wtorek, 22 grudnia 2020

1‰ . Twierdza, rozdział 4. Pociąg

 




Autostrada od punktu kontrolnego jest prawie całkiem pusta. Mijamy tylko autobus wbity w tył wojskowej ciężarówki i leżącą na boku karetkę. Poza tym na szerokiej wstędze asfaltu pomiędzy ścianami ekranów dźwiękochłonnych nie ma nic poza zbutwiałymi liśćmi i stosami kolorowych, plastikowych śmieci. Ojciec mawiał, że tylko to po nas zostanie – piramidy i foliowe torebki. Zająca zauważam w jakiejś trzeciej godzinie marszu. W ogóle się nie boi. Siedzi sobie na środkowym pasie zieleni i wsuwa młodą wiosenną trawkę. Nie mamy już nic do jedzenia. Ostatnie dwie puszki kolorowych napojów rozpiliśmy między sobą chwilę wcześniej. Szarak staje na tylnych łapkach i strzyże uszkami łupiąc na nas czarnym oczkiem. Trzydzieści kroków. Gruby śrut ze strzelby rozniesie go na kawałki. Powolnym ruchem wyjmuję zza pleców pistolet, staje lekko bokiem i na wyciągniętej ręce zgrywam muchę ze szczerbinką.

 

            Pogoda zaczęła się psuć zupełnie z Nienacka. Świeci piękne wiosenne słońce, a tu zaraz zaczyna się ulewa. Siedzimy w szerokim przepuście pod Autostradą nad kopcącym niemiłosiernie ogniskiem. Na rozpałkę poszły ostatnie bibułki. Zając będzie bardziej uwędzony niż upieczony, ale zawsze to jakaś odmiana. Kończę rozstawiać puste butelki i termos przed wejściem – nałapiemy trochę czystej wody.

 

- Jak to się stało, że Natalia i jej ojciec do was dołączyli? – pytam, bo ani jedno, ani drugie od rana się prawie nie odzywało. Chyba musieli wczoraj wygadać cały stres a teraz, gdy adrenalina odpuściła to na mnie spoczywa ciężar moderacji rozmowy.

-  To było jakoś tydzień temu, może? – Brat ciężko siada pod ścianą przepustu.

- Już my prawie do samego miasta podchodzili. Wtedy Porucznik kazał z drogi skręcić i rozłożyli my się na obóz. Trochę to dziwne było, bo zawsze kazywał stawać wieczorem, a tu tak w południe samo, ale co było robić? Jakeśmy namiot rozkładali to Porucznik z Wieśkiem i dwoma żołnierzami psy wzięli i poszli. Baby gadały, że zaraz kogo nowego do nas przyprowadzą, bo oni tak już wcześniej robili. I jak wrócili pod wieczór to rzeczywiście ten Andrej z dziewczyną z nimi przyszli. Ona to taka pobrudzona i chuda, że my wpierw myśleli, że to chłopak. A ten Andrej to on nie szedł sam, tyko go żołnierze na noszach przynieśli. Wiesiek mówił, że ich z pożaru wyratowali i widać było, że stary to popalony był i nogę miał tu lewą, o tak przebitą na wylot i krew mu leciała. Porucznik kazał ich ubrać, bo to zimno było, a jak ich ratowali to w samych cienkich ciuchach ich z tego domu wyciągli. To ludzie podawali co tam mieli najlepszego i tak my ich cieplej ubrali, bo to wtedy jeszcze w nocy mróz był.

- To nie tak było… - Siostra siedzi z brodą opartą o kolana i wzrokiem wlepionym w ogień. Mówi cichym, matowym głosem.

- Ja z Natalką rozmawiała. Ona po polsku gada, bo ten Andrej nie był jej tata, tylko papa, bo rodzice to jej  jeszcze na Zarazę pomarli. I ona mi wtedy, w te pierwszą noc, wszystko opowiedziała. To wcale nie było jak Wiesiek mówił. Oni nie wyratowali, tylko ich spalili. Irina to była, żona tego Andreja, taka prawdziwa znaczy się, co to się z nim pobrała jeszcze zanim ten… no… I tego, z tą Iriną to oni tę Natalkę przygarnęli i się zaopiekowali. Tam takie gospodarstwo mieli – świnie, kaczki trzymali, Andrej to kawałek pola obrobił nawet i tak se żyli. A Porucznik to wiedział o nich, że oni tam żyją i mówił Wieśkowi, że ma rozkaz na nich ewakuacje zrobić. Ale się okazało, że ta Irina to chora jest i z łóżka wstać nie może – ale to nie zaraza była tylko inne coś, że człowiek nie umiera od razu, tylko długo tak choruje i słaby jest coraz bardziej i dopiero wtedy umiera. Porucznik zostawić ją kazał, że to nie nadaje się ona na ewakuację. Ale Andrej żony by nie zostawił, no bo jak tak? To go żołnierze z chałupy wywlekli i go przed drzwiami obili. Wiesiek to Natalkę trzymał żeby się nie wyrywała. A ona wszystko widziała… biedne dziecko….

Oczy szklą się jej łzami a głos zaczyna trząść:

- Porucznik jak z domu wyszedł to zaraz za nim buchnęły płomienie i ta Irina krzyczeć zaczęła tak strasznie, bo ona w środku, na łóżku została. Andrej się żołnierzom wyrwał i w ten ogień skoczył żeby ratować. Ale jak ją wyniósł to już ją całą popaliło. Jak tak klęczał nad nią i płakał to Porucznik wziął widły przez łeb go stylem walnął i jak już leżał, to mu nogę do ziemi przybił. Natalka to tak krzyczała i się wyrywała, że Wiesiek ją musiał mocno trzymać. Tak ją chyba ścisł, że mu zemdlała. Jak się obudziła to on ją niósł tak, o tu na ramieniu, mówiła. A później iść grzecznie kazał, bo jak nie to mordę obije albo co gorszego jeszcze. I ona się go bała później. Przez cały czas jak z nami była to się już prawie do nikogo nie odzywała.

Gdy kończy mówić wypuszczam powietrze i rozluźniam napięte do bólu pięści.    

           

 

Do wykolejonych pociągów dochodzimy pod wieczór. Towarowy skład leży połamany zygzakami jakieś pięćdziesiąt kroków w prawo od Autostrady. Dalej po łagodnym łuku odchodzącego na północ torowiska, przechodzi gwałtownie w skłębioną masę żelastwa, a potem w srebrno niebieski skład szybkiego pasażerskiego. Chyba mamy dziś nocleg w pierwszej klasie. Ostrożnie podchodzimy do składu z bronią gotową do strzału. To znaczy ja mam gotową do strzału, a Brat to nie wiem do czego, ale dzielnie się skrada na ugiętych kolanach z drutem kolby przy ramieniu. Pociąg wydaje się zupełnie pusty. Podchodzimy pod na wpółotwarte drzwi jednego z wagonów, kiedy nagle zaczyna machać prawą ręką koło ucha nie podnosząc wzroku znad linii celowania. Zaraz zawija palce w jakieś znaki, klepie się w głowę i pokazuje pięścią na drzwi. Opuszczam strzelbę, prostuję się i patrząc na matoła walę prosto z mostu:

- Co ty kuźwa, odstawiasz?

             

Zapieram się o drzwi od restauracyjnego i powoli, szarpnięciami, kawałek po kawałku domykam je do końca. Rodzeństwo już dłuższą chwilę buszuje za barem i w przejściu do kuchni. No to spróbujemy dziesięcioletnich specjałów. Siadam na szerokiej kanapie i wywalam nogi na blat. Jaaaak dooobrze. Tak będę leżał. Kolana jeszcze opuchnięte po akrobatyce z niedźwiedziem, ale bólu już prawie nie czuje. Na serwetkach napis przywodzący na myśl piosenkę, którą czasem nucił Ojciec „Jadą cztery wagony, a piąty wykolejony, a w tym piątym wagonie …. Ta, ra, ra, ra, ra  ….. za ścianą Wars-wita-was, Wars-wita-was, wita-waaas…”

 

             Brat klepie mnie lekko w ramie. Podrzucam głowę momentalnie wyrywając się z płytkiego snu.

- Wstawaj, kolacje my zrobili!

Się zpouchwalił, komandos jeden, podkarpacki. To ja już dla niego nie „Pan”?

- No dobra. Co jemy? – Z niechęcią zsuwam nogi ze stołu, na którym już lądują pokrojone elegancko ogóreczki konserwowe, lekko połamane słone krakersy ( o dziwo nie zapleśniałe), nieśmiertelna krakoska szynka konserwowa ( ŁAŁ!) i jakieś tuńczyki i paprykarze. Do tego po butelce piwa z krakowianką. Jestem pod wrażeniem! Jemy, a właściwie pochłaniamy żarcie garściami, w milczeniu. Dopiero po dłuższej chwili zaczynamy paplać o tym i owym. Kawałki świeczek w musztardówkach rzucają, ciepłe, migoczące refleksy na nasze twarze, siedzimy na miękko tapicerowanych kanapach, przy pełnym stole w suchym i miarę ciepłym pomieszczeniu. Przez chwilę łapię się na dziwnej myśli, że jest mi po prostu dobrze. Nie myślałem, że potrafię jeszcze funkcjonować, jakoś żyć wśród ludzi. Dziwne uczucie mieć się o kogo troszczyć. I mieć kogoś, kto zatroszczy się o ciebie, nawet jeśli są to zupełnie obcy ludzie z cholernie denerwującymi nawykami. Spokój chwili przerywa nagle odgłos strzałów. Szybkim ruchem gaszę świeczki i delikatnie odchylam rąbek ciężkiego koca, którymi zakleiliśmy wszystkie okna w wagonie. Nic nie widzę. Światło księżyca nie przesącza się nawet odrobinę przez gęste chmury. Strzały, najpierw pojedyncze, przechodzą najpierw w palbę, a później gwałtowną, lecz krótką kanonadę, by po chwili całkiem zamilknąć. Gdy wychodzę przed wagon jest już całkiem cicho. Na pewno  dochodziły z zachodu, czyli idziemy w dobrym kierunku.

 

            Rano przebieramy zapasy z wagonowej spiżarni. Wyglądają na nietknięte, ale z uwagi na wiek nie wszystko nadaję się do spożycia. Przezornie i kategorycznie zabraniam otwierać lodówki, a zwłaszcza zamrażarki. To co tam siedzi pewnie już wynalazło koło, a może nawet proch strzelniczy. W szafkach pełno  - makarony, kasze i ryż. Do tego konserwy. Te z szynką są dla nas zupełnie niczym - niczym sztabki złota. Zabieramy tylko małą część, bo na piechotę i tak nie utargamy więcej, a na resztę robimy skrytkę w jednym z wagonów towarowych. Jeśli w pobliżu są ludzie to lepiej nie zostawiać tego na widoku. Nie wracamy już na Autostradę. Równa, płaska, pusta droga, do tego co kawałek obstawiona po bokach ścianami paneli wygłuszających to pułapka bez możliwości ucieczki. Jeśli ktoś tu strzela to zdejmie nas z dystansu zanim się zorientujemy co się dzieje. Linia kolejowa biegnie teraz przy samej drodze. Na wysokim nasypie torów jesteśmy tak samo odsłonięci jak na autostradzie, zostaje nam więc tylko ruszyć płytkim rowem wzdłuż  podstawy. Wysoki wał ziemny torowiska osłoni nas od lewej, a w razie potrzeby można uskoczyć w prawo, w zarośla. W teorii pięknie – ładnie, a jak wyjdzie to się okaże.

 

            Dymy ognisk widzieliśmy już z daleka. Czołgamy się przez zagajnik podchodząc prostopadle do linii kolejowej od północy. Zdecydowałem się obić mocno  w prawo od torów i zatoczyć większy łuk, zamiast pchać się na siłę prosto. Kosztowało to sporo czasu, ale było warto. Jakieś osiemset kroków przed nami stoi pociąg. Potężne lokomotywy spalinowe na obu końcach, a w środku miks wagonów kilkunastu kształtów i typów. Po jednym pasażerskim za każdą z lokomotyw, platforma z wozem bojowym na gąsienicach, jeszcze dwie ze stanowiskami podwójnych działek przeciwlotniczych starego typu - obsługiwanych manualnie, do tego dwie cysterny. Resztę składu stanowią wagony towarowe i do przewozu bydła.  Widać dwa stanowiska strzeleckie z bronią maszynową otoczone workami z piaskiem nieco przed i z boków obu lokomotyw. Zapewne podobne wystawili na Autostradzie. Bardzo dobrze, że z niej zeszliśmy. Wszystkie stanowiska, łącznie z tymi na pociągu są obstawione. Takie rozmieszczenie, wzajemnie kryjących się punków ogniowych, zapewnia kompletne zabezpieczenie podejścia z każdej strony obozu. Ktokolwiek nimi dowodzi – zna się na rzeczy. Przez moją pół-lornetkę widzę kilka namiotów podobnych do tego, który mieli Przybysze przy Moście. Do tego co najmniej 4 wozy, beczki, paczki, skrzynki, a nawet -  dostrajam maksymalnie ostrość -  rowery. Dookoła krzątają się ludzie. Wszyscy w zielonych mundurach i pod bronią. Dwóch właśnie ściąga z ogniska duży garnek i niesie go między sobą do jednego z bydlęcych wagonów. Trzeci żołnierz stuka dwa razy pięścią w drzwi i rozsuwa je na całą szerokość. Kucharze wstawiają garnek do środka a Odźwierny natychmiast zasuwa z powrotem. Nie dojrzałem co było w ciemnym wnętrzu wagonu.

-  No to co, idziemy? – Siostra jest już gotowa wyskoczyć z zarośli i pobiec prosto do obozu.

- Pogięło cię? – pytam zaskoczony.

- No co? Przecież ich znaleźliśmy. Sam popatrz, toż to jest ta ewakuacja. - Brat patrzy na mnie z wyczekiwaniem.

- Po pierwsze, wygląda wam to na lotnisko? Przecież sami mówiliście, że mają po was samoloty przysłać. Po drugie, widzicie gdzieś ewakuowanych…? – nie trybią - …no ludzi zwykłych! Widzicie gdzieś?

- Może jeszcze nie przyszli, albo już ich gdzie wzięli ? – Siostra jeszcze trzyma się resztek nadziei.

W tym momencie otwierają się drzwi wagonu pasażerskiego i po stopniach schodzi wysoka postać. Chwilę rozgląda się po obozie i rusza przed siebie sprężystym krokiem. Czysty, zielony mundur, furażerka, wysokie buty. Nie mogę dojrzeć twarzy, ale sylwetkę znam bardzo dobrze – Sudajew.

           

Plątać się przy obozie wojskowym byłoby głupotą, więc bardzo ostrożnie wycofaliśmy się za linię drzew i nie oglądając się za siebie odeszliśmy na północ.  Siedzimy teraz w budynku wiejskiego sklepu jakieś trzydzieści minut marszu od obozu. Brat nadal nie może pogodzić się z sytuacją i paple jak najęty żeby wracać. Cierpliwość straciłem do niego już w połowie drogi tutaj, teraz jestem po prostu no… powiedzmy, że wyprowadzony z równowagi jestem.

- Człowieku tłumacze ci jak krowie na rowie: to nie żadna ewakuacja, tylko operacja wojskowa! Oni tu nie przyjechali nikogo ratować. Widziałeś towar jaki upychają w tych wagonach? A ludzi, cywili widziałeś?

- Może samolotami już wylecieli? Albo nie wiem, tymi helikopterami zlądowali i zabrali. Przecież nie widziałeś, że nie!  Taki kawał my szli, tyle wycierpieli, a teraz co?! – drze się na mnie niemalże ze łzami w oczach.

Po prostu rozkładam ręce i wstaję z lady zrezygnowany. Gorzej jak z dzieckiem. A to ja jestem od niego jakieś dziesięć lat młodszy. Dobra, mam to gdzieś. Pora się gdzieś przytulić na noc i pomyśleć o kolacji. Ognia nie zapalimy, więc dziś w menu konserwy i krakersy. W sklepie nie możemy zostać, bo duże okna od frontu może i mają karaty, ale nie mają już szyb. Coś mniejszego może do nas wejść, więc chyba standardowa opcja ze spaniem na dachu.

 

Po kratach weszliśmy jak po drabinie. Płaski dach, pokryty papą otoczony gzymsem na dwie cegły.  Rodzeństwo leży na kocach dobre trzy metry ode mnie a i tak słyszę jak się kłócą teatralnym szeptem.

- Cicho! – sykam na nich przez zęby.

- My tu musimy się ten…

- Cicho! Ktoś idzie!

Kładę się na brzuchu przy skraju dachu i powolutku wystawiam głowę za krawędź. W mdłym świetle księżyca widzę grupę ludzi zbliżający się od północy. Sklep leży na skrzyżowaniu dwóch wąskich asfaltówek. Dookoła parę niskich parterowych domów i kościół. Nie mogę jeszcze policzyć ilu ich jest, ale słyszę na pewno klika różnych głosów. Po chwili rozróżniam kształt dwukołowego wózka na szprychach od nieśmiertelnej Wieśki, ciągniętego przez dwóch milczących ludzi w cywilnych ciuchach. Dookoła nich idzie czterech żołnierzy w zielonych mundurach. Rozmawiają swobodnie, automaty przewieszone niedbale przez ramię, latarki w rękach. Gdy mijają sklep dowódca rzuca krótką komendę i Wózkowi zatrzymują zaprzęg przed samym wejściem. To ostatnie tylko słyszę, bo już dawno schowałem się z powrotem za krawędź. Czekam aż wejdą do środka i zaczną szurać po rozbitym szkle witryn, po czym cicho łapię za strzelbę i na czworakach przemykam do lewego narożnika dachu. Rodzeństwo patrzy na mnie w przerażeniu. Kładę palec na ustach i każę im zostać na miejscu. O dziwo, posłuchali od razu. Dobra, po prostu poczekamy aż się rozejrzą i sobie pójdą. Byle by tylko nie chcieli tu zostać na noc. Gdy zbliżam się znowu do krawędzi zauważam ruch koło kościoła. Wydaje mi się, że widziałem jak ktoś przebiegł na tle jasnej ściany. Chwilę później drugi cień pokazuje się w oknie domu po prawej, ale zaraz znika. Żołnierze nadal głośno rozmawiają, na pewno nie po naszemu. Czuję dym z papierosów i brzęk szkła. Chyba znaleźli resztki ze stoiska monopolowego. Wtem powietrze przeszywa huk wystrzałów i wrzask rannego. Okno na poddaszu rozbłyska pojedynczymi, mierzonymi strzałami pełnokalibrowej broni. Z prawej strony sklepu, poza moim polem widzenia słyszę miarowe, krótkie serie z automatu. Kolejny strzelec atakuje od parkingu na zapleczu. Strzelają ze wszystkich kierunków. Jesteśmy w samym środku ognia krzyżowego. Słyszę, że drzwi na zaplecze otwierają się z trzaskiem i na podwórzu rozszczekują się ruskie automaty. Dopiero teraz orientuję się, że strzelcy z zewnątrz używają innego kalibru. Dźwięk jest nieco wyższy. Ten, który kładł ogień od zachodu nagle milknie, a z dołu dobiega krótka komenda. Wykorzystuję ten moment żeby wyjrzeć ponad krawędź dachu i widzę dwóch Zielonych skradających się po obu stronach rampy załadowczej. Nawet nie myślę, tylko posyłam po wiązce śrutu w plecy jednego i drugiego. Z tej odległości ładunki wbijają ich w ziemię.

- Spadamy!

W biegu zgarniam torbę. Rodzeństwo podrywa się od razu na nogi i Brat ciągnie Siostrę w moim kierunku. Ta zdążyła jeszcze złapać swoje zawiniątko i przyciska je do piersi jedną ręką. Zeskakujemy na niski daszek garażu i rzucamy się pędem w kierunku tylnej bramy na podwórze. Szorując po betonie zawijam się za róg kontenera na śmieci i… zamieram powoli rozkładając ręce na boki.  Lufa prawie opiera mi się o czoło. Powoli unoszę głowę i widzę błyszczące oczy spoglądające na mnie znad pistoletu. Ponad nimi brązowy beret z naszytym z przodu orzełkiem w koronie.           

                              


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz