3. Autostrada
- A Pan wie,
że to u nas tylko. To wszystko tak lokalnie jest.
Idziemy
szpalerem pordzewiałych samochodów w kierunku zachodzącego słońca. Kobieta
papla już od dobrej godziny.
- Porucznik nam
mówił. Bo tam, na zachodzie to wszystko normalnie jest dalej. Tylko u nas, tak
mówił, że kwarantanna. Ale już się skończyła i teraz będą wszystkich stąd
zabierać.
Idzie sprężystym krokiem. Tobołek przyciśnięty ciasno ramionami do piersi, wzrok zafiksowany w jeden punkt. Niezmącona wiara, tego jej zazdroszczę.
- Wie pan,
bo my z siostrą to jako jedyni we wsi zostali.
Mężczyzna
odzywa się pierwszy raz od mostu.
- Jak Zaraza
przeszła to my mieli po dwadzieścia lat. Siostra, znaczy się dziewiętnaście, a ja…
- milknie, bo się wreszcie zorientował, że zgadnij-co-mnie-to-obchodzi.
Pokazuję palcem
na pordzewiałe wozy pancerne ustawione w zatoczce Miejsca Obsługi Podróżnych.
- Tam
stajemy na noc. Trzeba odpocząć.
Kobieta, po
prostu zmienia azymut o kilka stopni w lewo i dalej idzie sztywno kręcąc
tułowiem na boki. Mężczyzna człapie naszym śladem.
Słońce chowa się już za horyzont, gdy dochodzimy do
kłębowiska zasieków przegradzających jezdnię od jednej bariery do drugiej.
Jedyna wolna droga prowadzi w zatoczkę MOPu. Przy cielskach wozów bojowych, za
betonowymi blokami stoją rozkraczone na trójnogach pełnokalibrowe karabiny
maszynowe. Lufy smętnie zwieszone się do ziemi celują przed maski pierwszego
rzędu aut. „Punkt Kontroli Epidemicznej”
– oznajmia czarnymi literami duża, wypłowiała pomarańczowa tablica.
Wszędzie dookoła leżą pobielałe kości w płaszczach, zimowych kurtkach i
mundurach. Cywile razem z wojskowymi. Wraki samochodów przeorane pociskami.
Szkło, łuski i drobiny metalu zgrzytają pod butami.
- Ale jak to
tak, na cmentarzu nocować? – Facet pokazuje na czaszki szczerzące zęby w niebo.
- No co?
Przecież nas nie zjedzą – rzucam przez ramię, nawet na niego nie patrząc.
Przeszklone
drzwi baru wiszą na jednym zawiasie. Pajęczyny przestrzeliny na klejonej tafli
antywłamaniowego szkła. W środku jest zupełnie cicho. Wchodzę pierwszy i powoli
omiatam lufą salę stołówki. Po prawej stronie pomieszczenia leży na boku
rozbita lada chłodnicza, oparta o lodówkę na napoje. Przechodzę wzdłuż ściany w
kierunku przejścia na zaplecze. Drzwi są zablokowane, albo zamknięte na zamek.
Nie wejdę. Odwracam się z powrotem do sali. Poprzewracane krzesła i stoły, na
podłodze rozwłóczone kości i szmaty. Za to sucho i nie pada na głowę. Prawie
mam ochotę tu zostać, ale wyrwane drzwi i rozbite okna nie zapewnią żadnej
ochrony, na wypadek gdyby coś jednak chciało nas zjeść.
- Tam, z
boku jest kontener na śmieci. Taki duży, metalowy, na kółkach. – Pokazuję im
palcem w kierunku parkingu. - Przysuńcie go jak najbliżej narożnika budynku.
Nie
sprawdzam nawet, czy polecenie nie było przypadkiem dla nich za trudne. Po
prostu wymijam ich w drzwiach i idę pozwiedzać.
Dwa wojskowe transportery stoją wzdłuż barier. Większość włazów
jest otwarta. W środku pełno deszczówki, liści i wszelkiego śmiecia, które
przyniósł wiatr. Stoją tu już dziesięć lat. Całe wnętrze jest rdzawo-bure.
Jednym z wozów ktoś próbował wycofać. Spod koła wystają kości w resztkach
munduru. Nic tu nie znajdę. Odwracam się do policyjnego radiowozu stojącego
nieopodal. Drzwi zamknięte na głucho. Ale przez brudną szybę zauważam otwartą
apteczkę na siedzeniu pasażera. Podnoszę z ziemi przerdzewiały na wylot kawałek
metalu, który kiedyś musiał być pistoletem maszynowym. Łapię za lufę, biorę
zamach … Jak to Ojciec zawsze mawiał ? – „Chwała Wielkiej Dumnej Policji” –
szyba rozlatuje się z trzaskiem na kawałki a ja sięgam do środka po pełne
opatrunków pudełko. Na dźwięk tłuczonego szkła Brat z Siostrą wypadają zza
budynku restauracji z przerażeniem w oczach. Wzruszam ramionami i zgarniam
jeszcze sportową torbę z tylnego siedzenia radiowozu.
Siedzimy na lekko spadzistym dachu
restauracji na kocach i materacach wyciągniętych z zawalonego namiotu
medycznego. Prawie nie czuć zapachu stęchlizny. Falista blacha oddaje jeszcze
ciepło dnia. Na środku niemrawo pełga kilka płomyków ogniska rozpalonego z
wilgotnego chrustu, szmat i kawałków drewnianego łóżka polowego z namiotu.
Osłonięte małym parawanem z kawałków blachy i drewna daje niewiele światła. Po
chwili chrust przesycha i dymu też nie ma za wiele. Za całą kolacje starczył
podzielony równo kawałek chleba z wozu i resztka sucharów. Za to wody mamy pod
dostatkiem. W lodówce było kilkanaście butelek, plus jeszcze trochę słodkich,
kolorowych napojów. Leżały w zamkniętym pojemniku, względnie bez dostępu światła,
więc nawet teraz powinny nadawać się do spożycia. Porozstawiałem dookoła wnyki,
ale do rana raczej nic się nie złapie. Bilans kaloryczny i tak jest na plusie,
bo każdy wychylił już po trzy lub cztery puszki gazowanych. Ciekawe które z nas
częściej będzie musiało wstawać w nocy.
- Dlaczego
ten kontener to pan odsunął i krzesła sobie podłożył, przecież byłoby wygodniej
wejść tak jak my zrobili?
A już
myślałem, że się tak zmęczyła, że przynajmniej do jutra będę miał spokój z jej
paplaniną.
- Bo pies
mógłby w nocy przyjść, skoczyć na kontener, a z kontenera na dach, a po
krzesłach nie wejdzie. – Udaję, że jestem bardzo zajęty wiśtowaniem patykiem w
ognisku.
- Aha,
rozumiem. – Kiwa głową. Łaska boska, że dotarło od razu.
Biorę na
kolana torbę policjanta i zaglądam do środka. Przybory toaletowe, trochę ubrań,
batoniki proteinowe – zamienione w bezkształtną masę o dziwnej konsystencji, o
proszę!, są lekarstwa. W strunowym woreczku witamina C, aspiryna, jakieś
kolorowe przeciwbólowo - gorączkowe, przeciwbiegunkowy, węgiel i trochę
drobnicy w listkach bez pudełek. Super, chyba najlepsze znalezisko od miesięcy.
Do spółki z wodą utlenioną, spirytusem i bandażami z apteczki mam prawie pełen
zestaw. Brakuję tylko antybiotyków i maści na oparzenia, ale to mam nadzieję
znajdę jutro, jak przeszukam namiot za widoku. W bocznej kieszeni znajduję
badziewny scyzoryk i pseudo profesjonalny kompas. Taki z klapką i ramką do
wyznaczania azymutu. Zdejmuję z niego tylko linkę z paracordu i wywalam barachło
przez krawędź dachu śladem batoników. Scyzoryk ma za to kilka przydatnych
końcówek – nieciężkie, można schować do kieszeni. Właściciel torby był chyba
słusznych rozmiarów, bo podkoszulkami to mógłbym się nakryć jak kołdrą, poza
tym nie ma tu już nic ciekawego. Chwilę ważę w ręce maszynkę do golenia.
Niestety to jedna z tych fikuśnych z kilkoma ostrzami. Ze zwykłej można by
chociaż wykorzystać żyletki, a to? W zamyśleniu pocieram kciukiem podbródek. Na
razie wystarczy jak się oskrobię nożem raz na tydzień. Taki hajtek to mi się nie
przyda jeszcze długo, długo a potem może wcale. Siostra złapała dezodorant w
sztyfcie zanim zdążyłem go wypieprzyć za resztą śmieci. Siedzi po turecku,
wącha i cieszy się jak taki jeden bateryjką.
- Dobra, to
teraz opowiedzcie po kolei co się działo w nocy. – Widzę jak miny im
momentalnie rzedną i oboje wbijają tępe spojrzenia w ogień.
O dziwo, to
Brat zaczyna mówić:
- Jakżeśmy
już pocho… ekm, to jest jak już żeśmy ruszyli znad rzeki to Kirył, znaczy się Porucznik
Sudajew zakomenderował, że do celu mamy już tylko trzy dni drogi i lada moment
połączymy się z innymi oddziałami. Nakazał przyspieszenie marszu, bo byliśmy
spóźnieni. I że opóźnianie będzie traktował jak sabotaż. Znaczy się, to Wiesław
mówił, bo Porucznik po polsku nic nie gadał. On tylko po rusku i Wiesiek dla
nas tłumaczył.
Brat ogląda
się na Siostrę i oboje potakują głowami.
- Bo ten
Wiesiek, to taki zastępca jego był. Znaczy się, żołnierze to się go tam nie
słuchali, ale on pod bronią chodził, dubeltówkę miał, to się reszta słuchać
musiała. Taki fajny chłop był, wesoły, do pogadania…. No, tego i no nie wiemy
co z Wieśkiem. Jak tego pierwszego konia zabiło, to on na wozie został. Dzień
wcześniej go bandyci w nogę zranili jak się z żołnierzami po zapasy wypuścili i
uciekać nie mógł. Strasznie krzyczał, żeby go nie zostawiać, ale my już daleko
byli i my no tego …. Nie wiemy co z nim. Mam nadzieję, że dobrze bo to taki
fajny chłop i tego…
- Nie
przejmuj się, na pewno z nim dobrze – rzucam patrząc w ogień.
- Tak pan
myśli? – Siostra nachyla się do mnie ze szczerą nadzieją w oczach.
- Jestem
pewien. – Uśmiecham się do niej samymi ustami. Zadowolona wyszczerza się cała
od ucha do ucha i zaczyna podrygiwać na siedząco.
- Czekaj,
teraz ja! Teraz ja powiem jak było. Jak my uciekali przed potworem to Porucznik,
Kirył znaczy się Sudajew, kazał skręcić z tej drogi co my uciekali w taką
boczną, co o tak! pod kątem szła. I wtedy dyszel się o drzewo zaczepił, wóz się
przewrócił i ten Brajan, bo to Polak był, tylko tak na imię miał: Brajan. To na
tego Brajana to ten wóz się przewrócił i mu nogę przygniótł. Jak Porucznik
kazał wszystko z wozu zabierać, to my zebrali i wtedy ten stwór na nas wypadł z
lasu. Żołnierze to strzelali i strzelali. A on o tu był, z przodu, z tyłu, za
nami i zaraz z boku się pokazał jednego łapą to o tak! Od góry do dołu ! – Pokazuje
na sobie cięcie od barku przez plecy do uda.
- Nieee
taaak! To, to później było, jakeśmy już do drogi uciekali. Tego chłopaka,
Brajana znaczy się, to go stwór łapą nastąpił. Tu mu stanął, o na piersi. I
zaraz znowu w zarośla skoczył. I ten żołnierz to on dopiero jak my do torów
dochodzili to oberwał. We trzech stali, bo Porucznik, Kirył znaczy się
zatrzymać się kazał, odsapnąć krzynę. Ale! Najsamprzód to my jeszcze konia
wyratowali przecież. Jak się ten wóz przewrócił to się dyszel złamał i konia do
ziemi przycisło. To żem przyskoczył i z chomąta rzemienie wyciął i konia
wyratował. Porucznik to mnie nawet za to w plecy klepnął i coś tam mi po rusku
powiedział, alem nie zrozumiał, bo tego Wieśka, to co my o nim wcześniej
gadali, to już z nami nie było…
- Dobra! – przerywam
mu – To jak to się stało, że się z żeście się z nimi rozłączyli?
- W sensie,
że z Wieśkiem i ze Brajanem?
Spoglądam w
jego szczere, czerstwe, nieskalane inteligencją oblicze i czuję, że go zaraz
trzasnę w mordę. Na szczęście Siostra zatrybiła po niecałych dwóch sekundach.
- Z Porucznikiem!
Z Porucznikiem i żołnierzami? No bo z nimi to już chyba nikt nie został inny.
A, no! Tak, prawda, Natalka, to z nimi była jeszcze.
- No,
właśnie co z Porucznikiem i Natalią? – uściślam dla wiadomości kolegi
zapóźnionego.
- I z
żołnierzami, bo tam ich chyba dwóch zostało! – uściśla moje uściślenie Siostra.
- No i z
koniem! Bo tam jeszcze koń… z nimi…
Brat wywnioskował
z wyrazu mojej twarzy, że na swoje szczęście lepiej nie uściślać dalej. Siostra
za to nie miała oporów:
- No to oni
tędy poszli, jakeśmy koło autobusu mówili. Tak między autami. My to musimy być
niedaleko, bo oni to pieszo też idą i na koniu to tylko tak worki z jedzeniem
po obu stronach powiesili i tak poszli. Ten żołnierz co to na wiadukcie został,
to mamę wołał. Tak cichutko. Jak my w
tym autobusie siedzieli to my go jeszcze chwilę słyszeli. Porucznik mu pistolet
zabrał i coś mu tam tłumaczył chwile. I ten żołnierz to zasalutował, chociaż
leżał już i wstać nie mógł. Porucznik kazał zostawić, tak my zostawili, ale
później to my wrócili po niego.
- Jak to
wróciliście? Przecież siedzieliście na dole, pod wiaduktem.
- No bo, jak
my odeszli kawałek to koń się spłoszył bo ten potwór co to tego Brajana, pan
wie? … to on ryczeć znowu zaczął tam za nami blisko i my go chyba widzieli
nawet przez chwile. Żołnierze nie strzelali bo im nabojów nie wystarczyło, a
ciemno już było całkiem. Tam, trochę może jeszcze mieli, ale mało. I jak ten
stwór tak biegł po lesie to tylko jeden zaczął strzelać ze strzelby, ale nie z
takiej jak miał Wiesiek, tylko innej, z jedną lufą, ale że blisko koń stał to
się przestraszył i go poniosło. Żołnierze za koniem pobiegli a my się za autami
pokryli. Tak my se wymyślili, że jak potwór konia dopadnie to się naje i nam
już nic nie zrobi. Tak my do wiaduktu wrócili i w autobusie my siedzieli. Do
rana.
Reszta nocy minęła spokojnie. Jest
już na tyle jasno, że mogę zlustrować okolicę przez moją pół-lornetkę. Dziś nie
ma mgły. Na trawie osiadła tylko ciemna rosa, bez białych igiełek szronu.
Powolutku opuszczam się z dachu na wyciągniętych rękach. Opatrunek z kwaśniej
wody zrobił swoje. Bark nadal trochę boli, ale mogę nim normalnie ruszać. Idę
za budynek honorowo oddać co wypiłem wczoraj. Przy okazji sprawdzam wnyki przy
ogrodzeniu. Trzy pętelki puste, za to w dwie pozostałe złapał się szczur i spory
chomik polny. Gdy, wracam na dach rodzeństwo już nie śpi. Rzucam zwierzaki koło
wygasłego ogniska.
- Dobrze z
futra obierzcie. Zaraz przyniosę jakieś druty, żeby rożen zrobić.
Gdy, buszuję w samochodach przy posterunku ogień już się
pali. Przeglądam bagażniki, ale większość jest pusta. Ludzie wybiegli z domów
tak jak stali. Niektórzy zarzucili tylko kurtki na piżamy. W tych nielicznych
bagażach, które walają się po drodze są w głównie ubrania. Pora zabrać się za
namiot medyczny. Wczoraj odkryliśmy tylko jeden narożnik, który trzymał się
jeszcze na resztkach stelaża. To, co najciekawsze powinno być z drugiej strony.
Płachta leży płasko na ziemi, przywalona stertą zbutwiałych liści. Mocno
szarpię za płótno w bok i odkrywam kilka dużych pojemników z rysunkiem
czerwonego krzyżyka. W środku odczynniki, fiolki z cieczami bez podpisu i to
wszystko. Na podłodze walają się instrumenty chirurgiczne i strzykawki. No cóż,
co miałem znaleźć to znalazłem wczoraj. Już bardziej z poczucia obowiązku niż
nadziei wracam w stronę dwóch stanowisk rkmów. Tu kości jest najwięcej. Oba
karabiny maja zapięte skrzynkowe zasobniki, ale jeszcze wczoraj widziałem, że taśmy
pocisków zostały wystrzelane do zera. Ciągnę na próbę za rączkę przeładowania.
Zardzewiałe na amen, ani drgnie. W kupie szmat zaczepiam nogą o małą, metalową
skrzynkę amunicyjną. W środku odkrywam równo zwiniętą taśmę z pociskami.
Wyłuskuję jeden z ogniwek łączników i odczytuję z dna łuski oznaczenie typu.
Średnica taka sama jak amunicji do automatów ludzi Porucznika, tylko długość
łuski się nie zgadza. Te nie wejdą do magazynka – są o dwanaście milimetrów za
długie. Z resztą automat i magazynki tego zabitego zostawiłem w luku bagażowym
autobusu. I tak bym po niego nie wrócił. Ale amunicję warto schować na później.
Zbieram jeszcze kilka sztuk broni, ale wszystko jest zardzewiałe na amen. Dwa
starszego typu automaty na natowską amunicję i jeszcze dwa puste peemy.
Plastikowe magazynki karabinków kruszą się pod palcami, ale udaje się wyłuskać
kilka długich, ostro zakończonych nabojów. Przy tym przejechanym przez wóz
pancerny są jeszcze trzy takie same, tylko że w dużo lepszym stanie. Osłonięte
od słońca i śniegu mają tylko trochę rdzy na sprężynach donośników. Jeden ze
szkieletów w granatowym mundurze ma w wewnętrznej kaburze pistolet. Gruba
kurtka osłoniła go od czynników atmosferycznych, ale polimerowa rękojeść
łuszczy się i osypuje czarnym proszkiem. Ważę chwile krótkolufowy bezkurkowiec
w dłoni – wygląda jak odpustowa zabawka. Tylko tyle pożytku, że magazynek kryje
szesnaście pocisków dziewięć na dziewiętnaście para, które mi się bardzo
przydadzą. Odciągam na próbę metalowy zamek. Chyba wszystko działa. Wrzucam do
torby razem z dodatkowym pełnym magazynkiem, który znalazłem w kieszonce na
pasku mundurowego. Na następnym postoju zobaczę jak się to plastikowe gówienko
rozkłada i spróbuję przeczyścić. Na deser trochę pękatych nabojów do strzelby w
zielonych łuskach. Na razie zupełnie bezużyteczne, bo gumowa amunicja do
tłumienia zamieszek na nic mi się nie przyda, ale jak będzie okazja to
przerobię tak jak Ojciec mi pokazywał. Wszystko razem – jakeś dwieście pocisków
w taśmie, trzy magazynki po trzydzieści plus jeszcze dziesięć sztuk luzem do
pośredniej, następne dziesięć dwunastki i trzydzieści dwie sztuki dziewiątki.
Zardzewiałe karabinki i amunicję chowam za tylną kanapą w bagażniku radiowozu.
Może kiedyś wrócę i spróbuję to doczyścić. Peemy wywalam pod ścianę – niech
sobie zgniją do reszty.
Zbieramy się zaraz po śniadaniu. Rodzeństwo chciało zabrać ze
sobą koce, materace i całe naręcze różnych szmat, które znaleźli w walizkach,
ale skutecznie wybiłem im to z głów. Po jednym kocu na głowę, plus wszystkie
butelki i puszki z lodówki. Ja mam torbę sportową przewieszoną przez ramię,
Siostra dalej targa zawiniątko przyciśnięte do piersi, a Brat dumnie ściska w
rękach pordzewiały peem, którym otwarłem radiowóz. Oczywiście upewniłem się, że
magazynek jest pusty i tak zardzewiały, że nie da się go nawet wyrwać z gniazda.
Ahoj przygodo! Możemy ruszać dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz