wtorek, 22 grudnia 2020

1‰ . Twierdza, rozdział 3. Autostrada

 




3. Autostrada

- A Pan wie, że to u nas tylko. To wszystko tak lokalnie jest.

Idziemy szpalerem pordzewiałych samochodów w kierunku zachodzącego słońca. Kobieta papla już od dobrej godziny.

- Porucznik nam mówił. Bo tam, na zachodzie to wszystko normalnie jest dalej. Tylko u nas, tak mówił, że kwarantanna. Ale już się skończyła i teraz będą wszystkich stąd zabierać.

Idzie sprężystym krokiem. Tobołek przyciśnięty ciasno ramionami do piersi, wzrok zafiksowany w jeden punkt. Niezmącona wiara, tego jej zazdroszczę.

 

- Wie pan, bo my z siostrą to jako jedyni we wsi zostali.

Mężczyzna odzywa się pierwszy raz od mostu.

- Jak Zaraza przeszła to my mieli po dwadzieścia lat. Siostra, znaczy się dziewiętnaście, a ja… - milknie, bo się wreszcie zorientował, że zgadnij-co-mnie-to-obchodzi.

Pokazuję palcem na pordzewiałe wozy pancerne ustawione w zatoczce Miejsca Obsługi Podróżnych.

- Tam stajemy na noc. Trzeba odpocząć.

Kobieta, po prostu zmienia azymut o kilka stopni w lewo i dalej idzie sztywno kręcąc tułowiem na boki. Mężczyzna człapie naszym śladem.

Słońce chowa się już za horyzont, gdy dochodzimy do kłębowiska zasieków przegradzających jezdnię od jednej bariery do drugiej. Jedyna wolna droga prowadzi w zatoczkę MOPu. Przy cielskach wozów bojowych, za betonowymi blokami stoją rozkraczone na trójnogach pełnokalibrowe karabiny maszynowe. Lufy smętnie zwieszone się do ziemi celują przed maski pierwszego rzędu aut. „Punkt Kontroli Epidemicznej”  – oznajmia czarnymi literami duża, wypłowiała pomarańczowa tablica. Wszędzie dookoła leżą pobielałe kości w płaszczach, zimowych kurtkach i mundurach. Cywile razem z wojskowymi. Wraki samochodów przeorane pociskami. Szkło, łuski i drobiny metalu zgrzytają pod butami.

- Ale jak to tak, na cmentarzu nocować? – Facet pokazuje na czaszki szczerzące zęby w niebo.

- No co? Przecież nas nie zjedzą – rzucam przez ramię, nawet na niego nie patrząc.

Przeszklone drzwi baru wiszą na jednym zawiasie. Pajęczyny przestrzeliny na klejonej tafli antywłamaniowego szkła. W środku jest zupełnie cicho. Wchodzę pierwszy i powoli omiatam lufą salę stołówki. Po prawej stronie pomieszczenia leży na boku rozbita lada chłodnicza, oparta o lodówkę na napoje. Przechodzę wzdłuż ściany w kierunku przejścia na zaplecze. Drzwi są zablokowane, albo zamknięte na zamek. Nie wejdę. Odwracam się z powrotem do sali. Poprzewracane krzesła i stoły, na podłodze rozwłóczone kości i szmaty. Za to sucho i nie pada na głowę. Prawie mam ochotę tu zostać, ale wyrwane drzwi i rozbite okna nie zapewnią żadnej ochrony, na wypadek gdyby coś jednak chciało nas zjeść.

- Tam, z boku jest kontener na śmieci. Taki duży, metalowy, na kółkach. – Pokazuję im palcem w kierunku parkingu. - Przysuńcie go jak najbliżej narożnika budynku.

Nie sprawdzam nawet, czy polecenie nie było przypadkiem dla nich za trudne. Po prostu wymijam ich w drzwiach i idę pozwiedzać.

 

Dwa wojskowe transportery stoją wzdłuż barier. Większość włazów jest otwarta. W środku pełno deszczówki, liści i wszelkiego śmiecia, które przyniósł wiatr. Stoją tu już dziesięć lat. Całe wnętrze jest rdzawo-bure. Jednym z wozów ktoś próbował wycofać. Spod koła wystają kości w resztkach munduru. Nic tu nie znajdę. Odwracam się do policyjnego radiowozu stojącego nieopodal. Drzwi zamknięte na głucho. Ale przez brudną szybę zauważam otwartą apteczkę na siedzeniu pasażera. Podnoszę z ziemi przerdzewiały na wylot kawałek metalu, który kiedyś musiał być pistoletem maszynowym. Łapię za lufę, biorę zamach … Jak to Ojciec zawsze mawiał ? – „Chwała Wielkiej Dumnej Policji” – szyba rozlatuje się z trzaskiem na kawałki a ja sięgam do środka po pełne opatrunków pudełko. Na dźwięk tłuczonego szkła Brat z Siostrą wypadają zza budynku restauracji z przerażeniem w oczach. Wzruszam ramionami i zgarniam jeszcze sportową torbę z tylnego siedzenia radiowozu.

 

            Siedzimy na lekko spadzistym dachu restauracji na kocach i materacach wyciągniętych z zawalonego namiotu medycznego. Prawie nie czuć zapachu stęchlizny. Falista blacha oddaje jeszcze ciepło dnia. Na środku niemrawo pełga kilka płomyków ogniska rozpalonego z wilgotnego chrustu, szmat i kawałków drewnianego łóżka polowego z namiotu. Osłonięte małym parawanem z kawałków blachy i drewna daje niewiele światła. Po chwili chrust przesycha i dymu też nie ma za wiele. Za całą kolacje starczył podzielony równo kawałek chleba z wozu i resztka sucharów. Za to wody mamy pod dostatkiem. W lodówce było kilkanaście butelek, plus jeszcze trochę słodkich, kolorowych napojów. Leżały w zamkniętym pojemniku, względnie bez dostępu światła, więc nawet teraz powinny nadawać się do spożycia. Porozstawiałem dookoła wnyki, ale do rana raczej nic się nie złapie. Bilans kaloryczny i tak jest na plusie, bo każdy wychylił już po trzy lub cztery puszki gazowanych. Ciekawe które z nas częściej będzie musiało  wstawać w nocy.

- Dlaczego ten kontener to pan odsunął i krzesła sobie podłożył, przecież byłoby wygodniej wejść tak jak my zrobili?

A już myślałem, że się tak zmęczyła, że przynajmniej do jutra będę miał spokój z jej paplaniną.

- Bo pies mógłby w nocy przyjść, skoczyć na kontener, a z kontenera na dach, a po krzesłach nie wejdzie. – Udaję, że jestem bardzo zajęty wiśtowaniem patykiem w ognisku.

- Aha, rozumiem. – Kiwa głową. Łaska boska, że dotarło od razu.   

Biorę na kolana torbę policjanta i zaglądam do środka. Przybory toaletowe, trochę ubrań, batoniki proteinowe – zamienione w bezkształtną masę o dziwnej konsystencji, o proszę!, są lekarstwa. W strunowym woreczku witamina C, aspiryna, jakieś kolorowe przeciwbólowo - gorączkowe, przeciwbiegunkowy, węgiel i trochę drobnicy w listkach bez pudełek. Super, chyba najlepsze znalezisko od miesięcy. Do spółki z wodą utlenioną, spirytusem i bandażami z apteczki mam prawie pełen zestaw. Brakuję tylko antybiotyków i maści na oparzenia, ale to mam nadzieję znajdę jutro, jak przeszukam namiot za widoku. W bocznej kieszeni znajduję badziewny scyzoryk i pseudo profesjonalny kompas. Taki z klapką i ramką do wyznaczania azymutu. Zdejmuję z niego tylko linkę z paracordu i wywalam barachło przez krawędź dachu śladem batoników. Scyzoryk ma za to kilka przydatnych końcówek – nieciężkie, można schować do kieszeni. Właściciel torby był chyba słusznych rozmiarów, bo podkoszulkami to mógłbym się nakryć jak kołdrą, poza tym nie ma tu już nic ciekawego. Chwilę ważę w ręce maszynkę do golenia. Niestety to jedna z tych fikuśnych z kilkoma ostrzami. Ze zwykłej można by chociaż wykorzystać żyletki, a to? W zamyśleniu pocieram kciukiem podbródek. Na razie wystarczy jak się oskrobię nożem raz na tydzień. Taki hajtek to mi się nie przyda jeszcze długo, długo a potem może wcale. Siostra złapała dezodorant w sztyfcie zanim zdążyłem go wypieprzyć za resztą śmieci. Siedzi po turecku, wącha i cieszy się jak taki jeden bateryjką.

- Dobra, to teraz opowiedzcie po kolei co się działo w nocy. – Widzę jak miny im momentalnie rzedną i oboje wbijają tępe spojrzenia w ogień.

O dziwo, to Brat zaczyna mówić:

- Jakżeśmy już pocho… ekm, to jest jak już żeśmy ruszyli znad rzeki to Kirył, znaczy się Porucznik Sudajew zakomenderował, że do celu mamy już tylko trzy dni drogi i lada moment połączymy się z innymi oddziałami. Nakazał przyspieszenie marszu, bo byliśmy spóźnieni. I że opóźnianie będzie traktował jak sabotaż. Znaczy się, to Wiesław mówił, bo Porucznik po polsku nic nie gadał. On tylko po rusku i Wiesiek dla nas tłumaczył.

Brat ogląda się na Siostrę i oboje potakują głowami.

- Bo ten Wiesiek, to taki zastępca jego był. Znaczy się, żołnierze to się go tam nie słuchali, ale on pod bronią chodził, dubeltówkę miał, to się reszta słuchać musiała. Taki fajny chłop był, wesoły, do pogadania…. No, tego i no nie wiemy co z Wieśkiem. Jak tego pierwszego konia zabiło, to on na wozie został. Dzień wcześniej go bandyci w nogę zranili jak się z żołnierzami po zapasy wypuścili i uciekać nie mógł. Strasznie krzyczał, żeby go nie zostawiać, ale my już daleko byli i my no tego …. Nie wiemy co z nim. Mam nadzieję, że dobrze bo to taki fajny chłop i tego…

- Nie przejmuj się, na pewno z nim dobrze – rzucam patrząc w ogień.

- Tak pan myśli? – Siostra nachyla się do mnie ze szczerą nadzieją w oczach.  

- Jestem pewien. – Uśmiecham się do niej samymi ustami. Zadowolona wyszczerza się cała od ucha do ucha i zaczyna podrygiwać na siedząco.

- Czekaj, teraz ja! Teraz ja powiem jak było. Jak my uciekali przed potworem to Porucznik, Kirył znaczy się Sudajew, kazał skręcić z tej drogi co my uciekali w taką boczną, co o tak! pod kątem szła. I wtedy dyszel się o drzewo zaczepił, wóz się przewrócił i ten Brajan, bo to Polak był, tylko tak na imię miał: Brajan. To na tego Brajana to ten wóz się przewrócił i mu nogę przygniótł. Jak Porucznik kazał wszystko z wozu zabierać, to my zebrali i wtedy ten stwór na nas wypadł z lasu. Żołnierze to strzelali i strzelali. A on o tu był, z przodu, z tyłu, za nami i zaraz z boku się pokazał jednego łapą to o tak! Od góry do dołu ! – Pokazuje na sobie cięcie od barku przez plecy do uda.

- Nieee taaak! To, to później było, jakeśmy już do drogi uciekali. Tego chłopaka, Brajana znaczy się, to go stwór łapą nastąpił. Tu mu stanął, o na piersi. I zaraz znowu w zarośla skoczył. I ten żołnierz to on dopiero jak my do torów dochodzili to oberwał. We trzech stali, bo Porucznik, Kirył znaczy się zatrzymać się kazał, odsapnąć krzynę. Ale! Najsamprzód to my jeszcze konia wyratowali przecież. Jak się ten wóz przewrócił to się dyszel złamał i konia do ziemi przycisło. To żem przyskoczył i z chomąta rzemienie wyciął i konia wyratował. Porucznik to mnie nawet za to w plecy klepnął i coś tam mi po rusku powiedział, alem nie zrozumiał, bo tego Wieśka, to co my o nim wcześniej gadali, to już z nami nie było…

- Dobra! – przerywam mu – To jak to się stało, że się z żeście się z nimi rozłączyli?

- W sensie, że z Wieśkiem i ze Brajanem?

Spoglądam w jego szczere, czerstwe, nieskalane inteligencją oblicze i czuję, że go zaraz trzasnę w mordę. Na szczęście Siostra zatrybiła po niecałych dwóch sekundach.

- Z Porucznikiem! Z Porucznikiem i żołnierzami? No bo z nimi to już chyba nikt nie został inny. A, no! Tak, prawda, Natalka, to z nimi była jeszcze.

- No, właśnie co z Porucznikiem i Natalią? – uściślam dla wiadomości kolegi zapóźnionego.  

- I z żołnierzami, bo tam ich chyba dwóch zostało! – uściśla moje uściślenie Siostra.

- No i z koniem! Bo tam jeszcze koń… z nimi… 

Brat wywnioskował z wyrazu mojej twarzy, że na swoje szczęście lepiej nie uściślać dalej. Siostra za to nie miała oporów:

- No to oni tędy poszli, jakeśmy koło autobusu mówili. Tak między autami. My to musimy być niedaleko, bo oni to pieszo też idą i na koniu to tylko tak worki z jedzeniem po obu stronach powiesili i tak poszli. Ten żołnierz co to na wiadukcie został, to mamę wołał. Tak cichutko. Jak my  w tym autobusie siedzieli to my go jeszcze chwilę słyszeli. Porucznik mu pistolet zabrał i coś mu tam tłumaczył chwile. I ten żołnierz to zasalutował, chociaż leżał już i wstać nie mógł. Porucznik kazał zostawić, tak my zostawili, ale później to my wrócili po niego.

- Jak to wróciliście? Przecież siedzieliście na dole, pod wiaduktem.

- No bo, jak my odeszli kawałek to koń się spłoszył bo ten potwór co to tego Brajana, pan wie? … to on ryczeć znowu zaczął tam za nami blisko i my go chyba widzieli nawet przez chwile. Żołnierze nie strzelali bo im nabojów nie wystarczyło, a ciemno już było całkiem. Tam, trochę może jeszcze mieli, ale mało. I jak ten stwór tak biegł po lesie to tylko jeden zaczął strzelać ze strzelby, ale nie z takiej jak miał Wiesiek, tylko innej, z jedną lufą, ale że blisko koń stał to się przestraszył i go poniosło. Żołnierze za koniem pobiegli a my się za autami pokryli. Tak my se wymyślili, że jak potwór konia dopadnie to się naje i nam już nic nie zrobi. Tak my do wiaduktu wrócili i w autobusie my siedzieli. Do rana.

 

            Reszta nocy minęła spokojnie. Jest już na tyle jasno, że mogę zlustrować okolicę przez moją pół-lornetkę. Dziś nie ma mgły. Na trawie osiadła tylko ciemna rosa, bez białych igiełek szronu. Powolutku opuszczam się z dachu na wyciągniętych rękach. Opatrunek z kwaśniej wody zrobił swoje. Bark nadal trochę boli, ale mogę nim normalnie ruszać. Idę za budynek honorowo oddać co wypiłem wczoraj. Przy okazji sprawdzam wnyki przy ogrodzeniu. Trzy pętelki puste, za to w dwie pozostałe złapał się szczur i spory chomik polny. Gdy, wracam na dach rodzeństwo już nie śpi. Rzucam zwierzaki koło wygasłego ogniska.

- Dobrze z futra obierzcie. Zaraz przyniosę jakieś druty, żeby rożen zrobić.

 

Gdy, buszuję w samochodach przy posterunku ogień już się pali. Przeglądam bagażniki, ale większość jest pusta. Ludzie wybiegli z domów tak jak stali. Niektórzy zarzucili tylko kurtki na piżamy. W tych nielicznych bagażach, które walają się po drodze są w głównie ubrania. Pora zabrać się za namiot medyczny. Wczoraj odkryliśmy tylko jeden narożnik, który trzymał się jeszcze na resztkach stelaża. To, co najciekawsze powinno być z drugiej strony. Płachta leży płasko na ziemi, przywalona stertą zbutwiałych liści. Mocno szarpię za płótno w bok i odkrywam kilka dużych pojemników z rysunkiem czerwonego krzyżyka. W środku odczynniki, fiolki z cieczami bez podpisu i to wszystko. Na podłodze walają się instrumenty chirurgiczne i strzykawki. No cóż, co miałem znaleźć to znalazłem wczoraj. Już bardziej z poczucia obowiązku niż nadziei wracam w stronę dwóch stanowisk rkmów. Tu kości jest najwięcej. Oba karabiny maja zapięte skrzynkowe zasobniki, ale jeszcze wczoraj widziałem, że taśmy pocisków zostały wystrzelane do zera. Ciągnę na próbę za rączkę przeładowania. Zardzewiałe na amen, ani drgnie. W kupie szmat zaczepiam nogą o małą, metalową skrzynkę amunicyjną. W środku odkrywam równo zwiniętą taśmę z pociskami. Wyłuskuję jeden z ogniwek łączników i odczytuję z dna łuski oznaczenie typu. Średnica taka sama jak amunicji do automatów ludzi Porucznika, tylko długość łuski się nie zgadza. Te nie wejdą do magazynka – są o dwanaście milimetrów za długie. Z resztą automat i magazynki tego zabitego zostawiłem w luku bagażowym autobusu. I tak bym po niego nie wrócił. Ale amunicję warto schować na później. Zbieram jeszcze kilka sztuk broni, ale wszystko jest zardzewiałe na amen. Dwa starszego typu automaty na natowską amunicję i jeszcze dwa puste peemy. Plastikowe magazynki karabinków kruszą się pod palcami, ale udaje się wyłuskać kilka długich, ostro zakończonych nabojów. Przy tym przejechanym przez wóz pancerny są jeszcze trzy takie same, tylko że w dużo lepszym stanie. Osłonięte od słońca i śniegu mają tylko trochę rdzy na sprężynach donośników. Jeden ze szkieletów w granatowym mundurze ma w wewnętrznej kaburze pistolet. Gruba kurtka osłoniła go od czynników atmosferycznych, ale polimerowa rękojeść łuszczy się i osypuje czarnym proszkiem. Ważę chwile krótkolufowy bezkurkowiec w dłoni – wygląda jak odpustowa zabawka. Tylko tyle pożytku, że magazynek kryje szesnaście pocisków dziewięć na dziewiętnaście para, które mi się bardzo przydadzą. Odciągam na próbę metalowy zamek. Chyba wszystko działa. Wrzucam do torby razem z dodatkowym pełnym magazynkiem, który znalazłem w kieszonce na pasku mundurowego. Na następnym postoju zobaczę jak się to plastikowe gówienko rozkłada i spróbuję przeczyścić. Na deser trochę pękatych nabojów do strzelby w zielonych łuskach. Na razie zupełnie bezużyteczne, bo gumowa amunicja do tłumienia zamieszek na nic mi się nie przyda, ale jak będzie okazja to przerobię tak jak Ojciec mi pokazywał. Wszystko razem – jakeś dwieście pocisków w taśmie, trzy magazynki po trzydzieści plus jeszcze dziesięć sztuk luzem do pośredniej, następne dziesięć dwunastki i trzydzieści dwie sztuki dziewiątki. Zardzewiałe karabinki i amunicję chowam za tylną kanapą w bagażniku radiowozu. Może kiedyś wrócę i spróbuję to doczyścić. Peemy wywalam pod ścianę – niech sobie zgniją do reszty.    

 

Zbieramy się zaraz po śniadaniu. Rodzeństwo chciało zabrać ze sobą koce, materace i całe naręcze różnych szmat, które znaleźli w walizkach, ale skutecznie wybiłem im to z głów. Po jednym kocu na głowę, plus wszystkie butelki i puszki z lodówki. Ja mam torbę sportową przewieszoną przez ramię, Siostra dalej targa zawiniątko przyciśnięte do piersi, a Brat dumnie ściska w rękach pordzewiały peem, którym otwarłem radiowóz. Oczywiście upewniłem się, że magazynek jest pusty i tak zardzewiały, że nie da się go nawet wyrwać z gniazda. Ahoj przygodo! Możemy ruszać dalej.                                           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz