Wybiegam na
zarośnięte krzakami podwórko. Gałęzie chłoszczą po przedramionach. Zasłaniam
twarz i gnam przez gąszcz na pełnej
prędkości. Wskakuję do płytkiej, przydrożnej fosy. Sekundę potem samochód wypada
zza zakrętu pędząc od strony posterunku na Zamku. Chowam się za osłoną
betonowego przepustu i prawie bez celowania zaczynam strzelać w kierunku
pojazdu. Pierwszy pocisk trafia w lewą przednią oponę. Kierowca próbuje
rozpaczliwie skontrować tor jazdy, a ja metodycznie pakuje kolejne kule w
chłodnicę, maskę i przednią szybę. Bryzg czerwieni na bocznym okienku i nagłe szarpnięcie
w lewo oznaczają, że trafiłem gdzie powinienem. Łazik na pełnych obrotach
skręca ostro na przeciwną stronę drogi i przelatując przez fosę wbija się w murek
ogrodzenia. Nie czekam, tylko zasypuję kabinę gradem ołowiu. Krótka lufa błyska
czteroramiennym płomieniem wylotowym, a boczne szyby rozpryskują się w
fontannach szklanych drobinek. Tylne drzwi otwierają się i na ziemię wypada
jeden z żołnierzy. Niezdarnie ląduje na boku, z nogami wciąż uwięzionymi w
kabinie i próbuje złożyć się do strzału. Ładuję w niego dwie kule i zamek
mojego karabinka odsłania pustą komorę. Koniec!
Wystrzelałem cały dwudziestonabojowy magazynek. Rzucam się plackiem na dno rowu.
Od strony wozu rozlega się seria z drugiego automatu. Przewracam się na plecy i
sięgam po puszkę po napoju przerobioną na granat czarnoprochowy. Jedna iskra z
zapalniczki wystarcza, żeby chałupniczo wykonany lont strzelił iskrami. Nawet nie
wychylając głowy, posyłam ładunek lobem ponad krawędzią przepustu. Pomiędzy hukiem
wystrzałów słyszę stuknięcie puszki uderzającej o asfalt. Strzały milkną na
moment, słychać krótki ostrzegawczy krzyk. Wybuch rozsadzający bębenki w uszach
i wizg odłamków latających we wszystkie strony. Zrywam się na równe nogi z moim
śmiesznym klockowatym pistolecikiem, przelatuję przez drogę i wskakuję w rów po
przeciwnej stronie, próbując jak najszybciej obejść wrak samochodu. Granat
musiał upaść zaraz za tylnym zderzakiem, bo żołnierz, który schował się za
kołem jest praktycznie rozerwany na strzępy. Leży na brzuchu dobre kilka kroków
od wraku. Tylna część łazika zmieniła się w podziurawioną, poskręcaną masę.
Dopiero teraz do mnie dociera, że znam
ten wóz i załogę. W ostatnim momencie padam na kolana za dymiąca skorupą, gdy przez
rozbite okna miga mi celująca do mnie postać. Gucwa daje ognia z dużego,
srebrnego rewolweru, a kula gwiżdże mi nad głową roznosząc w drzazgi pień
młodego drzewka. Rzucam się szczupakiem w prawo, za maskę silnika. Kapral unosi
niepewnie broń w lewej ręce. Prawa zwisa bezwładnie wzdłuż tułowia brocząc krwią na asfalt.
Gucwa rusza niezdarnym truchtem, w kierunku krzaków po prawej stronie drogi
cały czas trzymając mnie na muszce. Na skraju rowu strzela, a kula wybija
solidną dziurę w słupku przednich drzwi samochodu. Blacha na wylocie otwiera
się jak konserwa. Podnoszę się wściekły i wypluwam pył, który połknąłem padając
znowu płasko na asfalt. Nie wiem, co to za kaliber, ale jeden taki pocisk mógłby
mnie posłać na tamten świat. Nieważne, gdzie by mnie trafił, szok po postrzale
wyłączył by mnie od razu. Biorę głęboki oddech i gwałtownie prostuję się ponad
maskę z pistoletem w obu dłoniach. Tam
gdzie przed chwilą był Gucwa widać tylko kołyszące się gałązki. W biegu łapię
za leżący obok wozu automat jednego z żołnierzy. Nie zdążył wystrzelić.
Magazynek jest pełny. W kieszeni kurtki ma jeszcze zapasowy. Dobrze, teraz mam
się czym bić. Rzucam tylko Michałowi, wyglądającemu lękliwie na drogę:
- Zbieraj
broń i biegiem do punktu ewakuacji!
A sam rzucam
się w pogoń.
Kapral biegnie na przełaj w kierunku
Twierdzy. Na otwartym terenie taki dystans można pokonać w trzy, cztery minuty,
ale między gęstymi drzewami i ruinami musi zwolnić i może uda mi się go dopaść
zanim dotrze do błoń. Od strony festynu dalej słychać strzały i to z broni o
różnych kalibrach. Wbiegam na niewielkie wzniesienie i daje sobie kilka sekund,
żeby zorientować się w sytuacji.
Działko przeciwlotnicze na lewej baszcie obraca się
gwałtownie dziewięćdziesiąt stopni w bok i ciągnie długą serią po bliźniaczym
stanowisku po drugiej stronie wrót. Szczyt wieży eksploduje kulą ognia, a pół
sekundy później dochodzi mnie zduszony przez odległość pomruk detonacji.
Zielona kurtka Gucwy miga mi pomiędzy krzakami. Z bronią gotową do strzału
mijam gałęzie pokryte czerwoną posoką. Idę po śladzie krwi jak wilk za ranną
zdobyczą. Z tym, że ta zdobycz potrafi się nieźle odgryźć. Wypadam na małą
polankę pomiędzy betonowymi ścianami starych garaży. Kolejny strzał z rewolweru
odłupuje kawał tynku ze ściany, tuż przy mojej głowie. Tego już za wiele! Padam
w przód szczupakiem i jeszcze w locie pruję krótką serią po drewnianej szopie
zza której wystaje zmierzwiony i spocony łeb kaprala. Pięć pocisków roznosi w
drzazgi belkę powały i osłabiony dach składa się do środka. Gucwa wrzeszczy w
przerażeniu i daje nura w gęste pokrzywy. Podrywam się na nogi i obiegam szopę
z drugiej strony. Przeskakuję w pełnym biegu przez krzaki i widzę kanalię
jakieś trzydzieści kroków ode mnie. Biegnie po łące wspinając się na ostatnie
wzniesienie przed błoniami. Przerażony obraca się przez ramię, ale gubi krok i
wywala się mordą w pietruszkę gubiąc rewolwer. Podnoszę karabin do oka i
uspokajam oddech. Kapral podrywa się do siadu i zasłania lewą dłonią w
błagalnym geście. Palec drży mi na spuście przez pół sekundy, gdy zgrywam muchę
ze szczerbiną. Nie… nie mogę… należy mu się, ale jest bezbronny. Po prostu nie
mogę. Podchodzę celując mu między oczy. Gucwa skamle zaciskając powieki i
opuszcza głowę na piersi. Lewa ręka drży wyciągnięta rozpaczliwie w moim
kierunku.
Na
ściśniętym gardle rzucam mu ochryple:
-
Spierdalaj.
Podnosi
wzrok i potrząsa głową nie rozumiejąc.
– No już. Wyskakuj z broni i amunicji a potem
spierdalaj! – drę się już na cały głos pokazując mu lufą w lewo, w kierunku
Starego Zamku.
Kapral
rozpina pas z kaburą i ładownicami i rzuca na ziemię, a sam na czworakach, byle
szybciej ładuje się w krzaki na skraju polanki. Patrzę za nim przez sekundę, a
potem łapię za pas i pakuję do niego rewolwer. W biegu przekładam tylko ramię i
głowę przez pętlę i dociągam sprzączkę na piersi. Skórzana kabura obija mi się
o żebra, gdy na pełnym sprincie pokonuję ostatnie wzniesienie przed polem
bitwy.
Na szczycie wzgórza wyhamowuję i
padam na ziemię w wysokiej trawie, żeby rozeznać się w sytuacji. Wszystko się
popieprzyło. Bilski pewnie zdołał już uciec za mury, budy z jedzeniem, które
miały stanąć w ogniu i zapewnić zasłonę dymną, maskującą nasze odejście, nadal
stoją. Na placu pełno cywili złapanych w ogień krzyżowy. To co mnie najbardziej
zastanawia, to kto i do kogo wciąż strzela? Dwieście kroków i lekko po prawej
mam kopcące czarnym, tłustym dymem cielsko płonącej ładowarki. Za tylną osią
kuli się osaczony Sudajew. Trzeba przyznać, że chłop ma jaja, żeby wywinąć taki
numer. Prawie udało mu się staranować wrota. Zabrakło może z pięćdziesiąt
kroków. Ile by nie było, to już chyba koniec jego historii. Od zabudowań po
prawej, odrywa się spora grupa kilkunastu żołnierzy, biegnących wprost na
niego. Prowadzący już w biegu wystawia przed siebie karabin i … podaje go
Porucznikowi kolbą do przodu. Sudajew chwyta broń i daję ręką znak do ataku. Z
lewej baszty nie milkną odgłosy strzałów, ale dopiero teraz orientuję się, że
ktoś strzela do środka Twierdzy, a nie na zewnątrz. Do tego wszyscy żołnierze
szturmujący wrota noszą na prawym ramieniu czerwone opaski. Na murze po prawej
pojawia się oddział Zielonych, który od razu zostaje przyciśnięty do osłony
przez zmasowany ostrzał grupy Sudajewa. Co tu jest grane? Czyżby Porucznik
urządził sobie zbrojny pucz? Na potwierdzenie moich słów brama kolejowa nagle
wypada z prowadnic wypchnięta od środka potężnym uderzeniem. Stalowe wrota,
wzmocnione grubymi, spawanymi profilami szorują po szynach w fontannie iskier
spychane na bok przez pustą platformę wagonu. Zaraz za nią wyłania się reszta
pociągu z potężną lokomotywą spalinową na czele. Na kwadratowym, tępym pysku
maszyny rozpościera się wielka czerwona flaga. Z lewej baszty wysypują się
kolejni żołnierze z czerwonymi opaskami i razem z oddziałem Sudajewa wskakują
na przyspieszający pociąg. Za lokomotywą toczy się kilka wagonów towarowych i
dwie cysterny a skład zamyka platforma z dobrze mi znanymi działkami przeciwlotniczymi,
które teraz walą długimi seriami przez otwarte wrota do wnętrza Twierdzy. Z
murów odzywa się ogień z ręcznej broni, ale działka na wagonie od razu
przykrywają lewą i prawą stronę wrót zmasowanym ogniem. Widać jak kule wyrywają
potężne kawały w koronie muru krusząc beton jak skorupkę jajka. Otrząsam się
szybko i skulony biegnę na pełnych obrotach w kierunku przewróconego dźwigu.
Dopadam do leżącej na boku szoferki, gdy ktoś obala mnie gwałtownie na ziemie
rzucając się całym ciężarem ciała. Wytrąca mi z rąk karabin, ale udaję mi się
sprzedać mu solidnego kopniaka kolanem w brzuch. Facet z ciężkim sapnięciem
zwija się w pół, a ja drę się do niego:
- Holeczek,
czy ciebie kulturalnie popierdzieliło?! To ja ci tu życie ratuje, a ty do mnie
z łapami?!
- Odpuśti me
– sapie skulony na ziemi – Newedal żem, że to ty.
Łapię go za
związane ręce i przecinam gruby sznur. Czech kiwa głową w podziękowaniu i
podnosi się na nogi.
- Jirzi,
dasz radę? – Pokazuje mu wzgórze, z którego przed chwilą zbiegłem.
Kiwa tylko
głową i bierze głęboki wdech. Startujemy równo, ale widzę że zaraz zwalnia,
więc po kilku krokach biorę go pod ramie i wlokę pomiędzy pierwsze zarośla.
Szczęściem nikt nas nie wypatrzył. Z resztą załoga Twierdzy miała chyba teraz
ważniejsze sprawy na głowie. Całe błonia zasłane są ciałami żołnierzy i cywili.
Poprzewracane wozy, galopujące luzem, oszalałe z przerażenia i poranione konie.
Płonące umocnienia i biegający we wszystkich kierunkach, oszołomieni ludzie. Co
chwilę odzywają się jeszcze strzały, gdy zdezorientowane oddziały otwierają do
siebie ogień, biorąc się wzajemnie za ludzi Sudajewa. Przeskakujemy przez garb
wzniesienia i lądujemy na plecach po drugiej stronie. Przez chwilę łapiemy
oddech, a Czech chrypie ciężko :
- Damian,
dziękuju Ci mocno… – klepie mnie w ramie – …uż żem se mysel, że to konec.
Podaje mu
manierkę, która osusza na jednym wdechu.
- Na zdrowie
Jirzi, - uśmiecham się do niego blado – jeszcze nie dzisiaj.
Wciskam mu
do ręki mój mały pistolecik, po czym podrywamy się na nogi i ruszamy do punktu
zbornego na spotkanie z resztą spiskowców.
Idziemy na południe już dobrą
godzinę, zanim natrafiamy na linię kolejową nieopodal Południowego
Kamieniołomu. Dość szybko udaje mi się zlokalizować skrytkę z opatrunkami i
prowiantem, które schowaliśmy tu z Michałem w drodze na akcję. Przemywam
Jirzemu co głębsze skaleczenia spirytusem, podczas gdy on zapycha sobie usta na
zmianę pajdą chleba i suszoną kiełbasą. Widać, że pobyt w więzieniu zaostrza
apetyt. Czech pytająco spogląda na mnie trzymając ostatnie kawałki w rękach.
Kiwam głową z uśmiechem, a on po prostu pochłania wszystko w trzech kęsach. Za
to wodą dzielimy się już po połowie. Wczesno popołudniowe słońce przyjemnie
grzeje przesączając się przez szumiące listki. Odchylam na moment głowę
opierając się o pień sosny i zamykam oczy. Nieprzespana noc i dzień pełen
wrażeń powoli dają się we znaki. Otrząsam się szybko i pytam Czecha:
- Jirzi, a
co z Maćkiem? Nie było go na procesie. Czy on…?
- Newim –
Holeczek przełyka jeszcze ostatni kęs popijając wodą – Jak na nas strelali to
my ze Śrubkem na płask padly i se ne wychylaly. Potom lokomotiwa energie
ztratala i jużem go ne wideli.
Rozkłada
bezradnie ręce ręce.
– Tak my se
stanely to Piotr zraneny był a Srubek tako. To my musely se poddat. Ale Maćka
to żemy ne wideli. My myslely że wy po społu razem utiekly.
Biorę łyka
wody i wzdycham ciężko. Może udało mu się wyskoczyć wcześniej. Albo zmiotła go
ta pierwsza seria, która posiekała wagon. Trudno, teraz niczego więcej się nie
dowiem. Trzeba ruszać dalej.
Na miejsce zbiórki docieramy
wczesnym wieczorem. Z komina drewnianej leśniczówki unosi się jasny dym.
Umówiony znak, że wszystko jest w porządku. Podnosimy się z zarośli i powoli
zbliżamy do zabudowań. Dom jest dość duży, zbudowany na planie litery L. W
prawym, mniejszym skrzydle mieści się stajnia. W lewym, zwróconym do nas
frontem, część mieszkalna. Zza budynku wychodzą do nas ludzie pod bronią.
Unoszę dłonie na wysokość ramion i szturcham łokciem Holeczka, żeby zrobił to
samo. Czech gwałtownie wyrzuca łapy nad głowę, prowokując reakcję komitetu
powitalnego, który natychmiast bierze go na celowniki.
- Spokojnie
panowie – mówię zdecydowanym głosem – tutaj sami swoi.
Na szczęście
Ewa pojawia się od razu w drzwiach wejściowych i gwałtownym ruchem ręki każe
nas przyprowadzić:
- Dawać ich
tutaj! – warczy przez zaciśnięte zęby, a ja mam dziwne przeczucie, że czeka nas
niezbyt miła rozmowa.
W niskiej izbie czeka na nas reszta
Spiskowców. Smolarzowa siedzi w kącie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Zdzich
nawet na mnie nie patrzy, tylko całą uwagę skupia na czyszczeniu swojego
drogocennego karabinu. Trochę zaskakuje mnie obecność Gruzina, ale nie mam
nawet okazji zapytać co tu robi, bo kuzyni Ewy wjeżdżają na mnie od razu z
mordą.
- No i co
panie snajper? – rzuca mi w twarz ten większy, chyba Jan – Spierdoliłeś, co?
Wzruszam
ramionami i patrzę mu w oczy z uśmiechem. Facet się zagotowuje i startuje do
mnie z łapami. Ewa łapie go za ramię w pół kroku, a ja siłą woli powstrzymuje
się od westchnienia ulgi. Gość jest duży, no może nie bardzo, ale przynajmniej
o głowę wyższy i jakieś dwadzieścia kilo cięższy. Nie wiem, czy jedno pchnięcie
pod żebra by wystarczyło, ale cieszę się, że mogę już wypuścić rękojeść noża z
dłoni schowanej pod połą kurtki.
- No cóż –
rozkładam ręce przed resztą audytorium – Jak to kolega ujął, rzeczywiście
spierdoliłem. Nie mam pewnego trafienia. Drugą kulę przyjął na siebie
ochroniarz z obstawy. Reszty nie widziałem, bo ten ruski dywersant zdecydował
się rozjechać Bilskiego. Z resztą pewnie nieskutecznie.
- Dlaczego
zmieniłeś pozycję? – Zdzich cedzi słowa nawet nie podnosząc głowy znad
karabinu.
- Bo była do
dupy – rzucam na bezczelnego.
Po sali
przechodzi pomruk, a ja kontynuuję:
– Podejście odsłonięte,
po strzale musielibyśmy biec praktycznie po otwartym terenie. Z murów by nas
wypatrzyli od razu.
- Broń była
ustawiona dokładnie na taka odległość. Wystarczyło nic nie kombinować tylko
strzelić tak jak zaplanowaliśmy ! – Ostatnie słowa wykrzykuje już w moim
kierunku.
- Co z Gucwą?
– wtrąca się Ewa – Michał mówił, że pobiegłeś go wykończyć.
- Puściłem
go – odpieram patrząc jej w oczy.
- Co? –
wyrywa się od razu z kilku gardeł
- Poddał
się, rzucił broń. Nie mogłem go zastrzelić. Nie bezbronnego. – mówię cicho
nadal patrząc jej w oczy. Widzę jak na jej twarzy pojawia się grymas, a mięśnie
szczęki zaciskają się z wściekłości.
- Ty masz
pojęcie co zrobiłeś? Teraz każdy, kto kontaktował się z Marią jest spalony.
Właśnie wydałeś na nas wyrok! – krzyczy mi prosto w twarz.
- Ty nie
mogłeś strzelić do bezbronnego?! – Jan wrzeszczy ponad ramieniem Ewy – Wyobraź
sobie gówniarzu, że oni mogą!
– Rozwalmy
go… - rzuca w kierunku reszty zgromadzenia.
- Spokojnie!
– Smolarzowa uderza obiema rękami o stół i wstaje opierając się mocno na blacie.
– Nikt
nikogo tu nie będzie rozwalał – mówi z naciskiem. – Damian zrobił, co mu
kazaliście. Byłam tam. Pierwsza kula nie trafiła, bo Bilski się poruszył. Jakby
wszystko poszło z planem – mówi z naciskiem zwracając się do Zdzicha – to
byłoby już po sprawie.
- Zamiast
dokończyć robotę zajął się ratowaniem kumpla – Ewa pokazuje na Holeczka – Do
tego puścił Gucwę. Dla mnie sprawa jest jasna.
Kobieta
prostuje się i patrzy mi prosto w oczy.
- Zabieraj
się stąd – mówi zimno cedząc słowa. – Zabieraj się i nie pokazuj w tej okolicy bo jedne co cię
tu czeka to kula.
Robi ruch
głową i rzuca do Jana i drugiego z kuzynów:
– Bierzcie
Czecha!
Nawet nie
zdążyłem o tym pomyśleć, a armata Wieniawy sama wskakuje mi w dłoń. W ułamku
sekundy długa, błyszcząca lufa zagląda Spiskowcom prosto w oczy. Holeczek za
mną, trochę poniewczasie wyplątuje swoją broń z kieszeni.
- To mój
Czech – mówię z lekkim uśmiechem. – Jak chcecie swojego, to se złapcie.
Popycham
ramieniem Jirziego i rakiem wypełzamy do wyjścia, a ja staram się utrzymać w górze pierońsko ciężki
rewolwer .
Ruszamy
ścieżką w las, cały czas oglądając się przez ramię, z bronią gotową do strzału.
Spiskowcy wychodzą po chwili na ganek, ale chyba niespecjalnie im zależy na tym
żeby się z nami strzelać. Maria patrzy za mną z smutno. Ewa i Jan są wściekli,
cały czas mamroczą coś do reszty machając rękami. Zdzich chwilę się tylko
przygląda i zaraz wraca do chaty. Chyba tego nie planowali, bo nawet nam nie zabrali
broni. Nadal mamy zdobyczny automat i dwie sztuki krótkiej. Do tego samoróbne
granaty, co by sprawiedliwość była po naszej stronie. Trzeba się gdzieś
przyczaić, pocerować trochę Jirzeigo i skombinować prowiant, najlepiej w
promocji łączonej z jakimś dachem na noc. A to wszystko na terenie, gdzie i
wojsko i partyzantka chcą nas obu odstrzelić. No cóż, na pewno nie jest nudno.
Holeczek podejmuje się roli
przewodnika, ale widać że tylko z grubsza orientuje się gdzie jesteśmy. Nadal
mam mapę, którą narysowała mi Maria i chyba tylko dzięki temu udaje nam się
znaleźć rzeczkę. Napełniamy manierki i przysiadamy na porośniętym gęstą trawą
brzegu, podziwiając zachód słońca nad lasem.
- Damian,
procemu ty me zratowal?
Czech
odwraca do mnie poobijaną twarz.
– Ty mie nic ne winny, a tedy ty wyrzenec, ten
no wyrzutek jako ja.
- Co ci mam
powiedzieć Jirzi? – wzruszam ramionami – Czasem trzeba zrobić tak, żeby cię
sumienie nie gryzło i tyle. Cała filozofia.
Klepię go w
ramie uśmiechając się półgębkiem.
- Ano, -
wzdycha ciężko patrząc w wodę – tako trzeba.
- Chodź,
pasuje znaleźć jakąś stodołę albo szopę na noc.
Gramolę się
ciężko na nogi podpierając kolbą automatu.
- Tu w
nedaleko je drożka – Czech pokazuje w górę strumienia – tam idziemy.
- Aha – odpowiadam,
ale chyba widzi jak przewracam oczami. To będzie już piąta dróżka w ciągu
ostatnich dziesięciu minut, a my dalej kręcimy się jak gówno w przeręblu.
- No Damian…
– rozkłada ręce urażony – …rzeklem ci, że disaj zdrawo śpime. Tu znam mesce bo
my tu na akcje chodily.
Zrywa się na
równe nogi i prowadzi pokazując przed siebie ręką. No cóż, dam dzielnemu
wojakowi jeszcze z pół godzinki, a potem… no właśnie? Przecież sam tu się
zgubiłem jak ciotka w Czechach.
Na szczęście po dłuższej chwili wychodzimy
na leśną żwirówkę. Jirzi wyraźnie się ożywia i przyśpiesza kroku, a to na pewno
dobry znak.
- Tu
nedaleko je dom spaleny. – Pokazuję
palcem przed siebie, a mnie mina trochę rzednie.
– Ale ne boj
se, bo wedle nego jest bunkr.
- W sensie,
że poniemiecki? – pytam z głupia.
- Ne!
Popolsky – odpowiada równie mądrze Czech.
Wzruszam
tylko ramionami i skręcam za nim między sosny. Droga jest tu całkiem zarośnięta
i ledwie widoczna pomiędzy coraz gęstszymi krzakami. Pierwsze nadpalone belki
leżą jeszcze dobre kilkanaście kroków od budynku. Na okolicznych drzewach widać
zabliźniające się ślady po odłamkach. To miejsce musi mieć ciekawą historię.
Jirzi prowadzi zygzakami między młodymi drzewkami wyrastającymi pomiędzy
gruzowiskiem. Czerwone cegły i białe ułomki bloczków piankowych leżą w
bezładzie przykryte zardzewiałą blachodachówką. Wygląda jakby ktoś odpalił tu
spory ładunek wybuchowy i zawalił całą chałupę od środka.
- Jirzi, czy
wy… - nie bardzo wiem jak zapytać, czy wymordowali mieszkańców i spalili im dom
- … no to, to przez was?
- Ne! Tako
już bylo, gdym to znalezł. – Patrzy mi prosto w oczy, po czym rusza ku bocznej
ścianie przywalonej kawałem blachy.
- No podiwej
se – mówi z triumfem odkrywając zagrzebaną w rumowisku klapę.
- Co tam
jest?
- No jako
co? Skarb!
Metalowe schodki prowadzą spiralą
pod ziemię. Jirzi idzie pierwszy przyświecając sobie moją zapalniczką. Pionowy
szyb ma dobre trzydzieści stóp głębokości i kończy się przed metalowymi
drzwiami z zaokrąglonymi narożnikami. Wyglądają jak żywcem wyjęte z jakiegoś
filmu o łodziach podwodnych. Nawet zamiast klamki jest taka wielka kierownica.
Czech łapie za koło obiema rękami i przekręca kilka obrotów w lewo. Drzwi z
lekkim mlaśnięciem odskakują od uszczelek i otwierają się do wnętrza. Holeczek
pewnie przestępuje próg i zapala pierwszą lampę naftową wiszącą pod sufitem.
„Sufit” to może nie jest zbyt precyzyjne określenie, bo łukowato wygięte ściany
schodzą się na szczycie tworząc pomieszczenie półokrągłe w przekroju. Potrząsam
głową i mrugam oczami, próbując ogarnąć perspektywę. Jesteśmy w rurze!
Szerokiej na dobre dwanaście stóp i długiej na co najmniej pięćdziesiąt kroków,
gofrowanej rurze zagrzebanej w ziemi. Jirzi zapala kolejne lampy, które
wyciągają z mroku sprzęty i wyposażenie podziemnego schronienia. Na środku
pomieszczenia ze stropu wystają przewody wentylacyjne, wciągające momentalnie
odrobinę dymu z kopcącej najbliżej naftówki. Biorę głęboki wdech. W powietrzu
nie czuć w ogóle charakterystycznej dla wszystkich piwnic i podziemi wilgoci ani
zapachu pleśni. Powietrze nie jest może krystalicznie czyste, ale można tu swobodnie oddychać. Na dodatek, nie
słyszę żadnych wentylatorów, czy silników. Ktoś musiał się nieźle nagłówkować,
żeby poprowadzić świeże powietrze tylko za pomocą grawitacji. Holeczek czuje
się jak w domu. Od razu maszeruje do
składu na końcu rury i przerzuca kilka puszek i butelek. Po chwili wraca z
naręczem kolorowych opakowań i rozkłada na stole konserwy i napoje.
- Bude trzy
roki jako my to z chlopakamy znalezly – otwiera plastikową butelkę mineralnej i
podaje mi metalowy kubek.
– Troche
zasobow my zabraly, na handel – uśmiecha się nalewając mi do pełna – ale zbytek
my zostawyly na czerną hodinu jak to wy mówite? Ot, a to se przydalo.
- Kto
jeszcze wie o tym miejscu? – od razu pytam z obawą.
- Spokojne, tylko
moje chlopcy. Ne powedzo.
Jirzi klepie
mnie w ramie.
– Jedz,
neboj se.
Wciągamy po
konserwie mięsnej, paczce sucharów i butelce wody. Na koniec Jirzi wyciąga
napoczętą butelkę wódki i rozlewa do kubków na trzy palce.
- No, pro
przyjaźń medzy narody! – wychyla do dna, a ja razem z nim.
Woda ognista
praktycznie od razu nas rozkłada. Wyciągając się na jednej z czterech pryczy,
widzę tylko jak Jirzy zamyka drzwi, dokręca klamkę i gasi pierwszą lampę. Pozostałych
już nie widzę, bo ciężkie powieki odcinają mi wizję zanim w bunkrze zapada
ciemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz