wtorek, 22 grudnia 2020

1‰ . Twierdza, rozdział 5. Remiza

 



Odgłos szybkich kroków za plecami i okrzyk wysokim, ale nieznoszący sprzeciwu głosem:

- Łapy w górę! Łapy w górę, pajace i broń na ziemię!

Powoli odkładam swojego niewiernego turczyna na beton.

- Co nie pojął? Na ziemię broń! – Drugi, mocniejszy, zdecydowanie męski głos dochodzący tym razem z lewej strony.

Trochę zdezorientowany zerkam przez ramię i widzę, że Brat z zaciętą miną kładzie swojego zgniłka na chodniku. No słodki borze dębowy, co za tuman! Muszę mu to zabrać, bo go w końcu ktoś zastrzeli.

- Posłuchajcie trzeba się stąd … - Nie kończę, bo ciepły wylot lufy opiera mi się o kark.

- Zamknij się, rączki na widoku i stajemy grzecznie na nóżki. O właśnie tak. Grzeczny chłopczyk. Maciek jesteś cały?

Nie wiem kim jest partyzant za mną, ale głos ma całkiem przyjemny. To znaczy Ona! Ona, ma głos całkiem przyjemny, bo ten co …. Maciek odkłada pistolet na ziemię i niezdarnie gramoli się na nogi podpierając karabinem. Ledwie unosi tyłek z chodnika, a z jego prawej nogi, tuż powyżej kolana tryska fontanna krwi. Obok mnie przelatuje czarnowłosa furia w bluzie mundurowej maskowaną w charakterystyczną panterkę. Dziewczyna momentalnie dociska dwoma rękami ranę, a Maciek klapie ciężko z powrotem na ziemię :

- O żesz kuurrrrr….- syczy przez zęby.

Nawet nie myślę, tylko zdecydowanym ruchem sięgam do torby.

- Ej, życie ci niemiłe? Ręce pokaż, tylko powoli! – Ten sam mocny głos co wcześniej.

Powoli odwracam się przez prawe ramię i pokazuję co trzymam w garści. Krótkie skinienie głową, lufa długiego karabinu opada łagodnym łukiem i przestaje celować mi między oczy. Jednym skokiem dopadam rannego, przepycham się barkiem obok dziewczyny i zaciągam opaskę stazy trzy palce ponad raną. Łapię za  kołek kołowrotu, obracam dwa razy i zabezpieczam koniec przekładając pod napę rzepa. W międzyczasie udało mi się jeszcze nerwowo uśmiechnąć do zaskoczonej dziewczyny, a i tak wszystko trwało może trzy sekundy. Maciek, jest  chyba równie zaskoczony bo dopiero teraz wrzeszczy:

– Ałaaa! CO MI ROBISZ !?

– Cicho, życie ci uratował! – Mocny odwraca się w kierunku podwórka. – Druga drużyna! Zgarnąć ty dwóch sprzed budynku i pozbierać broń. Wymarsz za minutę!

W ciągu kilku chwil dookoła sklepu zaroiło się od postaci w mundurach w różnych typach kamuflażu. Zebrali z pobojowiska wszystko, co mogło się przydać i zrzucili na wózek. Na górze wylądował ranny Maciek ściskający naręcze automatów, moją strzelbę i pasy z wyposażeniem ściągnięte z Zielonych. Dwóch zaskoczonych cywilów oraz nasza trójkę zgarnięto do środka kolumny marszowej i rzeczywiście, w ciągu minuty odeszliśmy na północ żegnani żałosnym wyciem syren alarmowych lokomotyw dobiegającym od strony linii kolejowej. 

 

Ten Mocny z karabinem wyborowym prowadzi na szpicy. Za nim i trochę bokach idzie dwóch chłopaków mniej więcej w moim wieku, uzbrojonych w automaty nowego typu. Dwóch kolejnych ciągnie wózek, ci również są pod bronią. Za to obok, idzie dziewczynka, może dwunastoletnia. Dzielnie maszeruje w nogę z całą grupą, chlebak z czerwonym krzyżem na białym polu obijają jej się o kolano. Co i rusz gubi na chwilę krok, bo zerka na nas ukradkiem przez ramię. Kolumnę zamyka jeszcze kilka postaci, ale staram się za bardzo nie rozglądać. Poza tym w ciemnościach i tak nie zobaczę ich zbyt dobrze.  Po dwudziestu minutach szutrówka skręca ostro na wschód. Po lewej stronie, w świetle księżyca skrzą się rozlewiska. Tu na chwilę stajemy. Dwóch chłopaków przy wózku zamienia się miejscami z prowadzącymi. Wszystko to dzieje się w absolutnej ciszy. Prowadząca trójka zajmuję pozycję z bronią gotową do strzału i ruszamy dalej. Po chwili słyszę w uchu denerwujące, ciche brzęczenie. Trochę za wcześnie jeszcze na komary, ale uporczywy, dźwięk moduluje w górę i w dół jak latający krwiopijca.  Tylko, że na sto procent słyszę go po prawej stronie, a mokradła przecież są po lewej. Mocny zatrzymuje się, chwilę nasłuchuje, a po sekundzie gwałtownie obraca w naszym kierunku.

– Chodu!

 Cała grupa skacze w dwóch susach w gęste, nadbrzeżne zarośla. Nowi wózkowi nie dają rady opanować podstępnego wehikułu, który staczając się skosem z nasypu drogi, przewraca się do góry dnem nakrywając nasz arsenał razem z Maćkiem. Leżymy pod gęstymi szuwarami, do połowy zanurzeni w zimnej wodzie, gdy ponad nasypem drogi, tuż nad drzewami ukazuje się czerwone oko. Bucząc niemiłosiernie porusza się po kilkanaście kroków w lewo i prawo, następnie wznosi się wysoko i odlatuje wzdłuż mokradeł na zachód.

- Co to było? – Widzę, że chyba tylko ja nie wiem o co chodzi.

- No jak to co? Dron. – odpiera Siostra.

- A ty skąd to  wiesz? – pytam zaskoczony.

- No jak to skąd? To przecie taki sam jak ten – mówi i odkrywa rąbek zawiniątka, które tradycyjnie przyciska do piersi.

Patrzę tępo na róg niedużej, polimerowej, wzmocnionej walizki i po prostu nie wiem co powiedzieć. Siostra przewraca oczami i dodaje:

- No przeciem mówiła, że jak się wóz przewrócił to Porucznik wszystko kazał brać. Mnie to dał, palcem pogroził i coś mi po rusku powiedział, alem zrozumiała, że mam pilnować tom pilnowała – dodaje z dumą.

Wzdycham ciężko i tylko kiwam głową. Przecież nie pytałem co tam taszczy przez całą drogę.      

Chwilę zajęło nam wygrzebanie z błota: Maćka, broni i zapasów z wózka. Rana znowu się otworzyła i opatrunek zaczął przesiąkać. Chłopak nawet nie kwęknął, kiedy Mocny pospinał agrafkami nierówne brzegi przestrzeliny i na powrót ciasno zabandażował opatrunek jałowy opaską elastyczną. Ruszyliśmy w dalszą drogę w ciągu kilku minut. Po godzinie doszliśmy do stalowego mostu linii kolejowej biegnącej na osi północ – południe i przekroczyliśmy rzekę. Do remizy dotarliśmy po następnych dwudziestu minutach.  Teraz siedzę na stole w świetlicy i z daleka oglądam jak Partyzantka z pomocą Dziewczynki czyści ranę i zakłada szwy. Mocny podchodzi do mnie z dwoma piwami trzymanymi za szyjki butelek w lewej ręce. Uścisk prawej o mało nie łamie mi palców.

- Piotr. – Patrzy mi prosto w oczy.

Chwilę się waham, ale udaje mi się, choć z trudem, wypluć wreszcie obco brzmiące słowo:

- Damian, miło poznać.

Bo co miałem powiedzieć? Że Ojciec na mnie „Synek” wołał, a po nim wszyscy we zaczęli? A późnej już nikt nie wołał. … Bo nie było komu.

- Dzięki za pomoc. Gdyby nie ty, straciłbym dzisiaj dobrego żołnierza. – Pokazuje butelką na zaimprowizowany stół operacyjny. – Miał szczęście, że kula rozpadła się na kawałki jak przeszła przez blachę tego śmietnika. Dwa w łydkę i ten jeden, większy, co się oparł o tętnicę… Zuzia! Przynieś Zośce jeszcze jedną butelkę czystej. Narzędzia wyczyścić, zdezynfekować i rozłożyć do wyschnięcia.

Mała kiwa głową, odwraca się i rusza pędem w kąt Sali.  Pod opartym bokiem o ścianę, brokatowym, styropianowym napisem „Do siego  Roku” stoją pudła i skrzynki na zabawę, która się nigdy nie odbędzie.

- Pan się nie obrazi, ale nie za smarkate to pana wojsko? – Zezuję na niego pociągając solidnego łyka z butelki.

Piotr odwraca się do mnie i przewiercając spojrzeniem wyraźnie akcentuje :

- To JEST wojsko. Każde z nich przysięgało na sztandar. Krwi ani …. życia nie szczędzić – kończy ciszej.

– Niech ci się nie wydaje, że ja stary, tu się z dziećmi w partyzantkę bawię.

Dopiero teraz zauważam, że na prawej stronie twarzy, pod skołtunionymi włosami i brodą prześwitują jasne pasma blizn. Prawe oko mruga normalnie, ale prawie w ogóle się nie porusza. Nie tylko głos ale i sylwetka po prostu epatują tym rodzajem siły, który jasno daje do zrozumienia, że z tym gościem się nie zadziera. Trochę poniewczasie łapie się na tym, że poprzedniego pytania nie powinien był zadawać, więc całą uwagę skupiam na butelce trzymanej w rękach.

– Przyszli do nas dziesięć dni temu. Dzieci mówiły, że były cztery wozy, konie, do tego kilkunastu żołnierzy. Zapędzili całą wieś do kościoła. Moi wiedzieli, jak się zachować. Zanim tamci weszli do wioski, dzieci i podrostków w las, w jary, a sami zostali. Tam są takie skałki z wąwozami i jaskiniami. Jak nie wiesz, gdzie szukać to nie znajdziesz. Jak nas bandyci nękali parę lat temu to tak robić zaczęliśmy. Mnie wtedy we wsi nie było. Dwa dni wcześniej wziąłem tych kilku najstarszych i poszliśmy zapolować. W zimie za zwierzem trzeba iść w las głęboko, bo sam nie przyjdzie, więc nas parę dni nie było. Zanim wróciliśmy to Zośka nas znalazła. Tamci załadowali wszystkich na wozy, pozbierali z chałup co się dało i poszli tu, na południe. Sołtys się im postawił, to go tak obili, że się na nogi nie podniósł i paru innych też. Nieprzytomnych na wóz wrzucili. Zośka wszystko z lasu widziała. Dziewięć rodzin. Rodzice ich wszystkich… – zatacza półokrąg butelką. - … Doszliśmy aż tutaj, siedzimy drugi dzień i próbujemy ich szarpać. Wczoraj się wpakowaliśmy na większy patrol, ale udało się odskoczyć. Dziś się poszczęściło… 

– No dobra, ale o co chodzi z tym  wojskiem? Przecież już nie ma …. – urywam w pół słowa, kiedy Piotr odwraca się do mnie gwałtownie.

Nie o to chodzi, żebym się go bał, tylko w jego oczach jest coś, co sprawia, że to co chciałem powiedzieć byłoby … niewłaściwe. Chyba widzi, że przeszła mi ochota na konfrontację, więc odwraca się z powrotem i zaczyna spokojnie opowiadać.

– Służyłem w czwartym łącznościowym. To jeszcze było na długo przed… no wiesz. - Robi w powietrzu nieokreślony ruch ręką.

– Wysłali nas wtedy na Bliski Wschód, na stabilizacyjną. Ja się nawet na ochotnika zgłosiłem. Chciałem zarobić na misji na dom, rodzicom w gospodarce pomóc. Dwa tygodnie po przyjeździe na miejsce pierwszy patrol i O! – Pokazuje na prawą stronę twarzy.

– Jak wpadliśmy na minę to siedziałem z przodu, przy kierowcy. Wszyscy mówili, że pechowe miejsce, bo prawe przednie koło zwykle najeżdża. I mieli rację. Jak walnęło tak zgasło światło, jak to mówią i zapaliło się znowu dopiero w szpitalu. Tyle, że tylko ona jedno oko. – Obraca się do mnie z uśmiechem –  A ty wiesz, czemu snajper ma jedno oko zamknięte jak przez lunetę celuje?

– No jasne! Jakby drugie zamknął to by nic nie widział. – Wyszczerzam się wyrzucając wyuczoną formułkę.

– Dobrze! Będą z ciebie ludzie! – Piotr klepie mnie w plecy śmiejąc się serdecznie na głos.

– Jak wróciłem do kraju, to rehabilitacja, komisja, sraty- taty i cywil. Rentę dali, świadczenie wypłacili i radź se sam. Co ma zrobić dwudziestopięcioletni rencista? Przecież jestem zdrowy, tylko jednym okiem gówno widzę. Posiedziałem trochę na ochronie w markecie, ale ile wytrzymasz gapiąc się w monitory cały dzień? Rodzicom na gospodarce pomóc to jedno, ale trzeba coś, no wiesz, coś jeszcze ... Wtedy jak to mówili „Antoni-wezwał-do-broni”. Politykę miałem w dupie, ale na robocie się znałem. Na instruktora mnie wzięli. Kontraktowej miałem parę lat plus weteran misji, to wzięli. – Wzrusza ramionami, po czym pociąga długi łyk z butelki. Po chwili zaczyna znowu, ale już się nie uśmiecha.

– Jak wszystko walnęło wtedy, w grudniu, to pierwsze co, to pognałem do jednostki. Tylko paru chłopaków było, bo jak stan wyjątkowy ogłosili to reszta jeszcze po rodzinach, w górach, jak to przy świętach. Żadnych rozkazów, tylko rwane meldunki, że przygotowują ewakuację, punkty kontrolne zabezpieczają, współdziałanie z policją, strzały, sabotażyści, zamachy i tak dalej. A o nas zapomnieli. Nie mówię, że o jednostce, tylko o całym rejonie. Nie było ewakuacji. Następnego dnia ludzie zaczęli umierać…. a resztę znasz.

Dopijamy piwo w milczeniu. Rozglądam się po sali. Dziewczyny skończyły łatać Maćka i ta starsza – Zośka, odprowadza go pod ramię do materaców rozłożonych pod ścianą. Zuzka podchodzi z moją stazą w wyciągniętej ręce :

– Proszę, twoja opaska. Wyczyściłam i zdezynfekowałam. I … dziękuje za uratowanie brata. – Nawet nie poczekała aż coś odpowiem, tylko zakręciła się na pięcie i pobiegła do reszty. Piotr wstaje ze stołu i trąca mnie w ramię.

– Chodź, pójdziemy się naradzić.   

            Siedzimy na skrzynkach, wiadrach i na-czym-kto-może w garażu remizy dookoła prymitywnej mapy wyskrobanej na betonie. Dwóch odbitych cywili spokojnie i rzeczowo referuje plan obozu.

– Stanowiska karabinów tu, tu, tutaj i tutaj. Do tego jeszcze dwa na pociągu. Wagon po lewej dla oficerów, dowództwa i kilku żołnierzy. Reszta śpi w drugim wagonie i namiotach. W sumie około pięćdziesięciu ludzi, może trochę więcej. Cysterny są na paliwo. Dowożą co chwilę w pojedynczych beczkach i beczkowozem. Wagony towarowe też są z obstawą. Zawsze ktoś w nich jest. Wagony dla więźniów w samym środku składu.

– Ilu ludzi tam trzymają? – Piotr wskazuje na plan kawałkiem patyka.   

– Też ciężko zgadnąć. U nas w wagonie było ze trzydzieści, czterdzieści osób. Co chwilę kogoś brali do jakiejś roboty. Wagonów jest cztery, ale nie wiem czy wszystkie pełne. Odkąd tu przyjechaliśmy to przyszły trzy transporty: dwa małe i jeden duży, na cztery wozy, w tym jednym było ze dwadzieścia osób. Do tego mały oddział wczoraj w południe, ale tylko oficer, dwóch żołnierzy i dziewczyna. Akurat kazali nam drewno na ogniska nosić jak do obozu weszli. Poharatani mocno, ktoś ich chyba napadł po drodze, bo sanitariusze do nich od razu dopadli, ale co później, nie widziałem bo nas strażnik do roboty pogonił.

Mam pytanie na końcu języka, ale Piotr jest szybszy:

– Ten duży transport, jak ludzie wyglądali? Rozmawialiście z nimi?

– Widzieliśmy ich tylko z daleka, przez szpary w wagonie. Nas trzymali w ostatnim, a ich dali do pierwszego. Tą dziewczynę też zamknęli z nimi. Całość chyba powoli im się zapełnia, bo jak staliśmy na dworcu to tylko pierwsze dwa wagony były pełne.

– Na jakim dworcu?

– No na Głównym. Tam ponad tydzień stali zanim wszystkich z okolicy zgonili. Większość towaru to też stamtąd mają. Z galerii handlowych. Tutaj przyjechaliśmy cztery dni temu.

Piotr wstaje powoli i spogląda na mapę z góry.

– Jeżeli skład jest pełny, to znaczy, że mogą odjechać w każdej chwili. Tory na wschodzie są zablokowane przez te dwa wykolejone składy. Zostaję im albo powrót na Dworzec Główny, albo droga tu, na północ. Jeśli chcemy ich odbić to musimy się pospieszyć. Tak naprawdę to nie wiadomo, ile nam zostało czasu.

– Musimy ich zatrzymać w miejscu. Najprościej będzie wysadzić tory. – Pokazuję na drabinkę nabazgraną na mapie.  

Jeden z wyrostków parska śmiechem.

– A co, masz si-for z detonatorem w tej swojej torbie? Skąd ty weźmiesz materiał wybuchowy?  

– Zrobię – tym razem do pierwszego śmieszka dołączają pozostali. Przebiegam wzrokiem po ich twarzach i dopiero teraz dociera do nich, że nie żartuję.

– Ojciec, jak ty chcesz tą kratę rozwalić? Przecież już chłopaki próbowali. To jest hartowana stal, nawet przeciąć się nie da. To nie lepiej ścianę spróbować odkuć.     

– Możesz sobie kuć ile chcesz, a to zajmie tylko chwilę. – Ojciec nawet na mnie nie patrzy tylko łyżką odmierza olej napędowy do worka z nawozem sztucznym.

– Nastrugałeś wiórów z puszki, tak jak cię prosiłem? Dobrze. – Wrzuca garść i mieszając ostrożnie mruczy po nosem:

– I olifka, i cintrinka, tomato , gorzała. – Uśmiecha się pod wąsem sam do siebie.    

– Co mówisz? – czasem ma takie swoje, dziwne jakieś, że zaczynam się o niego martwić.

– Nic, nic. Idziemy otworzyć posterunek.

Na pomysł splądrowania posterunku policji w urzędzie gminy wpadli chłopaki od pana Tadka. Próbowali kilka razy ale jakoś nie udało im się tego dokonać. Od ewakuacji minęły już dwa lata, więc jasnym jest, że nikt go po dobroci otwierać nie zamierza. Lokalny posterunkowy zatrzasnął metalowe drzwi wzmocnione kratą i zabrał klucze ze sobą. Kiedy wróci nikt nie wie, a w środku na pewno znajdzie się coś co nam pomoże przetrwać koniec świata. Ojciec układa dużą, pięciolitrową puszkę z miksturą w samym rogu kraty zakrywającej wejście i nakrywa ciężkim workiem z ziemią. Drugi układa z boku, ale tak żeby nie zakrywał całej puszki. Odchodzimy dobre kilkadziesiąt kroków i chowamy się za zaparkowany samochód. Ojciec odwraca się i woła do Pana Tadka, który wraz z synami przypadł za następnym:

– Dobra chopy! Teraz chować się, zatkać uszy i głowy dół. Żeby mi się który nie wychylił, bo odłamki będą latać! No to co, Synek? Chwała Wielkiej Dumnej Policji! – Wyszczerza zęby i składa się do strzelby na masce samochodu.

Strzał i huk eksplozji zlewają się w jedno. Gdy wreszcie mam odwagę podnieść głowę, drzwi po prostu nie ma. Nie ma też większej części framugi i sporego kawałka betonowych stopni poniżej. Jest tylko chmura kurzu i żółtawego dymu. Podrywam się na nogi i już chce biec w tamtym kierunku, ale Ojciec łapie mnie za kołnierz ściągając w dół.

- Stój Synek! Spokojnie, niech się rozwieje, bo jak się tlenków nawdychasz to dopiero będzie bida.”

- W tym wykolejonym składzie towarowym widziałem nawozy sztuczne. Jest tego tyle, że możemy wywalić torowisko stąd do Dworca Głównego. Problem jest tylko z transportem. Potrzeba to jakoś przewieść. – referuję swój plan.

- No dobra, a sama eksplozja? Jakieś detonatory, zapalniki? – Widać, że Piotr już się zapalił do całego pomysłu.

- Potrzeba aluminium żeby uczulić i jakieś paliwo. Możemy spróbować ściągnąć trochę  ropy z samochodu strażackiego z garażu, o ile się całkiem nie zparafinowała, a jak nie, to mamy napoje rozrywkowe w świetlicy. Potem strzał, żeby iskra poszła i gotowe.

Piotr bierze się pod boki i wypuszcza głośno powietrze:

– No dobra, to mamy co robić. Kośmider! – zwraca się do Śmieszka. – Bierzesz czterech naszych, Damiana – wskazuje głową na mnie. – i jutro z samego rana wychodzicie.

– Taaa jest Dowódco. – Chłopak uśmiecha się i kiwa głową w moim kierunku.

– Jajo, co z tym dronem? – Piotr zwraca się do chłopaka po przeciwnej stronie pomieszczenia.

Wysoki, ogolony na krótko, z wąsem, w którym można policzyć drobne, pojedyncze włoski, okrągłe okularki. Zamienić mu bluzę mundurową  na flanelowy koszulę w kratę i wyglądałby jak połowa chłopaków z technikum elektronicznego obok mojej dawnej podstawówki. Jajo odwraca się i pokazuje na Siostrę i Brata:

- Razem z Panią Joanną i Panem Bartoszem zbadaliśmy urządzenie. Nie wydaje się, żeby zawierało jakiś lokalizator, ale dla pewności nie zdecydowaliśmy się jeszcze na próby w locie. Na razie wiemy, że działa zarówno sam pojazd, jak i ekran ze sterowaniem.

Pan Bartosz musi wtrącić swoje trzy grosze :

– My to znamy ten interfejs, bo braciak dostał podobnego drona na komunię kiedyś. Tyle, że ten to jest hexacopter a nasz był zwykły, quadra. Ale silniki inwertorowe na blejdsach z karbonu te same, tylko zamiast gripa ma wbudowaną optykę.

I to jest chyba ten sławny „dysonans poznawczy”  - kiedy mózg próbuje pokleić w jedną całość pojęcia takie jak: Brat, to znaczy „Pan Bartosz”, ze słowami „quadra, interfejs, inwertor” i za chiny ludowe-demokratyczne mu się nie udaje.

– No, tylko nasz – dodaje „Pani Joanna” – nie miał takiego telewizorka dużego, tylko taki mniejszy. Jakem kiedyś podpatrzyła jak Porucznik z żołnierzami wieczorem na postoju puszczali, to widać było na tej kamerze wszystko jak w dzień, tylko bez kolorów, a potem jak coś przełączali to było tylko ciemno i czasem takie pomarańczowe plamki.

– Termowizja – zauważa Piotr – pamiętam, że chłopaki w OSP u nas coś takiego kiedyś mieli, żeby pożary w lesie wykrywać, ale działało to średnio. Trzeba było blisko podlecieć, żeby kamera coś pokazała. 

– I jak wtedy tym latali, to na następny dzień się wcześniej zatrzymali i po tą  Natalię z tatą poszli.

– Tak wykrywają naszych. Wystarczy dym z komina, żeby namierzyć gospodarstwo, a resztę zrobią psy. – Dowódca zaciska zęby.  – Dobra, jutro zrobimy sobie zwiad, a teraz wszyscy spać.

 

Kośmider budzi mnie jeszcze dobrą godzinę przed świtem. Piotr wyznacza ludzi i wydaje sprzęt. Moja strzelba po strzelaninie i wyczynach kaskaderskich Maćka, jak to mówią „ utraciła wartość bojową”. Już przy pierwszym strzale, wtedy na dachu poczułem, że taśma puściła. Teraz kolba po prostu odpadła. Na śrubie mocującej chwyt wisi tylko smętnie krótki  kawałek nieforemnego plastiku. Chwycić mogę, ale przy pierwszym strzale kabłąk spustu połamie mi palce, a podrzut rozkwasi nos o lufę. Chyba zostanie mi pistolet za paskiem, którego nota bene nikt me jeszcze nie zarekwirował. Na szczęście Piotr podaje mi do ręki zdobyczny automat i trzy magazynki:

- Trzymaj, dasz sobie z tym radę?

W odpowiedzi zapinam magazynek, przeładowuje fachowo lewą ręką i zaciągam bezpiecznik.   

Do wykolejonego składu dochodzimy o pierwszym brzasku. Z grupą Piotra pożegnaliśmy się jeszcze przy Stalowy Moście. Oni w prawo wydłuż rozlewiska, a my prosto na południe. Szybko znajduję wagon pełen worków ze znajomym oznaczeniami. We trzech ładujemy ile się da na wózek pod osłoną dwóch strzelców i zwijamy się zanim słońce na dobre odrywa się znad linii horyzontu. Wózek klekocze na podkładach dociążony sześcioma workami po dwadzieścia pięć kilo każdy. Do tego zabraliśmy trochę z mojego skarbczyka z zapasami. Kilka puszek ze słodkimi napojami, trochę słodyczy, cukier i takie tam. Jak nas przyjęli to warto się podzielić. Po dobrej godzinie marszu widać już Stalowy Most. Wszyscy wyraźnie się rozluźniają. Niby dalej każdy robi swoje, ale nie ma już tego skupienia co dalej. Rzeka i Most dają złudne poczucie bezpieczeństwa. Już prawie jesteśmy „u siebie”.

– Śrubek, co ty tam masz nabazgrane na magazynku? – Kośmider, chyba jako jedyny ma w łapach na tyle pary, żeby ciągnąć wózek i gadać jednocześnie.

– Jak to co? Paniszer! I mówiłem ci, żebyś mnie tak nie nazywał. Obiecałeś, że mi będziesz mówił Riper tak jak reszta chłopaków.

Śrubek na pewno nie wygląda ani na Ripera, ani tym bardziej na Paniszera. Na oko jakieś dwa lata młodszy ode mnie i jakieś piętnaście kilo lżejszy blondynek o odstających uszach, nie wygląda zbyt krwiożerczo. Za to swój modułowy karabinek trzyma przy barku jak stary wiarus.

– Riper! Świnkę Pippę cza se było pierdyknąć, albo tego, Misia Kolabora!

Naczelny Śmieszek oddziału jest po prostu bezlitosny, ale przyznaję, że ciężko się było nie uśmiechnąć pod nosem. Nawet jak się jest spoconym jak koń na westernie, bo to teraz ja  targam z nim ten wózek. Groźny Śrubek już miał palnąć jakąś celną ripostę, ale zamiast tego zatrzymuje się i powoli obraca w lewo pokazując palcem w kierunku obozu Zielonych. Na porannym niebie ukazuje się ogromna chmura błękitnego dymu, a po chwili do naszych uszu dobiega stłumione przez dystans ryknięcie wysokopojemnościowego silnika diesla.  Nogi się pode mną uginają, gdy słyszę własne słowa:        

 - Za późno. Odjeżdżają!

            Jesteśmy już prawie na moście, gdy grupa Piotra wypada z zarośli, jakby ich goniło sto diabłów. Dowódca zatrzymuje się przy nas i opiera ręce o kolana łapiąc oddech.

– Koniec zabawy. Nic im nie zrobimy. Widzieliśmy BWP i co najmniej trzydziestu z bronią maszynową. Musieli nas jednak wyhaczyć wczoraj tym dronem, tylko czekali do rana. Teraz żarty się skończyły. Trzeba spadać na mokradła to ich zgubimy.

– Na mokradłach nas wystrzelają jak kaczki. BWP pływa, do tego dron i mamy pozamiatane. Tu ich trzeba załatwić. – protestuję.

– Jak dzieciaku? Nas jest tuzin, ich trzy razy tyle i do tego uzbrojonych po zęby. Jak chcesz walczyć z wozem bojowym?

– Utopić gnoja! A teraz ruchy, bo nie zdążymy. Śrubek! Leć do remizy po paliwo i rozlej od razu na dwie bańki. Kośmider, bierzcie każdy po jednym worku i za mną. Minujemy most! – Zaczynam wydawać rozkazy. Reszta oddziału patrzy na mnie niezdecydowana.

- No co się patrzycie ? WYKONAĆ! – Piotr na szczęście nie ma wątpliwości.

Śrubek jest już za mostem, gdy kładziemy dwa pierwsze worki na południowej podporze. Zwieszam się głową w dół z metalowej konstrukcji i wciskam  ładunek głęboko między jarzmo łożyska i legar. Nożem, od góry, robię małą dziurkę w foli, żeby zalać później paliwem.

– Kuźwia, nie wiem czy odpali. Samo paliwo może nie wystarczyć. Trzeba jeszcze uczulić aluminium, żeby temperatura zapłonu była.

Śrubek już biegnie z powrotem trzymając dwa plastikowe kanistry z paliwem. Wlewam jeden do pierwszego zestawu worków, a Kośmider z chłopakami zajmują się drugim, na północnej podporze.

Piotr podaje mi dwa granaty zdobyte na patrolu dzień wcześniej.

– Nie wiem, czy to zadziała – mówię przepraszającym tonem.

Kiwa tylko głową:

- Będziemy się martwić potem. Co dalej?

- Trzeba w to trafić. – Pokazuję na zieloną limonkę wypełnioną trotylem ułożoną tuż przy worku.

 

            Układamy się na wale, po prawej stronie mostu. Mamy tu czyste pole ostrzału na południowy brzeg. Piotr, Kośmider i ja. Resztę wysłaliśmy na tyły z rozkazem zabrania wszystkich dzieciaków na rozlewiska na północ. Kontakt za trzy godziny, albo zmywać się jak najdalej. BWP ryczy silnikiem za zagajnikiem po prawej. Idą tą samą drogą co my wczoraj wieczorem. Gdy nad czubkami drzew pojawia się dron Piotr uśmiecha się nie odrywając oka od okularu lunety.

- No to jedziemy.

Pada strzał i znienawidzone bzyczenie zmienia nagle ton na dużo wyższy a sama maszyna koziołkując spada na łąkę przed Mostem. BWP ryczy silnikiem jak niedźwiedź i w kłębach czarnego dymu wypada na wał przeciwpowodziowy z naszej prawej strony. Karabin maszynowy w wieżyczce od razu przykrywa nas ogniem. Koziołkujące gałązki i liście opadają na nas jak deszcz. Za chwilę odzywa się krótką serią trzydziestka sprzężona w wieży z pełnokalibrowym i nasyp za którym się ukrywamy rozpryskuje się na wszystkie strony w eksplozjach pocisków.  Głosy na chwile tracą swoją barwę jakby ktoś włożył mi na głowę plastikowe wiadro. Po prawej widzę leżącego na plecach  Piotra próbującego przyczepić sobie na powrót oderwane palce prawej dłoni. Obok, połowa jego karabinu, lufa z przednią częścią zamka zniknęła. Kośmider leży tyłem do mnie. Nie rusza się. Pod lewą ręką czuję kolbę mojego automatu. Nie myślę, po prostu przechodzę w tryb zadaniowy. Czuję jak coś lepkiego i gęstego zalewa mi oczy, gdy ląduję na powrót przy nasypie. BWP zatrzymał się przy moście i właśnie wypuszcza siedmiu żołnierzy, którzy kryli się we wnętrzu. Desant wprawnie rozsypuje się przed wozem i korzystając z osłony konstrukcji mostu posuwa się szybko w kierunku naszego brzegu. Wóz rusza zaraz za nimi, a przed zagajnikiem po prawej już widzę dwie kolejne drużyny biegnące ich śladem.

Prowadzący są już przy pierwszej podporze, gdy Piotr ląduje koło mnie ciężko opierając się o nasyp.

– Na co czekasz? Wal! – chrypi mi nad uchem.

– Jak ich tu zablokujemy, to nas obejdą innym mostem i dopadną. Trzeba pozbyć się tego zasranego BWP!

Zabrzmiało to trochę głośniej i piskliwiej niż bym sobie życzył. Biorę na cel ładunek na bliższej podporze i czekam, aż wóz minie środek mostu. Składam się do broni, z której: nigdy nie strzelałem, nie wiem jak jest ustawiona i mam trafić cel wielkości jabłka oddalony o dwieście kroków. Co w tym trudnego? Żeby nie było zbyt łatwo, krew z rozbitego łuku brwiowego zalewa mi lewe oko, a na prawe ucho nic nie słyszę. Lufa lata mi w rękach, więc opieram ją mocno o jakiś duży kamień, biorę oddech i … wszystko  zwalnia. Nie ma niczego poza słupkiem muchy, wcięciem szczerbiny i zielonym maleńkim punkcikiem obok jasnego worka leżącym na moście pełnego żołnierzy i po którym właśnie jedzie sobie czołg. Ściągam delikatnie spust i czuję kopnięcie w obolałym barku. Mam wrażenie, że pocisk leci nieskończenie długo, żeby po chwili rozpaść się w fontannie iskier przy uderzeniu w metalowe przęsło. Kolejny, odbija się od barierki i odskakuje w górę. Żołnierze na Moście padają między podkłady kolejowe, a następny pocisk uderza w worek z saletrą. Widzę jak materiał unosi się powoli chmurką pyłu z przestrzeliny. Wokół nas zaczynają padać pociski z drugiej strony rzeki. BWP powoli  i nieubłaganie naprowadza swoje działko z powrotem w naszym kierunku. Biorę wdech i oddaję jeszcze jeden strzał. Nagle, na pierwszej podporze wykwita ognista kula gazów, która zdmuchuje na wszystkie strony zwiad idący przed wozem bojowym. Sam BWP wyhamowuje na przechylającym się w przód przęśle i zaczyna cofać, ślizgając się po śliskich szynach i wyrywając całe szczapy drewna z podkładów. Ziemia wokół nas eksploduje gejzerami odłamków, gdy strzelcy z południowego brzegu kładą ogień osłonowy na odwrót oddziałów z mostu. Wtulam się instynktownie w najgłębszy kąt nasypu jak tylko mogę znaleźć. Obok mnie, na wznak leży Piotr i krztusi się własną krwią. To koniec. Teraz nas obejdą i po prostu zastrzelą. Wtem kanonadę przerywa głośny huk detonacji. Ostatkiem sił podnoszę się na rękach i spoglądam ponad krawędź. Druga podpora łamie się powoli, a przęsło na którym stoi BWP osuwa się do rzeki. Maszyna przewraca się na grzbiet i znika w fontannie wody na samym środku nurtu. Odwracam się zaskoczony. Zośka spogląda na mnie znad dymiącej lufy karabinu. Nasz brzeg odzywa się nagle zmasowany ogniem. Śrubek, Jajo, Brat i całą reszta wysypują się ławą z zarośli po mojej prawej i lewej stronie. Żołnierze na drugim brzegu wzięci w ogień krzyżowy i zszokowani utratą oddziału na moście podają tyły zostawiając na przedpolu nieruchome ciała kliku towarzyszy. Zośka dopada do Piotra i unosi mu głowę. Dowódca patrzy na nią szklistym wzrokiem. Ostatnie co udaje mi się jeszcze zobaczyć zanim pochłania mnie ciemność to krwiście czerwony wóz strażacki.           


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz