanelowy koszulę w kratę i wyglądałby jak
połowa chłopaków z technikum elektronicznego obok mojej dawnej podstawówki.
Jajo odwraca się i pokazuje na Siostrę i Brata:
- Razem z Panią Joanną i Panem Bartoszem zbadaliśmy
urządzenie. Nie wydaje się, żeby zawierało jakiś lokalizator, ale dla pewności
nie zdecydowaliśmy się jeszcze na próby w locie. Na razie wiemy, że działa
zarówno sam pojazd, jak i ekran ze sterowaniem.
Pan Bartosz musi wtrącić swoje trzy grosze :
– My to znamy ten interfejs, bo braciak dostał podobnego
drona na komunię kiedyś. Tyle, że ten to jest hexacopter a nasz był zwykły,
quadra. Ale silniki inwertorowe na blejdsach z karbonu te same, tylko zamiast
gripa ma wbudowaną optykę.
I to jest chyba ten sławny „dysonans poznawczy” - kiedy mózg próbuje pokleić w jedną całość pojęcia
takie jak: Brat, to znaczy „Pan Bartosz”, ze słowami „quadra, interfejs,
inwertor” i za chiny ludowe-demokratyczne mu się nie udaje.
– No, tylko nasz – dodaje „Pani Joanna” – nie miał takiego
telewizorka dużego, tylko taki mniejszy. Jakem kiedyś podpatrzyła jak Porucznik
z żołnierzami wieczorem na postoju puszczali, to widać było na tej kamerze
wszystko jak w dzień, tylko bez kolorów, a potem jak coś przełączali to było
tylko ciemno i czasem takie pomarańczowe plamki.
– Termowizja – zauważa Piotr – pamiętam, że chłopaki w OSP u
nas coś takiego kiedyś mieli, żeby pożary w lesie wykrywać, ale działało to
średnio. Trzeba było blisko podlecieć, żeby kamera coś pokazała.
– I jak wtedy tym latali, to na następny dzień się wcześniej
zatrzymali i po tą Natalię z tatą
poszli.
– Tak wykrywają naszych. Wystarczy dym z komina, żeby
namierzyć gospodarstwo, a resztę zrobią psy. – Dowódca zaciska zęby. – Dobra, jutro zrobimy sobie zwiad, a teraz
wszyscy spać.
Kośmider budzi mnie jeszcze dobrą
godzinę przed świtem. Piotr wyznacza ludzi i wydaje sprzęt. Moja strzelba po
strzelaninie i wyczynach kaskaderskich Maćka, jak to mówią „ utraciła wartość
bojową”. Już przy pierwszym strzale, wtedy na dachu poczułem, że taśma puściła.
Teraz kolba po prostu odpadła. Na śrubie mocującej chwyt wisi tylko smętnie
krótki kawałek nieforemnego plastiku.
Chwycić mogę, ale przy pierwszym strzale kabłąk spustu połamie mi palce, a podrzut
rozkwasi nos o lufę. Chyba zostanie mi pistolet za paskiem, którego nota bene
nikt me jeszcze nie zarekwirował. Na szczęście Piotr podaje mi do ręki
zdobyczny automat i trzy magazynki:
- Trzymaj, dasz sobie z tym radę?
W odpowiedzi zapinam magazynek, przeładowuje fachowo lewą
ręką i zaciągam bezpiecznik.
Do wykolejonego składu dochodzimy o
pierwszym brzasku. Z grupą Piotra pożegnaliśmy się jeszcze przy Stalowy Moście.
Oni w prawo wydłuż rozlewiska, a my prosto na południe. Szybko znajduję wagon
pełen worków ze znajomym oznaczeniami. We trzech ładujemy ile się da na wózek
pod osłoną dwóch strzelców i zwijamy się zanim słońce na dobre odrywa się znad
linii horyzontu. Wózek klekocze na podkładach dociążony sześcioma workami po
dwadzieścia pięć kilo każdy. Do tego zabraliśmy trochę z mojego skarbczyka z
zapasami. Kilka puszek ze słodkimi napojami, trochę słodyczy, cukier i takie
tam. Jak nas przyjęli to warto się podzielić. Po dobrej godzinie marszu widać
już Stalowy Most. Wszyscy wyraźnie się rozluźniają. Niby dalej każdy robi
swoje, ale nie ma już tego skupienia co dalej. Rzeka i Most dają złudne
poczucie bezpieczeństwa. Już prawie jesteśmy „u siebie”.
– Śrubek, co ty tam masz nabazgrane na magazynku? – Kośmider,
chyba jako jedyny ma w łapach na tyle pary, żeby ciągnąć wózek i gadać
jednocześnie.
– Jak to co? Paniszer! I mówiłem ci, żebyś mnie tak nie
nazywał. Obiecałeś, że mi będziesz mówił Riper tak jak reszta chłopaków.
Śrubek na pewno nie wygląda ani na Ripera, ani tym bardziej
na Paniszera. Na oko jakieś dwa lata młodszy ode mnie i jakieś piętnaście kilo lżejszy
blondynek o odstających uszach, nie wygląda zbyt krwiożerczo. Za to swój
modułowy karabinek trzyma przy barku jak stary wiarus.
– Riper! Świnkę Pippę cza se było pierdyknąć, albo tego,
Misia Kolabora!
Naczelny Śmieszek oddziału jest po prostu bezlitosny, ale
przyznaję, że ciężko się było nie uśmiechnąć pod nosem. Nawet jak się jest spoconym
jak koń na westernie, bo to teraz ja
targam z nim ten wózek. Groźny Śrubek już miał palnąć jakąś celną
ripostę, ale zamiast tego zatrzymuje się i powoli obraca w lewo pokazując
palcem w kierunku obozu Zielonych. Na porannym niebie ukazuje się ogromna
chmura błękitnego dymu, a po chwili do naszych uszu dobiega stłumione przez
dystans ryknięcie wysokopojemnościowego silnika diesla. Nogi się pode mną uginają, gdy słyszę własne
słowa:
- Za późno.
Odjeżdżają!
Jesteśmy już
prawie na moście, gdy grupa Piotra wypada z zarośli, jakby ich goniło sto
diabłów. Dowódca zatrzymuje się przy nas i opiera ręce o kolana łapiąc oddech.
– Koniec zabawy. Nic im nie zrobimy. Widzieliśmy BWP i co
najmniej trzydziestu z bronią maszynową. Musieli nas jednak wyhaczyć wczoraj
tym dronem, tylko czekali do rana. Teraz żarty się skończyły. Trzeba spadać na
mokradła to ich zgubimy.
– Na mokradłach nas wystrzelają jak kaczki. BWP pływa, do
tego dron i mamy pozamiatane. Tu ich trzeba załatwić. – protestuję.
– Jak dzieciaku? Nas jest tuzin, ich trzy razy tyle i do tego
uzbrojonych po zęby. Jak chcesz walczyć z wozem bojowym?
– Utopić gnoja! A teraz ruchy, bo nie zdążymy. Śrubek! Leć do
remizy po paliwo i rozlej od razu na dwie bańki. Kośmider, bierzcie każdy po
jednym worku i za mną. Minujemy most! – Zaczynam wydawać rozkazy. Reszta
oddziału patrzy na mnie niezdecydowana.
- No co się patrzycie ? WYKONAĆ! – Piotr na szczęście nie ma
wątpliwości.
Śrubek jest już za mostem, gdy kładziemy dwa pierwsze worki na
południowej podporze. Zwieszam się głową w dół z metalowej konstrukcji i
wciskam ładunek głęboko między jarzmo
łożyska i legar. Nożem, od góry, robię małą dziurkę w foli, żeby zalać później
paliwem.
– Kuźwia, nie wiem czy odpali. Samo paliwo może nie wystarczyć.
Trzeba jeszcze uczulić aluminium, żeby temperatura zapłonu była.
Śrubek już biegnie z powrotem trzymając dwa plastikowe kanistry
z paliwem. Wlewam jeden do pierwszego zestawu worków, a Kośmider z chłopakami
zajmują się drugim, na północnej podporze.
Piotr podaje mi dwa granaty zdobyte na patrolu dzień wcześniej.
– Nie wiem, czy to zadziała – mówię przepraszającym tonem.
Kiwa tylko głową:
- Będziemy się martwić potem. Co dalej?
- Trzeba w to trafić. – Pokazuję na zieloną limonkę wypełnioną
trotylem ułożoną tuż przy worku.
Układamy się
na wale, po prawej stronie mostu. Mamy tu czyste pole ostrzału na południowy
brzeg. Piotr, Kośmider i ja. Resztę wysłaliśmy na tyły z rozkazem zabrania
wszystkich dzieciaków na rozlewiska na północ. Kontakt za trzy godziny, albo
zmywać się jak najdalej. BWP ryczy silnikiem za zagajnikiem po prawej. Idą tą
samą drogą co my wczoraj wieczorem. Gdy nad czubkami drzew pojawia się dron
Piotr uśmiecha się nie odrywając oka od okularu lunety.
- No to jedziemy.
Pada strzał i znienawidzone bzyczenie zmienia nagle ton na
dużo wyższy a sama maszyna koziołkując spada na łąkę przed Mostem. BWP ryczy
silnikiem jak niedźwiedź i w kłębach czarnego dymu wypada na wał
przeciwpowodziowy z naszej prawej strony. Karabin maszynowy w wieżyczce od razu
przykrywa nas ogniem. Koziołkujące gałązki i liście opadają na nas jak deszcz. Za
chwilę odzywa się krótką serią trzydziestka sprzężona w wieży z pełnokalibrowym
i nasyp za którym się ukrywamy rozpryskuje się na wszystkie strony w
eksplozjach pocisków. Głosy na chwile
tracą swoją barwę jakby ktoś włożył mi na głowę plastikowe wiadro. Po prawej
widzę leżącego na plecach Piotra
próbującego przyczepić sobie na powrót oderwane palce prawej dłoni. Obok, połowa
jego karabinu, lufa z przednią częścią zamka zniknęła. Kośmider leży tyłem do
mnie. Nie rusza się. Pod lewą ręką czuję kolbę mojego automatu. Nie myślę, po
prostu przechodzę w tryb zadaniowy. Czuję jak coś lepkiego i gęstego zalewa mi
oczy, gdy ląduję na powrót przy nasypie. BWP zatrzymał się przy moście i
właśnie wypuszcza siedmiu żołnierzy, którzy kryli się we wnętrzu. Desant
wprawnie rozsypuje się przed wozem i korzystając z osłony konstrukcji mostu
posuwa się szybko w kierunku naszego brzegu. Wóz rusza zaraz za nimi, a przed
zagajnikiem po prawej już widzę dwie kolejne drużyny biegnące ich śladem.
Prowadzący są już przy pierwszej podporze, gdy Piotr ląduje koło
mnie ciężko opierając się o nasyp.
– Na co czekasz? Wal! – chrypi mi nad uchem.
– Jak ich tu zablokujemy, to nas obejdą innym mostem i
dopadną. Trzeba pozbyć się tego zasranego BWP!
Zabrzmiało to trochę głośniej i piskliwiej niż bym sobie
życzył. Biorę na cel ładunek na bliższej podporze i czekam, aż wóz minie środek
mostu. Składam się do broni, z której: nigdy nie strzelałem, nie wiem jak jest
ustawiona i mam trafić cel wielkości jabłka oddalony o dwieście kroków. Co w
tym trudnego? Żeby nie było zbyt łatwo, krew z rozbitego łuku brwiowego zalewa
mi lewe oko, a na prawe ucho nic nie słyszę. Lufa lata mi w rękach, więc
opieram ją mocno o jakiś duży kamień, biorę oddech i … wszystko zwalnia. Nie ma niczego poza słupkiem muchy,
wcięciem szczerbiny i zielonym maleńkim punkcikiem obok jasnego worka leżącym
na moście pełnego żołnierzy i po którym właśnie jedzie sobie czołg. Ściągam
delikatnie spust i czuję kopnięcie w obolałym barku. Mam wrażenie, że pocisk
leci nieskończenie długo, żeby po chwili rozpaść się w fontannie iskier przy
uderzeniu w metalowe przęsło. Kolejny, odbija się od barierki i odskakuje w górę.
Żołnierze na Moście padają między podkłady kolejowe, a następny pocisk uderza w
worek z saletrą. Widzę jak materiał unosi się powoli chmurką pyłu z
przestrzeliny. Wokół nas zaczynają padać pociski z drugiej strony rzeki. BWP
powoli i nieubłaganie naprowadza swoje
działko z powrotem w naszym kierunku. Biorę wdech i oddaję jeszcze jeden
strzał. Nagle, na pierwszej podporze wykwita ognista kula gazów, która
zdmuchuje na wszystkie strony zwiad idący przed wozem bojowym. Sam BWP
wyhamowuje na przechylającym się w przód przęśle i zaczyna cofać, ślizgając się
po śliskich szynach i wyrywając całe szczapy drewna z podkładów. Ziemia wokół
nas eksploduje gejzerami odłamków, gdy strzelcy z południowego brzegu kładą ogień
osłonowy na odwrót oddziałów z mostu. Wtulam się instynktownie w najgłębszy kąt
nasypu jak tylko mogę znaleźć. Obok mnie, na wznak leży Piotr i krztusi się
własną krwią. To koniec. Teraz nas obejdą i po prostu zastrzelą. Wtem kanonadę
przerywa głośny huk detonacji. Ostatkiem sił podnoszę się na rękach i spoglądam
ponad krawędź. Druga podpora łamie się powoli, a przęsło na którym stoi BWP
osuwa się do rzeki. Maszyna przewraca się na grzbiet i znika w fontannie wody
na samym środku nurtu. Odwracam się zaskoczony. Zośka spogląda na mnie znad dymiącej
lufy karabinu. Nasz brzeg odzywa się nagle zmasowany ogniem. Śrubek, Jajo, Brat
i całą reszta wysypują się ławą z zarośli po mojej prawej i lewej stronie.
Żołnierze na drugim brzegu wzięci w ogień krzyżowy i zszokowani utratą oddziału
na moście podają tyły zostawiając na przedpolu nieruchome ciała kliku
towarzyszy. Zośka dopada do Piotra i unosi mu głowę. Dowódca patrzy na nią
szklistym wzrokiem. Ostatnie co udaje mi się jeszcze zobaczyć zanim pochłania
mnie ciemność to krwiście czerwony wóz strażacki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz