Przekradam się pod osłoną gałęzi wzdłuż południowego
ogrodzenia parkingu. Trzy postacie na dachu wynoszą białe, plastikowe beczki z
nadbudówki nieczynnej windy. Jeden z nich właśnie zdejmuje pokrywę szybu
wentylacyjnego. Zaczynają wlewać z coś beczek do środka instalacji. Podrywam
się na nogi i biegnę sprintem w kierunku wejścia do budynku. Udaje mi się
przebiec może z pięćdziesiąt kroków, gdy dobiega mnie ryk silników szybko
zbliżający się pojazdów. Przypadam za jednym ze rdzewiejących wraków. Przez
zachodni wjazd wtacza się kawalkada kilku motocykli i dwa dostawcze vany. Z
głównego wyjścia wybiega im na spotkanie wysoka postać w białym kiltu. Twarz ma
zasłoniętą pełną maską podłączoną wężem do małej butli trzymanej w ręku. Z
przerażeniem patrzę na okna Szpitala, gdzie z kolejnych pięter zaczynają
wydobywać zielonkawo-żółte opary spływające powoli ku ziemi. Czapliński zrywa
maskę i macha gorączkowo w kierunku dachu.
- Dość! – Słyszę
przez warkot silników. – Już jest ponad dwadzieścia pepeemów!
Z wejścia
wytaczają się Terytorialni. Kaszląc i słaniając się na nogach próbują rozpaczliwie
wydostać się z budynku. Z obu dostawczaków wysypują się żołnierze w zielonych
mundurach i sprawnie otaczają kordonem naszych oślepionych, kaszlących i na
wpół uduszonych towarzyszy. Dwa tuziny karabinów bierze na cel bezbronny
Oddział, a ja zrywam się i już mam poderwać broń do ramienia, gdy zza moich
pleców pada strzał. Odwracam się zaskoczony. Niecałe dwadzieścia kroków ode
stoi pięciu kolejnych żołnierzy trzymających mnie na muszce. Przed nimi wysoka,
żylasta postać w zielonej kurtce i furażerce. Sudajew powoli opuszcza pistolet.
Dymiąca lufa spogląda mi prosto między oczy.
Żołdacy bez zabawy w zbędne konwenanse
zagnali mnie kolbami na plac przed wejściem. Uprzednio sprawnie i szybko
wyłuskali z rąk i oporządzenia całą broń. Ten pieprzony ruski sadysta bierze do
ręki mój pistolet i ogląda z zainteresowaniem. Następnie rzuca bezceremonialnie
na stos pozostałej broni odebranej Oddziałowi. Reszta moich towarzyszy jest w
opłakanym stanie. Klęczą na ziemi zanosząc się kaszlem i trąc podrażnione oczy.
- Ej! Nie
drapcie twarzy, bo będzie jeszcze gorz….! – Nie udaje mi się skończyć, bo
solidny kopniak w brzuch zgina mnie w pół aż ciemnieje mi przed oczami.
- Заткнись!
– Oprawca syczy mi z satysfakcją koło ucha. Spoglądam prosto w wodniste,
niebieskie oczy Sudajewa, a ten uderza mnie w szczękę mocnym prawym sierpem.
Świat fika kozła, gdy płyta chodnikowa wali mnie z chrzęstem w prawą skroń, a
błędnik próbuje zlokalizować, gdzie dół a gdzie góra. Powoli podnoszę się na
kolana, związanymi rękami zagarniając z ziemi czapkę.
- Te, suka!
– Strzykam śliną przez krwawiące wargi – Coś płocho bijesz!
Porucznik
odwraca się z powrotem i już robi pierwszy krok, żeby posłać mi w zęby
solidnego kopniaka…
- SUDAJEW! –
Mocny okrzyk dobiegający od strony zaparkowanych dostawczaków usadza sadystę w
pół kroku. Spomiędzy samochodów wychodzi siwiejący mężczyzna średniego wzrostu.
Na głowie ma oficerską czapkę dziwnego kroju, a ramiona okrywa mu brązowy,
wojskowy płaszcz narzucony na zielony mundur.
- Zet eN E
nie torturowają jeńcy! – mówi dobitnie,
a ja mam dziwne wrażenie, że dostałem mocniej niż mi się wydawało. Fonia
ewidentnie mi się rozjeżdża.
Oficer
tymczasem staje przed nami w rozkroku i zakłada ręce za plecami.
- Żołnierza
Polski! – Zaczyna podniesionym głosem, który niknie w odgłosach kaszlu,
chrypienia i charczenia naszych. – Moje imiono Major Martin Gabor. Zostałem
zesłany w tego regiona przez Komityw Naczelny Zjednoczone Narodów Europa, jako
główny dowódca Odziały Szybkiego Ewakuacji. – Major robi pauzę i z
niezadowoleniem przebiega wzrokiem po naszej grupie. Zirytowanym skinieniem
przywołuje Doktora. Czapliński szybko przechodzi od osoby do osoby przemywając
gazą z jakąś cieczą, twarze i oczy zatrutych. Po chwili, większość Oddziału
jest w stanie przynajmniej zogniskować wzrok na Majorze, bez zanoszenia się
kaszlem.
- Żołnierza
Polski! – Gabor podejmuje przerwany wątek. – Mam zaszczyt zaproszenia Was w
dołączenie do nasza wielka sprawa! My podej-mieli trudy zabudowania Europa po
apokalipsa. Z nami cywilizacja, z nami zwycięstwo! – Kończy z uśmiechem i znowu
przebiega wzrokiem po naszych kompletnie zbaraniałych twarzach. – Kto was
dowodzący?
Piotr wstaje
ciężko zapierając się ręką o kolano. Z brody wiszą mu nitki śliny, którą
wyciera szybkim ruchem. Wbija w Majora spojrzenie przekrwionych oczu.
- Chorąży
rezerwy Piotr Trzos! – mówi dobitnie, starając się wyprostować pomimo
zabandażowanych żeber.
– Coście
zrobili moim ludziom!? – Pokazuje na ledwo żywe dzieciaki z Oddziału. Większość
dochodzi już, jako tako do siebie.
– To tylko
lekkie zatrucie. – Czapliński nakłada maskę Zuzi. Zapłakana Zośka trzyma ją w
ramionach, a mała walczy spazmatycznie o każdy haust powietrza. – Podchloryn
sodu aktywowany kwasem siarkowym. Testowaliśmy to już wcześniej. Nie powinny
wystąpić żadne długoterminowe efekty ekspozycji. – mówi Doktor rozkręcając
zawór butli z tlenem.
- Świetnie!
– Rozpromienia się Gabor. – Jak to mówi: My Madziary i wy Polaki do bratanki i
do szklanki!
Rozkłada
ręce uśmiechając się jeszcze szerzej.
– O
kapitulacja teraz mówimy!
– Obawiam
się – zaczyna Piotr ze złym błysku w oku, – że z przyczyn technicznych nie jestem
w stanie przyjąć pańskiej kapitulacji Majorze. Sugeruję, aby pan i pańscy
ludzie wycofali się natychmiast z miasta pozostawiając wszystkich jeńców naszej
opiece! – Kończy z satysfakcją wśród tłumionego kaszlem śmiechu naszego
Oddziału.
Gabor przez
chwilę trawi to, co usłyszał i z każdą sekundą uśmiech blednie na jego twarzy a
mięśnie szczęki tężeją z wściekłości. Wybuchowi zapobiega pojawienie się w
drzwiach trzech motocyklistów wlokących skatowanego Górala.
- Ten był na
dachu – mówi Herszt bandy – trochę dokazywał, więc go uspokoiliśmy.
Uśmiecha się
mściwie w kierunku leżącego w rosnącej kałuży krwi chłopaka. Rozbita głowa
krwawi obficie, ale ramiona drgają i poruszają się w rytm słabego oddechu.
Śrubek chce skoczyć do przyjaciela, ale Herszt przewraca go kopniakiem pod
kolano i dociska kark nogą do ziemi.
- Panie
Buła! – krzyczy Gabor.
- BUŁA-WA! –
ryczy w odpowiedzi Herszt, dopiero poniewczasie cichnąc przygryzając wargi.
– Pan major
wybaczy… – dodaje już całkiem cicho zdejmując but z karku Śrubka, – … ale
brakuje nam jeszcze dwojga.
– Panie chorąży,
gdzie jest pańskie ludzia? – Major zwraca wciąż wściekłe spojrzenie na Piotra.
– Chorąży
rezerwy Piotr Trzos numer służbo…
Dowódca
dostaje kolbą automatu w skroń i nieprzytomny pada na płyty chodnika. Sudajew
kopie go jeszcze z wściekłością w żebra i skinieniem ręki każe załadować na
pakę furgonetki. Podchodzi do następnego w szeregu Maćka i przykłada klęczącemu
broń do czoła.
– Starszy
szeregowy Norbert Maćkowiak… – mówi chłopak spokojnym głosem patrząc prosto
przed siebie.
- МЕРЗА́ВЕЦ!
– cedzi, tryskając śliną przez zaciśnięte zęby, Porucznik.
- SUDAJEW!
Ostatni raz wam przypomina żeby przemoc nie stosownać!
Gabor ma już
tego dość.
– I wy
gadajcie do nikt po polski. Nie zrozumnie was. Z reszta dosyć to! Załadowanie
wszystkiego na maszyny i do pociąga!
Major macha
ręką w powietrzu, obraca się i wsiada do szoferki pierwszego wozu. Żołnierze po
kolei podrywają na nogi kolejnych członków naszego oddziału i wpychają kolbami
do furgonetek. Sudajew stoi w rozkroku z obiema rękami na opuszczonym
pistolecie przy otwartych drzwiach paki ładunkowej. Po jego zaciętej twarzy
błąka się wściekły grymas, gdy patrzy na Maćka. Nagle szybkim krokiem podchodzi
do klęczącej Zośki trzymającej wciąż kaszlącą Zuzię na kolanach i na
wyciągniętej ręce wymierza broń w głowę dziewczynki.
- No kak budzie,
gieroj? – pyta Maćka jadowicie. – Ty mie wskażesz gdzie reszta bandy?
Maciek
spręża się do skoku i w tym samym momencie pada strzał! Czas na chwilę zwalnia.
Bryzg fontanny krwi, w której kula wylatuje z przebitego barku Porucznika.
Pistolet wypada mu z ręki, a on sam obraca się siłą inercji z pełnym zdziwienia
wyrazem twarzy i ląduje na jednym ze swoich żołdaków. Maciek wpada na nich
barkiem i taranując całym impetem obala na ziemię. Zanim do reszty dociera , co
się stało, tnę ostrzem daszka pod kolanami stojącego najbliżej wartownika i związanymi
rękami wyrywam mu karabin. Daję ognia z przyłożenia w klatkę piersiową
następnego i grzęznę ściągnięty w dół przez mojego pierwszego przeciwnika. W
tym momencie odzywa się drugi karabin flankujący naszą pozycję z prawej strony.
Kilka spokojnie mierzonych pocisków trafia jeszcze dwóch kolejnych żołdaków, a
resztę zmusza do ucieczki i szukania osłony pomiędzy samochodami. Bezbronni w
tym starciu motocykliści wskakują na swoje maszyny i z rykiem silników wyrywają
ku bramie. Spanikowany szofer w pierwszym furgonie daje w tym samym momencie po
gazie i przewracając ostatniego harlejowca odjeżdża w chmurze siwego dymu.
Sudajew wstaje na nogi i trzymając się za przestrzelony bark wskakuje na
skrzynię ładunkową drugiego furgonu krzycząc coś po rusku. Samochód odjeżdża
nie czekając na resztę żołdaków, którzy rozpaczliwie próbują jeszcze czepiać
się otwartych drzwi. Zośka łapie za jeden z automatów leżący na stosie i
krótkimi seriami pruje za uciekającymi. Jeszcze cztery postacie padają na
ziemię rozkładając szeroko ręce trafieni kulami dziewczyny oraz pozostałych
dwóch strzelców. W tym momencie ciemnieje mi zupełnie w oczach, gdy mój
przeciwnik wydusza mi z tchawicy ostatnie resztki powietrza przyciskając
wyciągniętymi ramionami do ziemi. W zapadającej ciemności słyszę jeszcze strzał
i nagle uścisk odpuszcza. Wraz z pierwszym haustem powietrza wraca mi obraz.
Zośka stoi nade mną z dymiącym karabinem i kopniakiem strąca trupa żołdaka siedzącego
mi na piersi. Podaje mi rękę i winduje do góry pomagając wstać na nogi.
Rozglądam się po pobojowisku. Już nikt nie strzela. Maciek wyplątuje się z
uścisku swojego przeciwnika i pędzi do Zuzki. Mała siedzi przerażona i zaciska
mocno dłonie na uszach. Chłopak klęka przy niej i przytula otaczając ramionami.
- To jego
siostra – chrypi do mnie przez zaciśnięte gardło Zośka.
- Tak, wiem
– kiwam głową – mówiła mi.
A propos
Rodzeństwa to Brat-Bartosz wybiega właśnie z budynku po prawej stronie placu i
wyraźnie zadowolony z siebie woła z daleka:
- No i co?
Dobrze my to zrobili? – pyta z iskrami w oczach. – Tak my cie mieli osłonić?
Podchodzę do
niego ciężko, ściskam dłoń i klepie po plecach. Siostra nadchodzi od południowej
strony parkingu, profesjonalnie trzymając lufę po skosie w lewo do ziemi.
Widać, że duma ją po prostu rozpiera.
– Idealny strzał! – chwali ją Zośka.
- No, nie
bardzo – krzywi się Siostra. – W głowem celowała, ale później to poprawkę
nadkładłam jak żeś mówił.
Szczerzy się
do mnie jeszcze szerzej niż Brat.
- Co robimy
dalej? – pyta Maciek tuląc Zuzkę w ramionach.
- To, co
ustaliliśmy – odpowiadam patrząc im po kolei w oczy.
- A tego
Ruska odstrzelić od razu? - Brat
pokazuje lufą na przeciwnika Maćka, który teraz siedzi na ziemi z rękami wysoko
w górze. Z rozbitego nosa ciekną dwie strugi krwi mieszające się ze łzami.
Szeroko wytrzeszczone oczy skaczą błagalnie pomiędzy naszymi twarzami. Chłopak
rozbitymi wargami próbuje wyszeptać:
- Ne
strzelajte… ne strzel… ja ne Rusek, ja sem Czech!
Robimy szybki przegląd sprzętu i
stanu osobowego. Nie wygląda to różowo. Większość Oddziału Zieloni zapakowali
na furgonetki. Nie mamy Dowódcy, a z najbardziej wprawionych w boju zostali
Zośka, Maciek i ja. Góral jest wyłączony z akcji. Stracił dużo krwi, możliwy
wstrząs mózgu. Co prawda odzyskał na krótko przytomność, ale nie ma szans żeby
mógł utrzymać broń. Zuzia nadal ma problemy z oddychaniem. Jej drobne ciałko
przyjęło sporą dawkę trucizny w przeliczeniu na masę ciała. Do grupy bojowej
możemy za to pełnoprawnie doliczyć Joaśkę i Bartka. Z plusów mamy też trochę
łupów z zabitych żołnierzy wroga oraz cały nasz sprzęt, którego nie zdołali
zrabować. No i więźnia.
- Ja sem
sierżant Holecek. – Chłopak ma może ze trzy-cztery lata więcej ode mnie. – Mój
tatko było oficerem w piesziej brigadzie w NATO. Meli z wamyj amija ćwiczenia przed
pomorem…
- Dobra! – przerywam
mu bezceremonialnie. – Nie czas na lekcje historii! Powiedz mi ilu ludzi ma
jeszcze Gabor i o co chodzi z tymi motocyklistami?
-
Motocyklisty dla nas praceją dlugi czas. Oni na kontrakt przyjęci. Gabor im
plati bezynom i jedzeniem, ale im bron odebral. Ne duver… ne ufa im.
- Ilu ludzi
zostało przy pociągu? – pytam patrząc mu prosto w przerażone oczy.
- Ćtiricet
pec nas vsech było.
Chłopak
rozgląda się po leżących wokoło trupach.
- Tu
stracili ośmiu… – pokazuję kciukiem na parking – …zostało trzydziestu siedmiu.
Do tego, co najmniej cztery rkmy i dwa stanowiska działek
przeciwlotniczych.
- Dobrze, że
czołgów i helikopterów już nie mają – uśmiecha się Maciek.
- I tak
porywamy się z motyką na słońce – wzdycham ciężko – Ty, ja, Bartek i Aśka.
Czworo na cały pociąg.
- A ja to
co? – Zośka bierze się pod boki.
- Ktoś musi
zostać zająć się Zuzką i Góralem. Doktorek Frankenstein dał nogę i może się
znowu coś wywinąć, do tego motocykliści. – Patrzę jej w oczy – Musisz ich
bronić.
Zośka
wypuszcza z gniewem powietrze, ale w końcu kiwa głową.
- Pakujemy
się na pickupa i spadamy stąd – mówię schylając się po plecak. – Musimy gdzieś
znaleźć spokojne miejsce dla was, dopóki nie staniecie na nogi.
- Marcin z
Łukaszem wspominali o osadzie na Zamku – mówi Maciek pakując bron na pakę terenówki.
- Za duże
ryzyko. – Kręcę głową. – Widziałeś mapę, to ledwie piętnaście minut drogi od
Dworca. Trzeba ich przechować gdzieś dalej, w kamienicach.
- Ja wiem,
gdzie by ich można zostawić – wtrąca się Aśka – tam taka hala jest, targowa,
przy torach zaraz. Plac dookoła to widać wszystko i może jeszcze jakieś
zaopatrzenie się znajdzie. Z rodzicami my tam byli parę razy przed Zarazą.
- Jeśli
trafisz, to jedziemy.
Biorę pod
pachy Górala i z pomocą Maćka próbujemy podnieść z ziemi. Nieoczekiwanie
dołącza do nas Czech i dopiero we trzech udaje nam się położyć wielkoluda na
pace.
- Ja pomożu
wam. – Holecek patrzy na nas proszącym wzrokiem.
- Tak nagle,
z dobrego serca? – Zośka spogląda na niego nieufnie. – Przed chwilą mało kuli
od nas nie dostałeś.
- Ja chciale
już wcześniej… – dodaje Czech, – …ale ne bylo jak. Oni spetni ludzie, krzywdę
robią. Ja chce z wami.
Bije się
pięścią w pierś.
- Pakuj się
na auto. – Maciek pokazuje mu lufą karabinu. – Pogadamy pod drodze.
- Ja poprowadzę.
- Aśka przepycha się między nami za kierownicę.
- No, co się
tak patrzycie? – mówi z uśmiechem Brat. – My razem na kurs poszli, ale ja tylko
na ciągnik zrobiłem, a ona ma na wszystko do trzy i pół tony i z przyczepą
nawet.
Siostra rzeczywiście dobrze znała
drogę do Hali Targowej i prowadzi pewnie, na azymut, nawigując ostrożnie po
wypełnionych wrakami uliczkach Królewskiego Miasta. Holecek w tym czasie zdążył
opowiedzieć nam, co nieco na temat tego całego ZNE. Organizacja opiera się na
jednym mieście wybudowanym na terenie dawnej bocznicy kolejowej przy zakładach
produkujących materiały budowlane. Całość została przejęta przez oddziały
wojskowych stacjonujących w pobliskiej bazie, w której przygotowywano
kontyngenty do wyjazdu na misje zagraniczne. Zaraz przed epidemią planowano
zimowe ćwiczenia z udziałem sojuszniczych oddziałów z innych krajów. Zaraza
wybiła praktycznie wszystkich z Europy Zachodniej, oszczędzając jednak
niewielką liczbę żołnierzy z Rumunii, Węgier, Czech, Słowacji i krajów
nadbałtyckich. Część z zagranicznych wyższych oficerów zabrała ze sobą do
Polski rodziny, by spędziły z nimi Sylwestra. Tak właśnie trafił tu nasz
Jirzi.
- A co z
Sudajewem? – wtrącam się z pytaniem. – Przecież z Ruskimi wtedy nie byliśmy w
sojuszu. Zwłaszcza, gdy się znowu rozpadli, po śmierci „wiecznego przywódcy”.
- Ruska jednostka
prisla od Stolicu czytiri roki temu. Rzekli nam ze Konzulat ochranialy. Dwadiesat
ich bylo. Welko sprzętu i broni meli, ale mundury diwne, niejednakie. Bilski
ich wziol, ale ne ufal. Rozdzielily ich po oddzialach i najgorsze robotu dawal.
Sudajew ne był prorucznik wtedy, ale starszina, to je kapral abo sjerżant. Ale
mnogo luda on przyporwadzal z akcju to go ofiecerem zrobily.
- Ta, a
jeszcze więcej pomordował po drodze.
Spluwam ze
złości za burtę wozu.
- No, on po
ostatnej akcju to operdol zebral. – Jirzi podekscytowany kiwa głową – Caly
oddzial stratil i jeno jedno diewecke przyprowadil! Tak go Gabor pod sąd polowy
postawić chtial!
- A ilu
ludzi jest w tej całej Twierdzy? – Maciek wbija się pytaniem, zanim nasz Czech
na dobre się rozkręcił.
- A mnoho…
wiele, bude to dwaset wojaków i dwakrat tyle robotnych. – Jirzi rozkłada ręce
kiwając głową. – Na pociągu budet dwadestat, a pociągu u nich jeszcze dwa ino
niejednakie jak ten ale male, do patrolowana ino.
- No to mamy
przesrane. – Maciek drapie się za głową. – Jak ich dowiozą do tej Twierdzy to
ich nie odbijemy.
W tym
momencie wszyscy lądujemy na tylnej ścianie kabiny, gdy nasze auto zatrzymuje
się z piskiem opon.
- Patrzcie!
– krzyczy do nas Aśka przez wybite okno, pokazując w głąb ulicy prowadzącej do
mostu.
Na
przyczółku, na lewym boku, leży jedna z białych furgonetek Zielonych. Pojazd
zwrócony jest do nas dachem, więc nie jesteśmy w stanie zobaczyć, co dzieje się
w środku. Kabina kierowcy jest częściowo zasłonięta przez spalony wrak
tramwaju.
- Aśka, do
tyłu! – Maciek nie traci zimnej krwi, a pickup posłusznie wyrywa na wstecznym
za róg najbliższej kamienicy. Wyskakujemy obaj jeszcze w biegu i przypadamy do
muru.
- Bartek,
trzymaj rkmem to skrzyżowanie, Zośka uwaga na plecy, Aśka pilnuj Czecha.
Oficjer wydaje szybkie rozkazy i zawija się za
mną za róg budynku z powrotem na główną drogę. Przypadam za wiatą przystankową
po prawej stronie, widząc kątem oka jak Maciek przeskakuje od jednej bramy
kamienicy do drugiej po mojej lewej. Do furgonu mamy jeszcze jakieś sto kroków,
gdy widzę pierwszego trupa. Ciało leży wciśnięte pomiędzy dwa zaparkowane
samochody. Wygląda jakby wypadł z furgonetki, albo ktoś go wypchnął. Zielony
mundur jest przesiąknięty krwią na nogach i klatce piersiowej. Kolejne ciało
leży trochę dalej, na chodniku. To jeden z Wysockich, nie pamiętam jak miał na
imię. Szklane oczy chłopaka patrzą w niebo, a dłonie zaciskają się na
podziurawionym kulami torsie. Musiał dostać w plecy jak uciekał, sądząc po
szarpanych krawędziach otworów wylotowych. Dopadamy do drzwi ładunkowych
samochodu. W środku pusto, tylko kilka łusek wala się po podłodze zbryzganej
palmami krwi. Na przednim siedzeniu kierowca. Leży na boku poskładany jak
scyzoryk. Dziura po kuli w tylnej szybie i czerwona kałuża zbierająca się na
asfalcie nie pozostawiają złudzeń co do przyczyn wypadku.
- Ktoś z
naszych musiał wyrwać im broń i strzelić – mówię wskazując na ślad po kuli. –
To chyba był samochód, do którego załadowali Piotra.
- I
Sudajewa! – syczy z wściekłością Maciek i zanim daję radę cokolwiek zrobić, on
już jest na zewnątrz biegnąc przez most. Wyrywam za nim z bronią przy ramieniu.
W ostatniej chwili udaję mi się go złapać za bark i obalić na ziemię. Zza linii
wraków, stojących po przeciwnej mostu wystrzeliwuje ku nam pióropusz szarego
dymu ciągnącego się za ciemną kreską granatu rakietowego. Pocisk mija nas górą
dosłownie na wyciągnięcie ręki i wbija się kulą ognia w furgon. Eksplozja miota
nami po asfalcie ciskając na wrak policyjnego radiowozu stojącego w poprzek
mostu. Przeprawa jest szeroka i nie licząc połamanych latarni, zupełnie pusta.
Poza naszym marnym schronieniem nie mamy tu żadnej osłony. Udaje nam się jakoś
pozbierać broń i siebie nawzajem. Od strony drugiego brzegu odzywa się kanonada
pocisków z broni ręcznej. Do tego pełnokalibrowy rkm. Ciężkie pociski
przelatują przez cienkie blachy radiowozu jak przez papier. Przypadamy płasko
do ziemi, próbując dojrzeć coś pod pordzewiałym podwoziem.
- Idą naszą
lewą flanką! – krzyczy Maciek przez huk kanonady i wizg rykoszetów - Po twojej stronie jest ten rkm!
Próbuję
złożyć się na płasko w prześwicie pod autem, ale łukowy magazynek nie pozwala
mi zejść z linią celowania wystarczająco nisko. Wychylam się w prawo poza obrys
koła i kładę na boku najniżej jak tylko mogę. W przezierniku celownika migają
mi rozbłyski wystrzałów z długiej lufy RKMu. Łapię cel nieco poniżej i puszczam
trzy strzały mierzone na jednym wydechu. Postać w zielonym mundurze rozrzuca
ręce i wali się na plecy pociągając broń na siebie. W tym czasie Maciek pruje
krótkimi mierzonymi seriami w oddział podchodzący do nas lewą stroną. Gdy rkm
milknie, atakujący przypadają do ziemi i na przedpolu lądują dwa granaty dymne
mające dać im zasłonę. Na otwartej i odsłoniętej przestrzeni mostu niewiele im
to przynosi pożytku, bo zimny wschodni wiatr natychmiast rozwiewa gęste opary
nie dając żołdakom szans na ukrycie się. Wychodzi na to, że w starciu mamy pat.
My się nie możemy ruszyć, zza osłony bo wystawimy się na ogień z drugiego końca
mostu. Zieloni nie mogą na nas ruszyć, bo wejdą nam dokładnie pod lufy. Do czasu
aż znowu nie uruchomią rkmu mamy remis. Gdy tylko ta myśl przelatuje mi przez
głowę, pełnokalibrowiec odzywa się krótkimi seriami. Tylko zamiast przed nami,
słyszę go wyraźnie z tyłu po prawej! Wtulamy głowy niżej w ziemię czekając aż
zaleje nas znowu ciężki grad ołowiu, ale żadna z kul nie spada w naszym
pobliżu. Podnosimy ze zdziwieniem głowy i widzimy naszego pickupa podskakującego
na podkładach mostu kolejowego biegnącego prawą stroną równolegle do naszego.
Aśka skulona za kierownicą gna przed siebie, próbując utrzymać wierzgający
samochód na kursie, a Brat kładzie serię za serią na oddziale na środku
przeprawy.
- Teraz! –
Maciek klepie mnie w ramię i wyskakuje na lewą stronę z bronią przy ramieniu.
Ja robię to samo z prawej i zaraz otwieram ogień do zdezorientowanych postaci w
zielonych mundurach. Kilku z nich przypada do ziemi za latarniami, ale Maciek
od razu kładzie na nich ogień od niechronionej strony. Przeciwległy przyczółek
mostu włącza się do walki, ale teraz ich oddział szturmowy znajduje się wprost
na linii strzału, więc ogień nie może być skuteczny. Pickup tymczasem dojeżdża
już do wiaduktu na przeciwległym brzegu. Torowisko jest tu wyniesione
kilkanaście stóp ponad linię drogi, więc nasz rkm bez problemu wstrzeliwuje się
w Zielonych kulących się poniżej, za wrakami i kamienną balustradą. Linia
obrony idzie w rozsypkę i kilkanaście postaci rzuca się rozpaczliwie w kierunku
najbliższych kamienic. Z grupy szturmowej pozostało tylko trzech, którzy teraz
kuląc się uciekają co sił, gubiąc broń, w stronę schodów na bulwar. W pierwszej
chwili myślę, że w panice chcą ukryć się pod mostem, ale po chwili z
przerażeniem widzę żołnierza z wyrzutnią granatów przeciwpancernych
wyłaniającego się zza krawędzi dachu narożnego budynku. Pocisk odpala z głośnym
syknięciem i asfalt przede mną rozpada się w chmurze odłamków. Lecę plecami na
metalową barierkę mostu. Zanim udaje mi
się pomyśleć co się dzieje, czubki butów migają mi nad głową i z głośnym
pluskiem ląduję w wodzie. Otwieram oczy i widzę tylko mętny muł. Ogarnia mnie
panika! Nie wiem, gdzie dół, a gdzie góra! Puste płuca palą żywym ogniem, a
mózg ostatkiem woli zakazuje ustom zaczerpnąć tchu. Z nosa wydobywają mi się
ostatnie pęcherzyki powietrza, które unoszą się leniwie ku powierzchni. Z
desperacją wierzgam nogami i zagarniam rękoma tyle wody ile tylko osłabłe
mięśnie dają radę. Po chwili wyskakuję na powierzchnię jak korek z butelki,
spazmatycznie łapiąc każdy, wspaniały, absolutnie niesamowity haust powietrza. Dopiero
teraz zauważam, że w pasie oplata mnie czyjaś ręka w zielonej kurtce. Druga
łapię minie pod szyję, ale wyprężam grzbiet i uderzam tyłem głowy w miejsce,
gdzie mam nadzieję, znajduje się nos przeciwnika. Chwyt rozluźnia się na moment,
więc wykorzystuję sytuację i odwracam
się w wodzie z nożem wzniesionym do ciosu.
- To sem ja!
– krzyczy Holecek zasłaniając się dłońmi – Jirzi!
Prąd zniósł nas aż pod most kolejowy, więc zanim udało się
nam wygramolić na brzegi i dowlec z powrotem na plac boju walka się skończyła. Maciek
siedzi na murku przewiązując sobie rozorane odłamkiem ramię. Pokazuje głową mój karabin oparty o balustradę
obok jego. Ze szklanego budynku wychodzą nasi. Piotr jest cały pokryty bryzgami
świeżej krwi, ale uśmiecha się do mnie szeroko.
- Damian, tu
już nie przesadzaj z tymi kąpielami. – Klepie mnie po mokrych plecach. – Dzięki
za ratunek – dodaje już z pełną powagą, patrząc mi prosto oczy.
Po chwili
przenosi wzrok na Czecha.
- Kto to
jest? – pyta zimno.
- Sierżant
Holecek, chorąży Trzos. – Pokazuję ręką na jednego, a później drugiego. –
Poznajcie się, a ja się trochę ogarnę bo zaraz zamarznę.
Z budynku wychodzi jeszcze Chomik, Śrubek i
Marcin. Brakuje Łukasza, Dąbka, Adasia, drugiego z Wysockich i Jaja. Chłopaki
idą na sztywnych nogach i siadają ciężko pod barierkami. Piotr staje przed umęczonymi
żołnierzami.
- Oddział
baczność!
Chłopcy
wzdrygają się, jakby ich ktoś smagnął biczem, ale natychmiast ustawiają się w
szeregu. Starsi pomagają tym, którzy nie mogą sami ustać. Dołączam do prawej
flanki.
- Wiem, że
jesteście wykończeni, ale dzień się jeszcze nie skończył. – Dowódca mówi
spokojnie, nie podnosząc głosu. – Mamy ostatnią szansę, aby odbić nasze
rodziny… i pomścić poległych towarzyszy. Gdy pociąg odjedzie, wróg zyska nad
nami niepomierną przewagę. Proszę was o jeszcze jeden wysiłek. Musimy zdobyć
dziś ten dworzec.
Każdy zbiera z pickupa swoje
wyposażenie i sprawnie rozdzielamy się na trzy oddziały. Góral, Zośka i wciąż
słaba Zuza zostają w jednej z kamienic nieopodal miejsca ostatniej potyczki.
– Raczej
mało prawdopodobne, aby Zieloni próbowali tu wrócić – mówi Piotr gdy
maszerujemy w kierunku Dworca. – Stracili na moście siedmiu ludzi w wymianie
ognia plus dwóch w wypadku furgonetki. Ich taktyka ewidentnie wskazuje, na to
że nikt do tej pory nie próbował im się przeciwstawiać. Atakują frontalnie ufni
w przewagę ogniową. Nawet nie próbują manewrów flankujących, czy okrążenia.
– Pułapka
zastawiona na moście też była słabo przygotowana – wtrąca się Maciek. – Cała
siła ognia skoncentrowana z jednego punktu i jednego kąta ostrzału.
- Nie
przewidzieli, że wykorzystamy most kolejowy do oskrzydlenia – mówię rozglądając
się po oknach mijanych budynków. – Ja z resztą też byłem zaskoczony, gdy
zobaczyłem tego pickupa prującego do nich z boku.
- Bartek to
wymyślił – dodaje Maciek wskazując kciukiem za siebie. – Po tym jak Jirzy
pokazał im którędy zjechać na tory.
Czech
uśmiecha się blado poprawiając dłonie skrępowane kawałkiem taśmy izolacyjnej.
- W budynku
zostało ich trzech. – Piotr mówi przez zaciśnięte zęby. – Jeden co nas pilnował
i dwóch do obsługi wyrzutni. Jak Bartek zaczął prać do nich z rkmu to wszyscy
trzej po prostu zaczęli spieprzać, aż się kurzyło.
– Morale
chyba u nich leży – podsumowuje Śrubek. – Ten wasz Czech też bardzo szybko się
poddał.
– Na moście
nie było z nimi żadnego oficera – mówi Piotr. – Sudajew darł się w niebogłosy
po tym postrzale w rękę. Nie dał się nawet porządnie opatrzyć. Gdy jechaliśmy
przez miasto cały czas się rzucał. Próbował nas kopać i krzyczał coś po
kacapsku. W końcu wyrwał jednemu ze strażników pistolet i chciał do nas
strzelać. Rąk nam nie związali, więc tu na zakręcie przed mostem rzuciliśmy się
na niego i w szamotaninie kierowca zarobił w tył głowy. Jak auto fiknęło kozła
na tamtym tramwaju to Krzysiek wypadł razem z jednym na asfalt, ale zanim
zdążył się podnieść i skoczyć między kamienice, to go ścieli serią. Nas
zgarnęli żołdacy z drugiego samochodu. Dobrze, że chociaż ten psychol dostał w
łeb i będzie z nim spokój.
- Sudajew
nie żyje? – pytam z nadzieją.
- Nie wiem –
odpowiada Piotr. – Ale przy wypadku przycisnąłem go trochę do bocznej ściany i
widziałem jak go później wlekli do drugiego auta całkiem nieprzytomnego. Ze łba
krwawił jak świnia.
- Jirzi! –
odwracam się do Czecha – …ilu oficerów było w sumie w oddziale?
- Każde
grupa od ewakuacja miala swego porucznika i sjerżanta – Holecek zaczyna
wyliczać. – Sudajew stratił swego Siteczkina na akcju od wschoda. Porucznik Apostolescu
ze sjerżant Kropaszkiem z gupy pólnocnej, Porucznik Nodź byl przy Majorze na
ochranie pociągu, a Porucznik Sławecki ze sjerżant Budarenko przyszli z grupy
poludniowej. Nodź byl zabity w tej akcju, co BWP stratili. On maszyne prowadil
jak do rzecku wpadla. Sławecki i Apostolescu zostali przy pociągu, a Gabor
wzjąl Sudajewu do Szpitalu, co by na niego oko mial.
- A twoja
rola? – pytam patrząc mu w oczy.
- No ja też
sem sjerżant. – Czech spuszcza wzrok. – Ja z Nodź przy ochranie pociągu byl.
- No to się
nam bardzo przydasz panie kolego. – Piotr klepie go mocno w kark, uśmiechając
się jadowicie. – Bardzo się nam przydasz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz