czwartek, 24 grudnia 2020

1‰ , tom I Twierdza rozdział 16. Czerwony Sztandar

 



 

Wybiegam na zarośnięte krzakami podwórko. Gałęzie chłoszczą po przedramionach. Zasłaniam twarz i gnam przez  gąszcz na pełnej prędkości. Wskakuję do płytkiej, przydrożnej fosy. Sekundę potem samochód wypada zza zakrętu pędząc od strony posterunku na Zamku. Chowam się za osłoną betonowego przepustu i prawie bez celowania zaczynam strzelać w kierunku pojazdu. Pierwszy pocisk trafia w lewą przednią oponę. Kierowca próbuje rozpaczliwie skontrować tor jazdy, a ja metodycznie pakuje kolejne kule w chłodnicę, maskę i przednią szybę. Bryzg czerwieni na bocznym okienku i nagłe szarpnięcie w lewo oznaczają, że trafiłem gdzie powinienem. Łazik na pełnych obrotach skręca ostro na przeciwną stronę drogi i przelatując przez fosę wbija się w murek ogrodzenia. Nie czekam, tylko zasypuję kabinę gradem ołowiu. Krótka lufa błyska czteroramiennym płomieniem wylotowym, a boczne szyby rozpryskują się w fontannach szklanych drobinek. Tylne drzwi otwierają się i na ziemię wypada jeden z żołnierzy. Niezdarnie ląduje na boku, z nogami wciąż uwięzionymi w kabinie i próbuje złożyć się do strzału. Ładuję w niego dwie kule i zamek mojego karabinka odsłania pustą komorę.  Koniec! Wystrzelałem cały dwudziestonabojowy magazynek. Rzucam się plackiem na dno rowu. Od strony wozu rozlega się seria z drugiego automatu. Przewracam się na plecy i sięgam po puszkę po napoju przerobioną na granat czarnoprochowy. Jedna iskra z zapalniczki wystarcza, żeby chałupniczo wykonany lont strzelił iskrami. Nawet nie wychylając głowy, posyłam ładunek lobem ponad krawędzią przepustu. Pomiędzy hukiem wystrzałów słyszę stuknięcie puszki uderzającej o asfalt. Strzały milkną na moment, słychać krótki ostrzegawczy krzyk. Wybuch rozsadzający bębenki w uszach i wizg odłamków latających we wszystkie strony. Zrywam się na równe nogi z moim śmiesznym klockowatym pistolecikiem, przelatuję przez drogę i wskakuję w rów po przeciwnej stronie, próbując jak najszybciej obejść wrak samochodu. Granat musiał upaść zaraz za tylnym zderzakiem, bo żołnierz, który schował się za kołem jest praktycznie rozerwany na strzępy. Leży na brzuchu dobre kilka kroków od wraku. Tylna część łazika zmieniła się w podziurawioną, poskręcaną masę. Dopiero teraz do  mnie dociera, że znam ten wóz i załogę. W ostatnim momencie padam na kolana za dymiąca skorupą, gdy przez rozbite okna miga mi celująca do mnie postać. Gucwa daje ognia z dużego, srebrnego rewolweru, a kula gwiżdże mi nad głową roznosząc w drzazgi pień młodego drzewka. Rzucam się szczupakiem w prawo, za maskę silnika. Kapral unosi niepewnie broń w lewej ręce. Prawa zwisa  bezwładnie wzdłuż tułowia brocząc krwią na asfalt. Gucwa rusza niezdarnym truchtem, w kierunku krzaków po prawej stronie drogi cały czas trzymając mnie na muszce. Na skraju rowu strzela, a kula wybija solidną dziurę w słupku przednich drzwi samochodu. Blacha na wylocie otwiera się jak konserwa. Podnoszę się wściekły i wypluwam pył, który połknąłem padając znowu płasko na asfalt. Nie wiem, co to za kaliber, ale jeden taki pocisk mógłby mnie posłać na tamten świat. Nieważne, gdzie by mnie trafił, szok po postrzale wyłączył by mnie od razu. Biorę głęboki oddech i gwałtownie prostuję się ponad maskę z pistoletem  w obu dłoniach. Tam gdzie przed chwilą był Gucwa widać tylko kołyszące się gałązki. W biegu łapię za leżący obok wozu automat jednego z żołnierzy. Nie zdążył wystrzelić. Magazynek jest pełny. W kieszeni kurtki ma jeszcze zapasowy. Dobrze, teraz mam się czym bić. Rzucam tylko Michałowi, wyglądającemu lękliwie na drogę:

- Zbieraj broń i biegiem do punktu ewakuacji!

A sam rzucam się w pogoń.

 

            Kapral biegnie na przełaj w kierunku Twierdzy. Na otwartym terenie taki dystans można pokonać w trzy, cztery minuty, ale między gęstymi drzewami i ruinami musi zwolnić i może uda mi się go dopaść zanim dotrze do błoń. Od strony festynu dalej słychać strzały i to z broni o różnych kalibrach. Wbiegam na niewielkie wzniesienie i daje sobie kilka sekund, żeby zorientować się w sytuacji.

Działko przeciwlotnicze na lewej baszcie obraca się gwałtownie dziewięćdziesiąt stopni w bok i ciągnie długą serią po bliźniaczym stanowisku po drugiej stronie wrót. Szczyt wieży eksploduje kulą ognia, a pół sekundy później dochodzi mnie zduszony przez odległość pomruk detonacji. Zielona kurtka Gucwy miga mi pomiędzy krzakami. Z bronią gotową do strzału mijam gałęzie pokryte czerwoną posoką. Idę po śladzie krwi jak wilk za ranną zdobyczą. Z tym, że ta zdobycz potrafi się nieźle odgryźć. Wypadam na małą polankę pomiędzy betonowymi ścianami starych garaży. Kolejny strzał z rewolweru odłupuje kawał tynku ze ściany, tuż przy mojej głowie. Tego już za wiele! Padam w przód szczupakiem i jeszcze w locie pruję krótką serią po drewnianej szopie zza której wystaje zmierzwiony i spocony łeb kaprala. Pięć pocisków roznosi w drzazgi belkę powały i osłabiony dach składa się do środka. Gucwa wrzeszczy w przerażeniu i daje nura w gęste pokrzywy. Podrywam się na nogi i obiegam szopę z drugiej strony. Przeskakuję w pełnym biegu przez krzaki i widzę kanalię jakieś trzydzieści kroków ode mnie. Biegnie po łące wspinając się na ostatnie wzniesienie przed błoniami. Przerażony obraca się przez ramię, ale gubi krok i wywala się mordą w pietruszkę gubiąc rewolwer. Podnoszę karabin do oka i uspokajam oddech. Kapral podrywa się do siadu i zasłania lewą dłonią w błagalnym geście. Palec drży mi na spuście przez pół sekundy, gdy zgrywam muchę ze szczerbiną. Nie… nie mogę… należy mu się, ale jest bezbronny. Po prostu nie mogę. Podchodzę celując mu między oczy. Gucwa skamle zaciskając powieki i opuszcza głowę na piersi. Lewa ręka drży wyciągnięta rozpaczliwie w moim kierunku.

Na ściśniętym gardle rzucam mu ochryple:

- Spierdalaj.

Podnosi wzrok i potrząsa głową nie rozumiejąc.

 – No już. Wyskakuj z broni i amunicji a potem spierdalaj! – drę się już na cały głos pokazując mu lufą w lewo, w kierunku Starego Zamku.

Kapral rozpina pas z kaburą i ładownicami i rzuca na ziemię, a sam na czworakach, byle szybciej ładuje się w krzaki na skraju polanki. Patrzę za nim przez sekundę, a potem łapię za pas i pakuję do niego rewolwer. W biegu przekładam tylko ramię i głowę przez pętlę i dociągam sprzączkę na piersi. Skórzana kabura obija mi się o żebra, gdy na pełnym sprincie pokonuję ostatnie wzniesienie przed polem bitwy.

 

            Na szczycie wzgórza wyhamowuję i padam na ziemię w wysokiej trawie, żeby rozeznać się w sytuacji. Wszystko się popieprzyło. Bilski pewnie zdołał już uciec za mury, budy z jedzeniem, które miały stanąć w ogniu i zapewnić zasłonę dymną, maskującą nasze odejście, nadal stoją. Na placu pełno cywili złapanych w ogień krzyżowy. To co mnie najbardziej zastanawia, to kto i do kogo wciąż strzela? Dwieście kroków i lekko po prawej mam kopcące czarnym, tłustym dymem cielsko płonącej ładowarki. Za tylną osią kuli się osaczony Sudajew. Trzeba przyznać, że chłop ma jaja, żeby wywinąć taki numer. Prawie udało mu się staranować wrota. Zabrakło może z pięćdziesiąt kroków. Ile by nie było, to już chyba koniec jego historii. Od zabudowań po prawej, odrywa się spora grupa kilkunastu żołnierzy, biegnących wprost na niego. Prowadzący już w biegu wystawia przed siebie karabin i … podaje go Porucznikowi kolbą do przodu. Sudajew chwyta broń i daję ręką znak do ataku. Z lewej baszty nie milkną odgłosy strzałów, ale dopiero teraz orientuję się, że ktoś strzela do środka Twierdzy, a nie na zewnątrz. Do tego wszyscy żołnierze szturmujący wrota noszą na prawym ramieniu czerwone opaski. Na murze po prawej pojawia się oddział Zielonych, który od razu zostaje przyciśnięty do osłony przez zmasowany ostrzał grupy Sudajewa. Co tu jest grane? Czyżby Porucznik urządził sobie zbrojny pucz? Na potwierdzenie moich słów brama kolejowa nagle wypada z prowadnic wypchnięta od środka potężnym uderzeniem. Stalowe wrota, wzmocnione grubymi, spawanymi profilami szorują po szynach w fontannie iskier spychane na bok przez pustą platformę wagonu. Zaraz za nią wyłania się reszta pociągu z potężną lokomotywą spalinową na czele. Na kwadratowym, tępym pysku maszyny rozpościera się wielka czerwona flaga. Z lewej baszty wysypują się kolejni żołnierze z czerwonymi opaskami i razem z oddziałem Sudajewa wskakują na przyspieszający pociąg. Za lokomotywą toczy się kilka wagonów towarowych i dwie cysterny a skład zamyka platforma z dobrze mi znanymi działkami przeciwlotniczymi, które teraz walą długimi seriami przez otwarte wrota do wnętrza Twierdzy. Z murów odzywa się ogień z ręcznej broni, ale działka na wagonie od razu przykrywają lewą i prawą stronę wrót zmasowanym ogniem. Widać jak kule wyrywają potężne kawały w koronie muru krusząc beton jak skorupkę jajka. Otrząsam się szybko i skulony biegnę na pełnych obrotach w kierunku przewróconego dźwigu. Dopadam do leżącej na boku szoferki, gdy ktoś obala mnie gwałtownie na ziemie rzucając się całym ciężarem ciała. Wytrąca mi z rąk karabin, ale udaję mi się sprzedać mu solidnego kopniaka kolanem w brzuch. Facet z ciężkim sapnięciem zwija się w pół, a ja drę się do niego:

- Holeczek, czy ciebie kulturalnie popierdzieliło?! To ja ci tu życie ratuje, a ty do mnie z łapami?!

- Odpuśti me – sapie skulony na ziemi – Newedal żem, że to ty.

Łapię go za związane ręce i przecinam gruby sznur. Czech kiwa głową w podziękowaniu i podnosi się na nogi.

- Jirzi, dasz radę? – Pokazuje mu wzgórze, z którego przed chwilą zbiegłem.

Kiwa tylko głową i bierze głęboki wdech. Startujemy równo, ale widzę że zaraz zwalnia, więc po kilku krokach biorę go pod ramie i wlokę pomiędzy pierwsze zarośla. Szczęściem nikt nas nie wypatrzył. Z resztą załoga Twierdzy miała chyba teraz ważniejsze sprawy na głowie. Całe błonia zasłane są ciałami żołnierzy i cywili. Poprzewracane wozy, galopujące luzem, oszalałe z przerażenia i poranione konie. Płonące umocnienia i biegający we wszystkich kierunkach, oszołomieni ludzie. Co chwilę odzywają się jeszcze strzały, gdy zdezorientowane oddziały otwierają do siebie ogień, biorąc się wzajemnie za ludzi Sudajewa. Przeskakujemy przez garb wzniesienia i lądujemy na plecach po drugiej stronie. Przez chwilę łapiemy oddech, a Czech chrypie ciężko :

- Damian, dziękuju Ci mocno… – klepie mnie w ramie – …uż żem se mysel, że to konec.

Podaje mu manierkę, która osusza na jednym wdechu.

- Na zdrowie Jirzi, - uśmiecham się do niego blado – jeszcze nie dzisiaj.

Wciskam mu do ręki mój mały pistolecik, po czym podrywamy się na nogi i ruszamy do punktu zbornego na spotkanie z resztą spiskowców.

 

            Idziemy na południe już dobrą godzinę, zanim natrafiamy na linię kolejową nieopodal Południowego Kamieniołomu. Dość szybko udaje mi się zlokalizować skrytkę z opatrunkami i prowiantem, które schowaliśmy tu z Michałem w drodze na akcję. Przemywam Jirzemu co głębsze skaleczenia spirytusem, podczas gdy on zapycha sobie usta na zmianę pajdą chleba i suszoną kiełbasą. Widać, że pobyt w więzieniu zaostrza apetyt. Czech pytająco spogląda na mnie trzymając ostatnie kawałki w rękach. Kiwam głową z uśmiechem, a on po prostu pochłania wszystko w trzech kęsach. Za to wodą dzielimy się już po połowie. Wczesno popołudniowe słońce przyjemnie grzeje przesączając się przez szumiące listki. Odchylam na moment głowę opierając się o pień sosny i zamykam oczy. Nieprzespana noc i dzień pełen wrażeń powoli dają się we znaki. Otrząsam się szybko i pytam Czecha:

- Jirzi, a co z Maćkiem? Nie było go na procesie. Czy on…?

- Newim – Holeczek przełyka jeszcze ostatni kęs popijając wodą – Jak na nas strelali to my ze Śrubkem na płask padly i se ne wychylaly. Potom lokomotiwa energie ztratala i jużem go ne wideli.

Rozkłada bezradnie ręce ręce.

– Tak my se stanely to Piotr zraneny był a Srubek tako. To my musely se poddat. Ale Maćka to żemy ne wideli. My myslely że wy po społu razem utiekly.  

Biorę łyka wody i wzdycham ciężko. Może udało mu się wyskoczyć wcześniej. Albo zmiotła go ta pierwsza seria, która posiekała wagon. Trudno, teraz niczego więcej się nie dowiem. Trzeba ruszać dalej.

 

            Na miejsce zbiórki docieramy wczesnym wieczorem. Z komina drewnianej leśniczówki unosi się jasny dym. Umówiony znak, że wszystko jest w porządku. Podnosimy się z zarośli i powoli zbliżamy do zabudowań. Dom jest dość duży, zbudowany na planie litery L. W prawym, mniejszym skrzydle mieści się stajnia. W lewym, zwróconym do nas frontem, część mieszkalna. Zza budynku wychodzą do nas ludzie pod bronią. Unoszę dłonie na wysokość ramion i szturcham łokciem Holeczka, żeby zrobił to samo. Czech gwałtownie wyrzuca łapy nad głowę, prowokując reakcję komitetu powitalnego, który natychmiast bierze go na celowniki.

- Spokojnie panowie – mówię zdecydowanym głosem – tutaj sami swoi.

Na szczęście Ewa pojawia się od razu w drzwiach wejściowych i gwałtownym ruchem ręki każe nas przyprowadzić:

- Dawać ich tutaj! – warczy przez zaciśnięte zęby, a ja mam dziwne przeczucie, że czeka nas niezbyt miła rozmowa.     

            

            W niskiej izbie czeka na nas reszta Spiskowców. Smolarzowa siedzi w kącie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Zdzich nawet na mnie nie patrzy, tylko całą uwagę skupia na czyszczeniu swojego drogocennego karabinu. Trochę zaskakuje mnie obecność Gruzina, ale nie mam nawet okazji zapytać co tu robi, bo kuzyni Ewy wjeżdżają na mnie od razu z mordą.

- No i co panie snajper? – rzuca mi w twarz ten większy, chyba Jan – Spierdoliłeś, co?

Wzruszam ramionami i patrzę mu w oczy z uśmiechem. Facet się zagotowuje i startuje do mnie z łapami. Ewa łapie go za ramię w pół kroku, a ja siłą woli powstrzymuje się od westchnienia ulgi. Gość jest duży, no może nie bardzo, ale przynajmniej o głowę wyższy i jakieś dwadzieścia kilo cięższy. Nie wiem, czy jedno pchnięcie pod żebra by wystarczyło, ale cieszę się, że mogę już wypuścić rękojeść noża z dłoni schowanej pod połą kurtki. 

- No cóż – rozkładam ręce przed resztą audytorium – Jak to kolega ujął, rzeczywiście spierdoliłem. Nie mam pewnego trafienia. Drugą kulę przyjął na siebie ochroniarz z obstawy. Reszty nie widziałem, bo ten ruski dywersant zdecydował się rozjechać Bilskiego. Z resztą pewnie nieskutecznie.

- Dlaczego zmieniłeś pozycję? – Zdzich cedzi słowa nawet nie podnosząc głowy znad karabinu.

- Bo była do dupy – rzucam na bezczelnego.

Po sali przechodzi pomruk, a ja kontynuuję:

– Podejście odsłonięte, po strzale musielibyśmy biec praktycznie po otwartym terenie. Z murów by nas wypatrzyli od razu.

- Broń była ustawiona dokładnie na taka odległość. Wystarczyło nic nie kombinować tylko strzelić tak jak zaplanowaliśmy ! – Ostatnie słowa wykrzykuje już w moim kierunku.

- Co z Gucwą? – wtrąca się Ewa – Michał mówił, że pobiegłeś go wykończyć.

- Puściłem go – odpieram patrząc jej w oczy.

- Co? – wyrywa się od razu z kilku gardeł

- Poddał się, rzucił broń. Nie mogłem go zastrzelić. Nie bezbronnego. – mówię cicho nadal patrząc jej w oczy. Widzę jak na jej twarzy pojawia się grymas, a mięśnie szczęki zaciskają się z wściekłości.

- Ty masz pojęcie co zrobiłeś? Teraz każdy, kto kontaktował się z Marią jest spalony. Właśnie wydałeś na nas wyrok! – krzyczy mi prosto w twarz.

- Ty nie mogłeś strzelić do bezbronnego?! – Jan wrzeszczy ponad ramieniem Ewy – Wyobraź sobie gówniarzu, że oni mogą!

– Rozwalmy go… - rzuca w kierunku reszty zgromadzenia.

- Spokojnie! – Smolarzowa uderza obiema rękami o stół i wstaje opierając się  mocno na blacie.

– Nikt nikogo tu nie będzie rozwalał – mówi z naciskiem. – Damian zrobił, co mu kazaliście. Byłam tam. Pierwsza kula nie trafiła, bo Bilski się poruszył. Jakby wszystko poszło z planem – mówi z naciskiem zwracając się do Zdzicha – to byłoby już po sprawie.

- Zamiast dokończyć robotę zajął się ratowaniem kumpla – Ewa pokazuje na Holeczka – Do tego puścił Gucwę. Dla mnie sprawa jest jasna.

Kobieta prostuje się i patrzy mi prosto w oczy.

- Zabieraj się stąd – mówi zimno cedząc słowa. – Zabieraj się  i nie pokazuj w tej okolicy bo jedne co cię tu czeka to kula.

Robi ruch głową i rzuca do Jana i drugiego z kuzynów:

– Bierzcie Czecha!

Nawet nie zdążyłem o tym pomyśleć, a armata Wieniawy sama wskakuje mi w dłoń. W ułamku sekundy długa, błyszcząca lufa zagląda Spiskowcom prosto w oczy. Holeczek za mną, trochę poniewczasie wyplątuje swoją broń z kieszeni.

- To mój Czech – mówię z lekkim uśmiechem. – Jak chcecie swojego, to se złapcie.

Popycham ramieniem Jirziego i rakiem wypełzamy do wyjścia, a ja  staram się utrzymać w górze pierońsko ciężki rewolwer .

Ruszamy ścieżką w las, cały czas oglądając się przez ramię, z bronią gotową do strzału. Spiskowcy wychodzą po chwili na ganek, ale chyba niespecjalnie im zależy na tym żeby się z nami strzelać. Maria patrzy za mną z smutno. Ewa i Jan są wściekli, cały czas mamroczą coś do reszty machając rękami. Zdzich chwilę się tylko przygląda i zaraz wraca do chaty. Chyba tego nie planowali, bo nawet nam nie zabrali broni. Nadal mamy zdobyczny automat i dwie sztuki krótkiej. Do tego samoróbne granaty, co by sprawiedliwość była po naszej stronie. Trzeba się gdzieś przyczaić, pocerować trochę Jirzeigo i skombinować prowiant, najlepiej w promocji łączonej z jakimś dachem na noc. A to wszystko na terenie, gdzie i wojsko i partyzantka chcą nas obu odstrzelić. No cóż, na pewno nie jest nudno.

 

            Holeczek podejmuje się roli przewodnika, ale widać że tylko z grubsza orientuje się gdzie jesteśmy. Nadal mam mapę, którą narysowała mi Maria i chyba tylko dzięki temu udaje nam się znaleźć rzeczkę. Napełniamy manierki i przysiadamy na porośniętym gęstą trawą brzegu, podziwiając zachód słońca nad lasem.

- Damian, procemu ty me zratowal?

Czech odwraca do mnie poobijaną twarz.

 – Ty mie nic ne winny, a tedy ty wyrzenec, ten no wyrzutek jako ja.

- Co ci mam powiedzieć Jirzi? – wzruszam ramionami – Czasem trzeba zrobić tak, żeby cię sumienie nie gryzło i tyle. Cała filozofia.

Klepię go w ramie uśmiechając się półgębkiem.

- Ano, - wzdycha ciężko patrząc w wodę – tako trzeba.

- Chodź, pasuje znaleźć jakąś stodołę albo szopę na noc.

Gramolę się ciężko na nogi podpierając kolbą automatu.

- Tu w nedaleko je drożka – Czech pokazuje w górę strumienia – tam  idziemy.

- Aha – odpowiadam, ale chyba widzi jak przewracam oczami. To będzie już piąta dróżka w ciągu ostatnich dziesięciu minut, a my dalej kręcimy się jak gówno w przeręblu.         

- No Damian… – rozkłada ręce urażony – …rzeklem ci, że disaj zdrawo śpime. Tu znam mesce bo my tu na akcje chodily.

Zrywa się na równe nogi i prowadzi pokazując przed siebie ręką. No cóż, dam dzielnemu wojakowi jeszcze z pół godzinki, a potem… no właśnie? Przecież sam tu się zgubiłem jak ciotka w Czechach.

 

            Na szczęście po dłuższej chwili wychodzimy na leśną żwirówkę. Jirzi wyraźnie się ożywia i przyśpiesza kroku, a to na pewno dobry znak.

- Tu nedaleko je dom spaleny. –  Pokazuję palcem przed siebie, a mnie mina trochę rzednie.

– Ale ne boj se, bo wedle nego jest bunkr.

- W sensie, że poniemiecki? – pytam z głupia.

- Ne! Popolsky – odpowiada równie mądrze Czech.

Wzruszam tylko ramionami i skręcam za nim między sosny. Droga jest tu całkiem zarośnięta i ledwie widoczna pomiędzy coraz gęstszymi krzakami. Pierwsze nadpalone belki leżą jeszcze dobre kilkanaście kroków od budynku. Na okolicznych drzewach widać zabliźniające się ślady po odłamkach. To miejsce musi mieć ciekawą historię. Jirzi prowadzi zygzakami między młodymi drzewkami wyrastającymi pomiędzy gruzowiskiem. Czerwone cegły i białe ułomki bloczków piankowych leżą w bezładzie przykryte zardzewiałą blachodachówką. Wygląda jakby ktoś odpalił tu spory ładunek wybuchowy i zawalił całą chałupę od środka.

- Jirzi, czy wy… - nie bardzo wiem jak zapytać, czy wymordowali mieszkańców i spalili im dom - … no to, to przez was?

- Ne! Tako już bylo, gdym to znalezł. – Patrzy mi prosto w oczy, po czym rusza ku bocznej ścianie przywalonej kawałem blachy.

- No podiwej se – mówi z triumfem odkrywając zagrzebaną w rumowisku klapę.

- Co tam jest?

- No jako co? Skarb!

 

            Metalowe schodki prowadzą spiralą pod ziemię. Jirzi idzie pierwszy przyświecając sobie moją zapalniczką. Pionowy szyb ma dobre trzydzieści stóp głębokości i kończy się przed metalowymi drzwiami z zaokrąglonymi narożnikami. Wyglądają jak żywcem wyjęte z jakiegoś filmu o łodziach podwodnych. Nawet zamiast klamki jest taka wielka kierownica. Czech łapie za koło obiema rękami i przekręca kilka obrotów w lewo. Drzwi z lekkim mlaśnięciem odskakują od uszczelek i otwierają się do wnętrza. Holeczek pewnie przestępuje próg i zapala pierwszą lampę naftową wiszącą pod sufitem. „Sufit” to może nie jest zbyt precyzyjne określenie, bo łukowato wygięte ściany schodzą się na szczycie tworząc pomieszczenie półokrągłe w przekroju. Potrząsam głową i mrugam oczami, próbując ogarnąć perspektywę. Jesteśmy w rurze! Szerokiej na dobre dwanaście stóp i długiej na co najmniej pięćdziesiąt kroków, gofrowanej rurze zagrzebanej w ziemi. Jirzi zapala kolejne lampy, które wyciągają z mroku sprzęty i wyposażenie podziemnego schronienia. Na środku pomieszczenia ze stropu wystają przewody wentylacyjne, wciągające momentalnie odrobinę dymu z kopcącej najbliżej naftówki. Biorę głęboki wdech. W powietrzu nie czuć w ogóle charakterystycznej dla wszystkich piwnic i podziemi wilgoci ani zapachu pleśni. Powietrze nie jest może krystalicznie czyste, ale  można tu swobodnie oddychać. Na dodatek, nie słyszę żadnych wentylatorów, czy silników. Ktoś musiał się nieźle nagłówkować, żeby poprowadzić świeże powietrze tylko za pomocą grawitacji. Holeczek czuje się  jak w domu. Od razu maszeruje do składu na końcu rury i przerzuca kilka puszek i butelek. Po chwili wraca z naręczem kolorowych opakowań i rozkłada na stole konserwy i napoje.

- Bude trzy roki jako my to z chlopakamy znalezly – otwiera plastikową butelkę mineralnej i podaje mi metalowy kubek.

– Troche zasobow my zabraly, na handel – uśmiecha się nalewając mi do pełna – ale zbytek my zostawyly na czerną hodinu jak to wy mówite? Ot, a to se przydalo.

- Kto jeszcze wie o tym miejscu? – od razu pytam z obawą.

- Spokojne, tylko moje chlopcy. Ne powedzo.

Jirzi klepie mnie w ramie.

– Jedz, neboj se.

Wciągamy po konserwie mięsnej, paczce sucharów i butelce wody. Na koniec Jirzi wyciąga napoczętą butelkę wódki i rozlewa do kubków na trzy palce.

- No, pro przyjaźń medzy narody! – wychyla do dna, a ja razem z nim.

Woda ognista praktycznie od razu nas rozkłada. Wyciągając się na jednej z czterech pryczy, widzę tylko jak Jirzy zamyka drzwi, dokręca klamkę i gasi pierwszą lampę. Pozostałych już nie widzę, bo ciężkie powieki odcinają mi wizję zanim w bunkrze zapada ciemność.        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz