Autostrada od punktu kontrolnego jest
prawie całkiem pusta. Mijamy tylko autobus wbity w tył wojskowej ciężarówki i
leżącą na boku karetkę. Poza tym na szerokiej wstędze asfaltu pomiędzy ścianami
ekranów dźwiękochłonnych nie ma nic poza zbutwiałymi liśćmi i stosami
kolorowych, plastikowych śmieci. Ojciec mawiał, że tylko to po nas zostanie –
piramidy i foliowe torebki. Zająca zauważam w jakiejś trzeciej godzinie marszu.
W ogóle się nie boi. Siedzi sobie na środkowym pasie zieleni i wsuwa młodą wiosenną
trawkę. Nie mamy już nic do jedzenia. Ostatnie dwie puszki kolorowych napojów
rozpiliśmy między sobą chwilę wcześniej. Szarak staje na tylnych łapkach i
strzyże uszkami łupiąc na nas czarnym oczkiem. Trzydzieści kroków. Gruby śrut
ze strzelby rozniesie go na kawałki. Powolnym ruchem wyjmuję zza pleców
pistolet, staje lekko bokiem i na wyciągniętej ręce zgrywam muchę ze
szczerbinką.
Pogoda
zaczęła się psuć zupełnie z Nienacka. Świeci piękne wiosenne słońce, a tu zaraz
zaczyna się ulewa. Siedzimy w szerokim przepuście pod Autostradą nad kopcącym
niemiłosiernie ogniskiem. Na rozpałkę poszły ostatnie bibułki. Zając będzie
bardziej uwędzony niż upieczony, ale zawsze to jakaś odmiana. Kończę rozstawiać
puste butelki i termos przed wejściem – nałapiemy trochę czystej wody.
- Jak to się stało, że Natalia i jej ojciec do was dołączyli?
– pytam, bo ani jedno, ani drugie od rana się prawie nie odzywało. Chyba
musieli wczoraj wygadać cały stres a teraz, gdy adrenalina odpuściła to na mnie
spoczywa ciężar moderacji rozmowy.
- To było jakoś
tydzień temu, może? – Brat ciężko siada pod ścianą przepustu.
- Już my prawie do samego miasta podchodzili. Wtedy Porucznik
kazał z drogi skręcić i rozłożyli my się na obóz. Trochę to dziwne było, bo
zawsze kazywał stawać wieczorem, a tu tak w południe samo, ale co było robić?
Jakeśmy namiot rozkładali to Porucznik z Wieśkiem i dwoma żołnierzami psy
wzięli i poszli. Baby gadały, że zaraz kogo nowego do nas przyprowadzą, bo oni
tak już wcześniej robili. I jak wrócili pod wieczór to rzeczywiście ten Andrej
z dziewczyną z nimi przyszli. Ona to taka pobrudzona i chuda, że my wpierw
myśleli, że to chłopak. A ten Andrej to on nie szedł sam, tyko go żołnierze na
noszach przynieśli. Wiesiek mówił, że ich z pożaru wyratowali i widać było, że
stary to popalony był i nogę miał tu lewą, o tak przebitą na wylot i krew mu
leciała. Porucznik kazał ich ubrać, bo to zimno było, a jak ich ratowali to w
samych cienkich ciuchach ich z tego domu wyciągli. To ludzie podawali co tam
mieli najlepszego i tak my ich cieplej ubrali, bo to wtedy jeszcze w nocy mróz
był.
- To nie tak było… - Siostra siedzi z brodą opartą o kolana i
wzrokiem wlepionym w ogień. Mówi cichym, matowym głosem.
- Ja z Natalką rozmawiała. Ona po polsku gada, bo ten Andrej
nie był jej tata, tylko papa, bo rodzice to jej
jeszcze na Zarazę pomarli. I ona mi wtedy, w te pierwszą noc, wszystko
opowiedziała. To wcale nie było jak Wiesiek mówił. Oni nie wyratowali, tylko
ich spalili. Irina to była, żona tego Andreja, taka prawdziwa znaczy się, co to
się z nim pobrała jeszcze zanim ten… no… I tego, z tą Iriną to oni tę Natalkę
przygarnęli i się zaopiekowali. Tam takie gospodarstwo mieli – świnie, kaczki
trzymali, Andrej to kawałek pola obrobił nawet i tak se żyli. A Porucznik to
wiedział o nich, że oni tam żyją i mówił Wieśkowi, że ma rozkaz na nich
ewakuacje zrobić. Ale się okazało, że ta Irina to chora jest i z łóżka wstać
nie może – ale to nie zaraza była tylko inne coś, że człowiek nie umiera od
razu, tylko długo tak choruje i słaby jest coraz bardziej i dopiero wtedy umiera.
Porucznik zostawić ją kazał, że to nie nadaje się ona na ewakuację. Ale Andrej
żony by nie zostawił, no bo jak tak? To go żołnierze z chałupy wywlekli i go
przed drzwiami obili. Wiesiek to Natalkę trzymał żeby się nie wyrywała. A ona
wszystko widziała… biedne dziecko….
Oczy szklą się jej łzami a głos zaczyna trząść:
- Porucznik jak z domu wyszedł to zaraz za nim buchnęły
płomienie i ta Irina krzyczeć zaczęła tak strasznie, bo ona w środku, na łóżku
została. Andrej się żołnierzom wyrwał i w ten ogień skoczył żeby ratować. Ale
jak ją wyniósł to już ją całą popaliło. Jak tak klęczał nad nią i płakał to Porucznik
wziął widły przez łeb go stylem walnął i jak już leżał, to mu nogę do ziemi
przybił. Natalka to tak krzyczała i się wyrywała, że Wiesiek ją musiał mocno
trzymać. Tak ją chyba ścisł, że mu zemdlała. Jak się obudziła to on ją niósł
tak, o tu na ramieniu, mówiła. A później iść grzecznie kazał, bo jak nie to
mordę obije albo co gorszego jeszcze. I ona się go bała później. Przez cały
czas jak z nami była to się już prawie do nikogo nie odzywała.
Gdy kończy mówić wypuszczam powietrze i rozluźniam napięte do
bólu pięści.
Do wykolejonych pociągów dochodzimy
pod wieczór. Towarowy skład leży połamany zygzakami jakieś pięćdziesiąt kroków w
prawo od Autostrady. Dalej po łagodnym łuku odchodzącego na północ torowiska,
przechodzi gwałtownie w skłębioną masę żelastwa, a potem w srebrno niebieski
skład szybkiego pasażerskiego. Chyba mamy dziś nocleg w pierwszej klasie.
Ostrożnie podchodzimy do składu z bronią gotową do strzału. To znaczy ja mam
gotową do strzału, a Brat to nie wiem do czego, ale dzielnie się skrada na
ugiętych kolanach z drutem kolby przy ramieniu. Pociąg wydaje się zupełnie
pusty. Podchodzimy pod na wpółotwarte drzwi jednego z wagonów, kiedy nagle zaczyna
machać prawą ręką koło ucha nie podnosząc wzroku znad linii celowania. Zaraz
zawija palce w jakieś znaki, klepie się w głowę i pokazuje pięścią na drzwi.
Opuszczam strzelbę, prostuję się i patrząc na matoła walę prosto z mostu:
- Co ty kuźwa, odstawiasz?
Zapieram się o drzwi od
restauracyjnego i powoli, szarpnięciami, kawałek po kawałku domykam je do
końca. Rodzeństwo już dłuższą chwilę buszuje za barem i w przejściu do kuchni.
No to spróbujemy dziesięcioletnich specjałów. Siadam na szerokiej kanapie i
wywalam nogi na blat. Jaaaak dooobrze. Tak będę leżał. Kolana jeszcze
opuchnięte po akrobatyce z niedźwiedziem, ale bólu już prawie nie czuje. Na
serwetkach napis przywodzący na myśl piosenkę, którą czasem nucił Ojciec „Jadą
cztery wagony, a piąty wykolejony, a w tym piątym wagonie …. Ta, ra, ra, ra, ra
….. za ścianą Wars-wita-was,
Wars-wita-was, wita-waaas…”
Brat klepie mnie lekko w ramie. Podrzucam
głowę momentalnie wyrywając się z płytkiego snu.
- Wstawaj, kolacje my zrobili!
Się zpouchwalił, komandos jeden, podkarpacki. To ja już dla
niego nie „Pan”?
- No dobra. Co jemy? – Z niechęcią zsuwam nogi ze stołu, na
którym już lądują pokrojone elegancko ogóreczki konserwowe, lekko połamane
słone krakersy ( o dziwo nie zapleśniałe), nieśmiertelna krakoska szynka
konserwowa ( ŁAŁ!) i jakieś tuńczyki i paprykarze. Do tego po butelce piwa z
krakowianką. Jestem pod wrażeniem! Jemy, a właściwie pochłaniamy żarcie
garściami, w milczeniu. Dopiero po dłuższej chwili zaczynamy paplać o tym i
owym. Kawałki świeczek w musztardówkach rzucają, ciepłe, migoczące refleksy na
nasze twarze, siedzimy na miękko tapicerowanych kanapach, przy pełnym stole w
suchym i miarę ciepłym pomieszczeniu. Przez chwilę łapię się na dziwnej myśli,
że jest mi po prostu dobrze. Nie myślałem, że potrafię jeszcze funkcjonować, jakoś
żyć wśród ludzi. Dziwne uczucie mieć się o kogo troszczyć. I mieć kogoś, kto
zatroszczy się o ciebie, nawet jeśli są to zupełnie obcy ludzie z cholernie
denerwującymi nawykami. Spokój chwili przerywa nagle odgłos strzałów. Szybkim
ruchem gaszę świeczki i delikatnie odchylam rąbek ciężkiego koca, którymi
zakleiliśmy wszystkie okna w wagonie. Nic nie widzę. Światło księżyca nie
przesącza się nawet odrobinę przez gęste chmury. Strzały, najpierw pojedyncze,
przechodzą najpierw w palbę, a później gwałtowną, lecz krótką kanonadę, by po
chwili całkiem zamilknąć. Gdy wychodzę przed wagon jest już całkiem cicho. Na
pewno dochodziły z zachodu, czyli
idziemy w dobrym kierunku.
Rano
przebieramy zapasy z wagonowej spiżarni. Wyglądają na nietknięte, ale z uwagi
na wiek nie wszystko nadaję się do spożycia. Przezornie i kategorycznie zabraniam
otwierać lodówki, a zwłaszcza zamrażarki. To co tam siedzi pewnie już wynalazło
koło, a może nawet proch strzelniczy. W szafkach pełno - makarony, kasze i ryż. Do tego konserwy. Te
z szynką są dla nas zupełnie niczym - niczym sztabki złota. Zabieramy tylko małą
część, bo na piechotę i tak nie utargamy więcej, a na resztę robimy skrytkę w
jednym z wagonów towarowych. Jeśli w pobliżu są ludzie to lepiej nie zostawiać
tego na widoku. Nie wracamy już na Autostradę. Równa, płaska, pusta droga, do
tego co kawałek obstawiona po bokach ścianami paneli wygłuszających to pułapka
bez możliwości ucieczki. Jeśli ktoś tu strzela to zdejmie nas z dystansu zanim
się zorientujemy co się dzieje. Linia kolejowa biegnie teraz przy samej drodze.
Na wysokim nasypie torów jesteśmy tak samo odsłonięci jak na autostradzie,
zostaje nam więc tylko ruszyć płytkim rowem wzdłuż podstawy. Wysoki wał ziemny torowiska osłoni
nas od lewej, a w razie potrzeby można uskoczyć w prawo, w zarośla. W teorii
pięknie – ładnie, a jak wyjdzie to się okaże.
Dymy ognisk
widzieliśmy już z daleka. Czołgamy się przez zagajnik podchodząc prostopadle do
linii kolejowej od północy. Zdecydowałem się obić mocno w prawo od torów i zatoczyć większy łuk,
zamiast pchać się na siłę prosto. Kosztowało to sporo czasu, ale było warto.
Jakieś osiemset kroków przed nami stoi pociąg. Potężne lokomotywy spalinowe na
obu końcach, a w środku miks wagonów kilkunastu kształtów i typów. Po jednym
pasażerskim za każdą z lokomotyw, platforma z wozem bojowym na gąsienicach,
jeszcze dwie ze stanowiskami podwójnych działek przeciwlotniczych starego typu
- obsługiwanych manualnie, do tego dwie cysterny. Resztę składu stanowią wagony
towarowe i do przewozu bydła. Widać dwa
stanowiska strzeleckie z bronią maszynową otoczone workami z piaskiem nieco
przed i z boków obu lokomotyw. Zapewne podobne wystawili na Autostradzie.
Bardzo dobrze, że z niej zeszliśmy. Wszystkie stanowiska, łącznie z tymi na
pociągu są obstawione. Takie rozmieszczenie, wzajemnie kryjących się punków
ogniowych, zapewnia kompletne zabezpieczenie podejścia z każdej strony obozu.
Ktokolwiek nimi dowodzi – zna się na rzeczy. Przez moją pół-lornetkę widzę
kilka namiotów podobnych do tego, który mieli Przybysze przy Moście. Do tego co
najmniej 4 wozy, beczki, paczki, skrzynki, a nawet - dostrajam maksymalnie ostrość - rowery. Dookoła krzątają się ludzie. Wszyscy
w zielonych mundurach i pod bronią. Dwóch właśnie ściąga z ogniska duży garnek i
niesie go między sobą do jednego z bydlęcych wagonów. Trzeci żołnierz stuka dwa
razy pięścią w drzwi i rozsuwa je na całą szerokość. Kucharze wstawiają garnek
do środka a Odźwierny natychmiast zasuwa z powrotem. Nie dojrzałem co było w
ciemnym wnętrzu wagonu.
- No to co, idziemy? –
Siostra jest już gotowa wyskoczyć z zarośli i pobiec prosto do obozu.
- Pogięło cię? – pytam zaskoczony.
- No co? Przecież ich znaleźliśmy. Sam popatrz, toż to jest
ta ewakuacja. - Brat patrzy na mnie z wyczekiwaniem.
- Po pierwsze, wygląda wam to na lotnisko? Przecież sami
mówiliście, że mają po was samoloty przysłać. Po drugie, widzicie gdzieś
ewakuowanych…? – nie trybią - …no ludzi zwykłych! Widzicie gdzieś?
- Może jeszcze nie przyszli, albo już ich gdzie wzięli ? –
Siostra jeszcze trzyma się resztek nadziei.
W tym momencie otwierają się drzwi wagonu pasażerskiego i po
stopniach schodzi wysoka postać. Chwilę rozgląda się po obozie i rusza przed
siebie sprężystym krokiem. Czysty, zielony mundur, furażerka, wysokie buty. Nie
mogę dojrzeć twarzy, ale sylwetkę znam bardzo dobrze – Sudajew.
Plątać się przy obozie wojskowym
byłoby głupotą, więc bardzo ostrożnie wycofaliśmy się za linię drzew i nie oglądając
się za siebie odeszliśmy na północ.
Siedzimy teraz w budynku wiejskiego sklepu jakieś trzydzieści minut
marszu od obozu. Brat nadal nie może pogodzić się z sytuacją i paple jak najęty
żeby wracać. Cierpliwość straciłem do niego już w połowie drogi tutaj, teraz
jestem po prostu no… powiedzmy, że wyprowadzony z równowagi jestem.
- Człowieku tłumacze ci jak krowie na rowie: to nie żadna
ewakuacja, tylko operacja wojskowa! Oni tu nie przyjechali nikogo ratować.
Widziałeś towar jaki upychają w tych wagonach? A ludzi, cywili widziałeś?
- Może samolotami już wylecieli? Albo nie wiem, tymi
helikopterami zlądowali i zabrali. Przecież nie widziałeś, że nie! Taki kawał my szli, tyle wycierpieli, a teraz
co?! – drze się na mnie niemalże ze łzami w oczach.
Po prostu rozkładam ręce i wstaję z lady zrezygnowany. Gorzej
jak z dzieckiem. A to ja jestem od niego jakieś dziesięć lat młodszy. Dobra,
mam to gdzieś. Pora się gdzieś przytulić na noc i pomyśleć o kolacji. Ognia nie
zapalimy, więc dziś w menu konserwy i krakersy. W sklepie nie możemy zostać, bo
duże okna od frontu może i mają karaty, ale nie mają już szyb. Coś mniejszego
może do nas wejść, więc chyba standardowa opcja ze spaniem na dachu.
Po kratach weszliśmy jak po drabinie.
Płaski dach, pokryty papą otoczony gzymsem na dwie cegły. Rodzeństwo leży na kocach dobre trzy metry ode
mnie a i tak słyszę jak się kłócą teatralnym szeptem.
- Cicho! – sykam na nich przez zęby.
- My tu musimy się ten…
- Cicho! Ktoś idzie!
Kładę się na brzuchu przy skraju dachu i powolutku wystawiam
głowę za krawędź. W mdłym świetle księżyca widzę grupę ludzi zbliżający się od
północy. Sklep leży na skrzyżowaniu dwóch wąskich asfaltówek. Dookoła parę
niskich parterowych domów i kościół. Nie mogę jeszcze policzyć ilu ich jest,
ale słyszę na pewno klika różnych głosów. Po chwili rozróżniam kształt dwukołowego
wózka na szprychach od nieśmiertelnej Wieśki, ciągniętego przez dwóch milczących
ludzi w cywilnych ciuchach. Dookoła nich idzie czterech żołnierzy w zielonych
mundurach. Rozmawiają swobodnie, automaty przewieszone niedbale przez ramię, latarki
w rękach. Gdy mijają sklep dowódca rzuca krótką komendę i Wózkowi zatrzymują
zaprzęg przed samym wejściem. To ostatnie tylko słyszę, bo już dawno schowałem
się z powrotem za krawędź. Czekam aż wejdą do środka i zaczną szurać po
rozbitym szkle witryn, po czym cicho łapię za strzelbę i na czworakach przemykam
do lewego narożnika dachu. Rodzeństwo patrzy na mnie w przerażeniu. Kładę palec
na ustach i każę im zostać na miejscu. O dziwo, posłuchali od razu. Dobra, po
prostu poczekamy aż się rozejrzą i sobie pójdą. Byle by tylko nie chcieli tu
zostać na noc. Gdy zbliżam się znowu do krawędzi zauważam ruch koło kościoła.
Wydaje mi się, że widziałem jak ktoś przebiegł na tle jasnej ściany. Chwilę
później drugi cień pokazuje się w oknie domu po prawej, ale zaraz znika. Żołnierze
nadal głośno rozmawiają, na pewno nie po naszemu. Czuję dym z papierosów i
brzęk szkła. Chyba znaleźli resztki ze stoiska monopolowego. Wtem powietrze
przeszywa huk wystrzałów i wrzask rannego. Okno na poddaszu rozbłyska
pojedynczymi, mierzonymi strzałami pełnokalibrowej broni. Z prawej strony
sklepu, poza moim polem widzenia słyszę miarowe, krótkie serie z automatu.
Kolejny strzelec atakuje od parkingu na zapleczu. Strzelają ze wszystkich
kierunków. Jesteśmy w samym środku ognia krzyżowego. Słyszę, że drzwi na
zaplecze otwierają się z trzaskiem i na podwórzu rozszczekują się ruskie
automaty. Dopiero teraz orientuję się, że strzelcy z zewnątrz używają innego
kalibru. Dźwięk jest nieco wyższy. Ten, który kładł ogień od zachodu nagle
milknie, a z dołu dobiega krótka komenda. Wykorzystuję ten moment żeby wyjrzeć
ponad krawędź dachu i widzę dwóch Zielonych skradających się po obu stronach
rampy załadowczej. Nawet nie myślę, tylko posyłam po wiązce śrutu w plecy
jednego i drugiego. Z tej odległości ładunki wbijają ich w ziemię.
- Spadamy!
W biegu zgarniam torbę. Rodzeństwo podrywa się od razu na
nogi i Brat ciągnie Siostrę w moim kierunku. Ta zdążyła jeszcze złapać swoje
zawiniątko i przyciska je do piersi jedną ręką. Zeskakujemy na niski daszek
garażu i rzucamy się pędem w kierunku tylnej bramy na podwórze. Szorując po
betonie zawijam się za róg kontenera na śmieci i… zamieram powoli rozkładając
ręce na boki. Lufa prawie opiera mi się
o czoło. Powoli unoszę głowę i widzę błyszczące oczy spoglądające na mnie znad
pistoletu. Ponad nimi brązowy beret z naszytym z przodu orzełkiem w koronie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz