wtorek, 22 grudnia 2020

1‰ . Twierdza, rozdział 9. Królewskie Miasto

 



Przekradam się pod osłoną gałęzi wzdłuż południowego ogrodzenia parkingu. Trzy postacie na dachu wynoszą białe, plastikowe beczki z nadbudówki nieczynnej windy. Jeden z nich właśnie zdejmuje pokrywę szybu wentylacyjnego. Zaczynają wlewać z coś beczek do środka instalacji. Podrywam się na nogi i biegnę sprintem w kierunku wejścia do budynku. Udaje mi się przebiec może z pięćdziesiąt kroków, gdy dobiega mnie ryk silników szybko zbliżający się pojazdów. Przypadam za jednym ze rdzewiejących wraków. Przez zachodni wjazd wtacza się kawalkada kilku motocykli i dwa dostawcze vany. Z głównego wyjścia wybiega im na spotkanie wysoka postać w białym kiltu. Twarz ma zasłoniętą pełną maską podłączoną wężem do małej butli trzymanej w ręku. Z przerażeniem patrzę na okna Szpitala, gdzie z kolejnych pięter zaczynają wydobywać zielonkawo-żółte opary spływające powoli ku ziemi. Czapliński zrywa maskę i macha gorączkowo w kierunku dachu.

- Dość! – Słyszę przez warkot silników. – Już jest ponad dwadzieścia pepeemów!

Z wejścia wytaczają się Terytorialni. Kaszląc i słaniając się na nogach próbują rozpaczliwie wydostać się z budynku. Z obu dostawczaków wysypują się żołnierze w zielonych mundurach i sprawnie otaczają kordonem naszych oślepionych, kaszlących i na wpół uduszonych towarzyszy. Dwa tuziny karabinów bierze na cel bezbronny Oddział, a ja zrywam się i już mam poderwać broń do ramienia, gdy zza moich pleców pada strzał. Odwracam się zaskoczony. Niecałe dwadzieścia kroków ode stoi pięciu kolejnych żołnierzy trzymających mnie na muszce. Przed nimi wysoka, żylasta postać w zielonej kurtce i furażerce. Sudajew powoli opuszcza pistolet. Dymiąca lufa spogląda mi prosto między oczy.        

            Żołdacy bez zabawy w zbędne konwenanse zagnali mnie kolbami na plac przed wejściem. Uprzednio sprawnie i szybko wyłuskali z rąk i oporządzenia całą broń. Ten pieprzony ruski sadysta bierze do ręki mój pistolet i ogląda z zainteresowaniem. Następnie rzuca bezceremonialnie na stos pozostałej broni odebranej Oddziałowi. Reszta moich towarzyszy jest w opłakanym stanie. Klęczą na ziemi zanosząc się kaszlem i trąc podrażnione oczy.

- Ej! Nie drapcie twarzy, bo będzie jeszcze gorz….! – Nie udaje mi się skończyć, bo solidny kopniak w brzuch zgina mnie w pół aż ciemnieje mi przed oczami.

- Заткнись! – Oprawca syczy mi z satysfakcją koło ucha. Spoglądam prosto w wodniste, niebieskie oczy Sudajewa, a ten uderza mnie w szczękę mocnym prawym sierpem. Świat fika kozła, gdy płyta chodnikowa wali mnie z chrzęstem w prawą skroń, a błędnik próbuje zlokalizować, gdzie dół a gdzie góra. Powoli podnoszę się na kolana, związanymi rękami zagarniając z ziemi czapkę.

- Te, suka! – Strzykam śliną przez krwawiące wargi – Coś płocho bijesz!

Porucznik odwraca się z powrotem i już robi pierwszy krok, żeby posłać mi w zęby solidnego kopniaka…

- SUDAJEW! – Mocny okrzyk dobiegający od strony zaparkowanych dostawczaków usadza sadystę w pół kroku. Spomiędzy samochodów wychodzi siwiejący mężczyzna średniego wzrostu. Na głowie ma oficerską czapkę dziwnego kroju, a ramiona okrywa mu brązowy, wojskowy płaszcz narzucony na zielony mundur.

- Zet eN E nie torturowają jeńcy!  – mówi dobitnie, a ja mam dziwne wrażenie, że dostałem mocniej niż mi się wydawało. Fonia ewidentnie mi się rozjeżdża.

Oficer tymczasem staje przed nami w rozkroku i zakłada ręce za plecami.

- Żołnierza Polski! – Zaczyna podniesionym głosem, który niknie w odgłosach kaszlu, chrypienia i charczenia naszych. – Moje imiono Major Martin Gabor. Zostałem zesłany w tego regiona przez Komityw Naczelny Zjednoczone Narodów Europa, jako główny dowódca Odziały Szybkiego Ewakuacji. – Major robi pauzę i z niezadowoleniem przebiega wzrokiem po naszej grupie. Zirytowanym skinieniem przywołuje Doktora. Czapliński szybko przechodzi od osoby do osoby przemywając gazą z jakąś cieczą, twarze i oczy zatrutych. Po chwili, większość Oddziału jest w stanie przynajmniej zogniskować wzrok na Majorze, bez zanoszenia się kaszlem.

- Żołnierza Polski! – Gabor podejmuje przerwany wątek. – Mam zaszczyt zaproszenia Was w dołączenie do nasza wielka sprawa! My podej-mieli trudy zabudowania Europa po apokalipsa. Z nami cywilizacja, z nami zwycięstwo! – Kończy z uśmiechem i znowu przebiega wzrokiem po naszych kompletnie zbaraniałych twarzach. – Kto was dowodzący?

Piotr wstaje ciężko zapierając się ręką o kolano. Z brody wiszą mu nitki śliny, którą wyciera szybkim ruchem. Wbija w Majora spojrzenie przekrwionych oczu.

- Chorąży rezerwy Piotr Trzos! – mówi dobitnie, starając się wyprostować pomimo zabandażowanych żeber. 

– Coście zrobili moim ludziom!? – Pokazuje na ledwo żywe dzieciaki z Oddziału. Większość dochodzi już, jako tako do siebie.

– To tylko lekkie zatrucie. – Czapliński nakłada maskę Zuzi. Zapłakana Zośka trzyma ją w ramionach, a mała walczy spazmatycznie o każdy haust powietrza. – Podchloryn sodu aktywowany kwasem siarkowym. Testowaliśmy to już wcześniej. Nie powinny wystąpić żadne długoterminowe efekty ekspozycji. – mówi Doktor rozkręcając zawór butli z tlenem.

- Świetnie! – Rozpromienia się Gabor. – Jak to mówi: My Madziary i wy Polaki do bratanki i do szklanki!

Rozkłada ręce uśmiechając się jeszcze szerzej.

– O kapitulacja teraz mówimy!

– Obawiam się – zaczyna Piotr ze złym błysku w oku, – że z przyczyn technicznych nie jestem w stanie przyjąć pańskiej kapitulacji Majorze. Sugeruję, aby pan i pańscy ludzie wycofali się natychmiast z miasta pozostawiając wszystkich jeńców naszej opiece! – Kończy z satysfakcją wśród tłumionego kaszlem śmiechu naszego Oddziału.

Gabor przez chwilę trawi to, co usłyszał i z każdą sekundą uśmiech blednie na jego twarzy a mięśnie szczęki tężeją z wściekłości. Wybuchowi zapobiega pojawienie się w drzwiach trzech motocyklistów wlokących skatowanego Górala.

- Ten był na dachu – mówi Herszt bandy – trochę dokazywał, więc go uspokoiliśmy.

Uśmiecha się mściwie w kierunku leżącego w rosnącej kałuży krwi chłopaka. Rozbita głowa krwawi obficie, ale ramiona drgają i poruszają się w rytm słabego oddechu. Śrubek chce skoczyć do przyjaciela, ale Herszt przewraca go kopniakiem pod kolano i dociska kark nogą do ziemi.

- Panie Buła! – krzyczy Gabor.

- BUŁA-WA! – ryczy w odpowiedzi Herszt, dopiero poniewczasie cichnąc przygryzając wargi.

– Pan major wybaczy… – dodaje już całkiem cicho zdejmując but z karku Śrubka, – … ale brakuje nam jeszcze dwojga.

– Panie chorąży, gdzie jest pańskie ludzia? – Major zwraca wciąż wściekłe spojrzenie na Piotra.

– Chorąży rezerwy Piotr Trzos numer służbo…

Dowódca dostaje kolbą automatu w skroń i nieprzytomny pada na płyty chodnika. Sudajew kopie go jeszcze z wściekłością w żebra i skinieniem ręki każe załadować na pakę furgonetki. Podchodzi do następnego w szeregu Maćka i przykłada klęczącemu broń do czoła.

– Starszy szeregowy Norbert Maćkowiak… – mówi chłopak spokojnym głosem patrząc prosto przed siebie.

- МЕРЗА́ВЕЦ! – cedzi, tryskając śliną przez zaciśnięte zęby, Porucznik.

- SUDAJEW! Ostatni raz wam przypomina żeby przemoc nie stosownać!

Gabor ma już tego dość.

– I wy gadajcie do nikt po polski. Nie zrozumnie was. Z reszta dosyć to! Załadowanie wszystkiego na maszyny i do pociąga!

Major macha ręką w powietrzu, obraca się i wsiada do szoferki pierwszego wozu. Żołnierze po kolei podrywają na nogi kolejnych członków naszego oddziału i wpychają kolbami do furgonetek. Sudajew stoi w rozkroku z obiema rękami na opuszczonym pistolecie przy otwartych drzwiach paki ładunkowej. Po jego zaciętej twarzy błąka się wściekły grymas, gdy patrzy na Maćka. Nagle szybkim krokiem podchodzi do klęczącej Zośki trzymającej wciąż kaszlącą Zuzię na kolanach i na wyciągniętej ręce wymierza broń w głowę dziewczynki.

- No kak budzie, gieroj? – pyta Maćka jadowicie. – Ty mie wskażesz gdzie reszta bandy?

Maciek spręża się do skoku i w tym samym momencie pada strzał! Czas na chwilę zwalnia. Bryzg fontanny krwi, w której kula wylatuje z przebitego barku Porucznika. Pistolet wypada mu z ręki, a on sam obraca się siłą inercji z pełnym zdziwienia wyrazem twarzy i ląduje na jednym ze swoich żołdaków. Maciek wpada na nich barkiem i taranując całym impetem obala na ziemię. Zanim do reszty dociera , co się stało, tnę ostrzem daszka pod kolanami stojącego najbliżej wartownika i związanymi rękami wyrywam mu karabin. Daję ognia z przyłożenia w klatkę piersiową następnego i grzęznę ściągnięty w dół przez mojego pierwszego przeciwnika. W tym momencie odzywa się drugi karabin flankujący naszą pozycję z prawej strony. Kilka spokojnie mierzonych pocisków trafia jeszcze dwóch kolejnych żołdaków, a resztę zmusza do ucieczki i szukania osłony pomiędzy samochodami. Bezbronni w tym starciu motocykliści wskakują na swoje maszyny i z rykiem silników wyrywają ku bramie. Spanikowany szofer w pierwszym furgonie daje w tym samym momencie po gazie i przewracając ostatniego harlejowca odjeżdża w chmurze siwego dymu. Sudajew wstaje na nogi i trzymając się za przestrzelony bark wskakuje na skrzynię ładunkową drugiego furgonu krzycząc coś po rusku. Samochód odjeżdża nie czekając na resztę żołdaków, którzy rozpaczliwie próbują jeszcze czepiać się otwartych drzwi. Zośka łapie za jeden z automatów leżący na stosie i krótkimi seriami pruje za uciekającymi. Jeszcze cztery postacie padają na ziemię rozkładając szeroko ręce trafieni kulami dziewczyny oraz pozostałych dwóch strzelców. W tym momencie ciemnieje mi zupełnie w oczach, gdy mój przeciwnik wydusza mi z tchawicy ostatnie resztki powietrza przyciskając wyciągniętymi ramionami do ziemi. W zapadającej ciemności słyszę jeszcze strzał i nagle uścisk odpuszcza. Wraz z pierwszym haustem powietrza wraca mi obraz. Zośka stoi nade mną z dymiącym karabinem i kopniakiem strąca trupa żołdaka siedzącego mi na piersi. Podaje mi rękę i winduje do góry pomagając wstać na nogi. Rozglądam się po pobojowisku. Już nikt nie strzela. Maciek wyplątuje się z uścisku swojego przeciwnika i pędzi do Zuzki. Mała siedzi przerażona i zaciska mocno dłonie na uszach. Chłopak klęka przy niej i przytula otaczając ramionami.

- To jego siostra – chrypi do mnie przez zaciśnięte gardło Zośka.

- Tak, wiem – kiwam głową – mówiła mi.

A propos Rodzeństwa to Brat-Bartosz wybiega właśnie z budynku po prawej stronie placu i wyraźnie zadowolony z siebie woła z daleka:

- No i co? Dobrze my to zrobili? – pyta z iskrami w oczach. – Tak my cie mieli osłonić?

Podchodzę do niego ciężko, ściskam dłoń i klepie po plecach. Siostra nadchodzi od południowej strony parkingu, profesjonalnie trzymając lufę po skosie w lewo do ziemi. Widać, że duma ją po prostu rozpiera.  

 – Idealny strzał! – chwali ją Zośka.

- No, nie bardzo – krzywi się Siostra. – W głowem celowała, ale później to poprawkę nadkładłam jak żeś mówił.

Szczerzy się do mnie jeszcze szerzej niż Brat.

- Co robimy dalej? – pyta Maciek tuląc Zuzkę w ramionach.

- To, co ustaliliśmy – odpowiadam patrząc im po kolei w oczy.

- A tego Ruska odstrzelić od razu? -  Brat pokazuje lufą na przeciwnika Maćka, który teraz siedzi na ziemi z rękami wysoko w górze. Z rozbitego nosa ciekną dwie strugi krwi mieszające się ze łzami. Szeroko wytrzeszczone oczy skaczą błagalnie pomiędzy naszymi twarzami. Chłopak rozbitymi wargami próbuje wyszeptać:

- Ne strzelajte… ne strzel… ja ne Rusek, ja sem Czech!

            Robimy szybki przegląd sprzętu i stanu osobowego. Nie wygląda to różowo. Większość Oddziału Zieloni zapakowali na furgonetki. Nie mamy Dowódcy, a z najbardziej wprawionych w boju zostali Zośka, Maciek i ja. Góral jest wyłączony z akcji. Stracił dużo krwi, możliwy wstrząs mózgu. Co prawda odzyskał na krótko przytomność, ale nie ma szans żeby mógł utrzymać broń. Zuzia nadal ma problemy z oddychaniem. Jej drobne ciałko przyjęło sporą dawkę trucizny w przeliczeniu na masę ciała. Do grupy bojowej możemy za to pełnoprawnie doliczyć Joaśkę i Bartka. Z plusów mamy też trochę łupów z zabitych żołnierzy wroga oraz cały nasz sprzęt, którego nie zdołali zrabować. No i więźnia.

- Ja sem sierżant Holecek. – Chłopak ma może ze trzy-cztery lata więcej ode mnie. – Mój tatko było oficerem w piesziej brigadzie w NATO. Meli z wamyj amija ćwiczenia przed pomorem…

- Dobra! – przerywam mu bezceremonialnie. – Nie czas na lekcje historii! Powiedz mi ilu ludzi ma jeszcze Gabor i o co chodzi z tymi motocyklistami?

- Motocyklisty dla nas praceją dlugi czas. Oni na kontrakt przyjęci. Gabor im plati bezynom i jedzeniem, ale im bron odebral. Ne duver… ne ufa im.    

- Ilu ludzi zostało przy pociągu? – pytam patrząc mu prosto w przerażone oczy.

- Ćtiricet pec nas vsech było.

Chłopak rozgląda się po leżących wokoło trupach.

- Tu stracili ośmiu… – pokazuję kciukiem na parking – …zostało trzydziestu siedmiu. Do tego, co najmniej cztery rkmy i dwa stanowiska działek przeciwlotniczych.                                          

- Dobrze, że czołgów i helikopterów już nie mają – uśmiecha się Maciek.

- I tak porywamy się z motyką na słońce – wzdycham ciężko – Ty, ja, Bartek i Aśka. Czworo na cały pociąg.

- A ja to co? – Zośka bierze się pod boki.

- Ktoś musi zostać zająć się Zuzką i Góralem. Doktorek Frankenstein dał nogę i może się znowu coś wywinąć, do tego motocykliści. – Patrzę jej w oczy – Musisz ich bronić.  

Zośka wypuszcza z gniewem powietrze, ale w końcu kiwa głową.

- Pakujemy się na pickupa i spadamy stąd – mówię schylając się po plecak. – Musimy gdzieś znaleźć spokojne miejsce dla was, dopóki nie staniecie na nogi.

- Marcin z Łukaszem wspominali o osadzie na Zamku – mówi Maciek pakując bron na pakę terenówki.

- Za duże ryzyko. – Kręcę głową. – Widziałeś mapę, to ledwie piętnaście minut drogi od Dworca. Trzeba ich przechować gdzieś dalej, w kamienicach.

- Ja wiem, gdzie by ich można zostawić – wtrąca się Aśka – tam taka hala jest, targowa, przy torach zaraz. Plac dookoła to widać wszystko i może jeszcze jakieś zaopatrzenie się znajdzie. Z rodzicami my tam byli parę razy przed Zarazą.

- Jeśli trafisz, to jedziemy.

Biorę pod pachy Górala i z pomocą Maćka próbujemy podnieść z ziemi. Nieoczekiwanie dołącza do nas Czech i dopiero we trzech udaje nam się położyć wielkoluda na pace.

- Ja pomożu wam. – Holecek patrzy na nas proszącym wzrokiem.

- Tak nagle, z dobrego serca? – Zośka spogląda na niego nieufnie. – Przed chwilą mało kuli od nas nie dostałeś.

- Ja chciale już wcześniej… – dodaje Czech, – …ale ne bylo jak. Oni spetni ludzie, krzywdę robią. Ja chce z wami.

Bije się pięścią w pierś.

- Pakuj się na auto. – Maciek pokazuje mu lufą karabinu. – Pogadamy pod drodze.

- Ja poprowadzę. - Aśka przepycha się między nami za kierownicę.

- No, co się tak patrzycie? – mówi z uśmiechem Brat. – My razem na kurs poszli, ale ja tylko na ciągnik zrobiłem, a ona ma na wszystko do trzy i pół tony i z przyczepą nawet.

            Siostra rzeczywiście dobrze znała drogę do Hali Targowej i prowadzi pewnie, na azymut, nawigując ostrożnie po wypełnionych wrakami uliczkach Królewskiego Miasta. Holecek w tym czasie zdążył opowiedzieć nam, co nieco na temat tego całego ZNE. Organizacja opiera się na jednym mieście wybudowanym na terenie dawnej bocznicy kolejowej przy zakładach produkujących materiały budowlane. Całość została przejęta przez oddziały wojskowych stacjonujących w pobliskiej bazie, w której przygotowywano kontyngenty do wyjazdu na misje zagraniczne. Zaraz przed epidemią planowano zimowe ćwiczenia z udziałem sojuszniczych oddziałów z innych krajów. Zaraza wybiła praktycznie wszystkich z Europy Zachodniej, oszczędzając jednak niewielką liczbę żołnierzy z Rumunii, Węgier, Czech, Słowacji i krajów nadbałtyckich. Część z zagranicznych wyższych oficerów zabrała ze sobą do Polski rodziny, by spędziły z nimi Sylwestra. Tak właśnie trafił tu nasz Jirzi. 

- A co z Sudajewem? – wtrącam się z pytaniem. – Przecież z Ruskimi wtedy nie byliśmy w sojuszu. Zwłaszcza, gdy się znowu rozpadli, po śmierci „wiecznego przywódcy”.

- Ruska jednostka prisla od Stolicu czytiri roki temu. Rzekli nam ze Konzulat ochranialy. Dwadiesat ich bylo. Welko sprzętu i broni meli, ale mundury diwne, niejednakie. Bilski ich wziol, ale ne ufal. Rozdzielily ich po oddzialach i najgorsze robotu dawal. Sudajew ne był prorucznik wtedy, ale starszina, to je kapral abo sjerżant. Ale mnogo luda on przyporwadzal z akcju to go ofiecerem zrobily.

- Ta, a jeszcze więcej pomordował po drodze.

Spluwam ze złości za burtę wozu.

- No, on po ostatnej akcju to operdol zebral. – Jirzi podekscytowany kiwa głową – Caly oddzial stratil i jeno jedno diewecke przyprowadil! Tak go Gabor pod sąd polowy postawić chtial!

- A ilu ludzi jest w tej całej Twierdzy? – Maciek wbija się pytaniem, zanim nasz Czech na dobre się rozkręcił.

- A mnoho… wiele, bude to dwaset wojaków i dwakrat tyle robotnych. – Jirzi rozkłada ręce kiwając głową. – Na pociągu budet dwadestat, a pociągu u nich jeszcze dwa ino niejednakie jak ten ale male, do patrolowana ino.

- No to mamy przesrane. – Maciek drapie się za głową. – Jak ich dowiozą do tej Twierdzy to ich nie odbijemy.

W tym momencie wszyscy lądujemy na tylnej ścianie kabiny, gdy nasze auto zatrzymuje się z piskiem opon.

- Patrzcie! – krzyczy do nas Aśka przez wybite okno, pokazując w głąb ulicy prowadzącej do mostu.

Na przyczółku, na lewym boku, leży jedna z białych furgonetek Zielonych. Pojazd zwrócony jest do nas dachem, więc nie jesteśmy w stanie zobaczyć, co dzieje się w środku. Kabina kierowcy jest częściowo zasłonięta przez spalony wrak tramwaju.

- Aśka, do tyłu! – Maciek nie traci zimnej krwi, a pickup posłusznie wyrywa na wstecznym za róg najbliższej kamienicy. Wyskakujemy obaj jeszcze w biegu i przypadamy do muru.

- Bartek, trzymaj rkmem to skrzyżowanie, Zośka uwaga na plecy, Aśka pilnuj Czecha.

 Oficjer wydaje szybkie rozkazy i zawija się za mną za róg budynku z powrotem na główną drogę. Przypadam za wiatą przystankową po prawej stronie, widząc kątem oka jak Maciek przeskakuje od jednej bramy kamienicy do drugiej po mojej lewej. Do furgonu mamy jeszcze jakieś sto kroków, gdy widzę pierwszego trupa. Ciało leży wciśnięte pomiędzy dwa zaparkowane samochody. Wygląda jakby wypadł z furgonetki, albo ktoś go wypchnął. Zielony mundur jest przesiąknięty krwią na nogach i klatce piersiowej. Kolejne ciało leży trochę dalej, na chodniku. To jeden z Wysockich, nie pamiętam jak miał na imię. Szklane oczy chłopaka patrzą w niebo, a dłonie zaciskają się na podziurawionym kulami torsie. Musiał dostać w plecy jak uciekał, sądząc po szarpanych krawędziach otworów wylotowych. Dopadamy do drzwi ładunkowych samochodu. W środku pusto, tylko kilka łusek wala się po podłodze zbryzganej palmami krwi. Na przednim siedzeniu kierowca. Leży na boku poskładany jak scyzoryk. Dziura po kuli w tylnej szybie i czerwona kałuża zbierająca się na asfalcie nie pozostawiają złudzeń co do przyczyn wypadku.

- Ktoś z naszych musiał wyrwać im broń i strzelić – mówię wskazując na ślad po kuli. – To chyba był samochód, do którego załadowali Piotra.

- I Sudajewa! – syczy z wściekłością Maciek i zanim daję radę cokolwiek zrobić, on już jest na zewnątrz biegnąc przez most. Wyrywam za nim z bronią przy ramieniu. W ostatniej chwili udaję mi się go złapać za bark i obalić na ziemię. Zza linii wraków, stojących po przeciwnej mostu wystrzeliwuje ku nam pióropusz szarego dymu ciągnącego się za ciemną kreską granatu rakietowego. Pocisk mija nas górą dosłownie na wyciągnięcie ręki i wbija się kulą ognia w furgon. Eksplozja miota nami po asfalcie ciskając na wrak policyjnego radiowozu stojącego w poprzek mostu. Przeprawa jest szeroka i nie licząc połamanych latarni, zupełnie pusta. Poza naszym marnym schronieniem nie mamy tu żadnej osłony. Udaje nam się jakoś pozbierać broń i siebie nawzajem. Od strony drugiego brzegu odzywa się kanonada pocisków z broni ręcznej. Do tego pełnokalibrowy rkm. Ciężkie pociski przelatują przez cienkie blachy radiowozu jak przez papier. Przypadamy płasko do ziemi, próbując dojrzeć coś pod pordzewiałym podwoziem.

- Idą naszą lewą flanką! – krzyczy Maciek przez huk kanonady i  wizg rykoszetów  - Po twojej stronie jest ten rkm!

Próbuję złożyć się na płasko w prześwicie pod autem, ale łukowy magazynek nie pozwala mi zejść z linią celowania wystarczająco nisko. Wychylam się w prawo poza obrys koła i kładę na boku najniżej jak tylko mogę. W przezierniku celownika migają mi rozbłyski wystrzałów z długiej lufy RKMu. Łapię cel nieco poniżej i puszczam trzy strzały mierzone na jednym wydechu. Postać w zielonym mundurze rozrzuca ręce i wali się na plecy pociągając broń na siebie. W tym czasie Maciek pruje krótkimi mierzonymi seriami w oddział podchodzący do nas lewą stroną. Gdy rkm milknie, atakujący przypadają do ziemi i na przedpolu lądują dwa granaty dymne mające dać im zasłonę. Na otwartej i odsłoniętej przestrzeni mostu niewiele im to przynosi pożytku, bo zimny wschodni wiatr natychmiast rozwiewa gęste opary nie dając żołdakom szans na ukrycie się. Wychodzi na to, że w starciu mamy pat. My się nie możemy ruszyć, zza osłony bo wystawimy się na ogień z drugiego końca mostu. Zieloni nie mogą na nas ruszyć, bo wejdą nam dokładnie pod lufy. Do czasu aż znowu nie uruchomią rkmu mamy remis. Gdy tylko ta myśl przelatuje mi przez głowę, pełnokalibrowiec odzywa się krótkimi seriami. Tylko zamiast przed nami, słyszę go wyraźnie z tyłu po prawej! Wtulamy głowy niżej w ziemię czekając aż zaleje nas znowu ciężki grad ołowiu, ale żadna z kul nie spada w naszym pobliżu. Podnosimy ze zdziwieniem głowy i widzimy naszego pickupa podskakującego na podkładach mostu kolejowego biegnącego prawą stroną równolegle do naszego. Aśka skulona za kierownicą gna przed siebie, próbując utrzymać wierzgający samochód na kursie, a Brat kładzie serię za serią na oddziale na środku przeprawy.

- Teraz! – Maciek klepie mnie w ramię i wyskakuje na lewą stronę z bronią przy ramieniu. Ja robię to samo z prawej i zaraz otwieram ogień do zdezorientowanych postaci w zielonych mundurach. Kilku z nich przypada do ziemi za latarniami, ale Maciek od razu kładzie na nich ogień od niechronionej strony. Przeciwległy przyczółek mostu włącza się do walki, ale teraz ich oddział szturmowy znajduje się wprost na linii strzału, więc ogień nie może być skuteczny. Pickup tymczasem dojeżdża już do wiaduktu na przeciwległym brzegu. Torowisko jest tu wyniesione kilkanaście stóp ponad linię drogi, więc nasz rkm bez problemu wstrzeliwuje się w Zielonych kulących się poniżej, za wrakami i kamienną balustradą. Linia obrony idzie w rozsypkę i kilkanaście postaci rzuca się rozpaczliwie w kierunku najbliższych kamienic. Z grupy szturmowej pozostało tylko trzech, którzy teraz kuląc się uciekają co sił, gubiąc broń, w stronę schodów na bulwar. W pierwszej chwili myślę, że w panice chcą ukryć się pod mostem, ale po chwili z przerażeniem widzę żołnierza z wyrzutnią granatów przeciwpancernych wyłaniającego się zza krawędzi dachu narożnego budynku. Pocisk odpala z głośnym syknięciem i asfalt przede mną rozpada się w chmurze odłamków. Lecę plecami na metalową barierkę mostu. Zanim udaje  mi się pomyśleć co się dzieje, czubki butów migają mi nad głową i z głośnym pluskiem ląduję w wodzie. Otwieram oczy i widzę tylko mętny muł. Ogarnia mnie panika! Nie wiem, gdzie dół, a gdzie góra! Puste płuca palą żywym ogniem, a mózg ostatkiem woli zakazuje ustom zaczerpnąć tchu. Z nosa wydobywają mi się ostatnie pęcherzyki powietrza, które unoszą się leniwie ku powierzchni. Z desperacją wierzgam nogami i zagarniam rękoma tyle wody ile tylko osłabłe mięśnie dają radę. Po chwili wyskakuję na powierzchnię jak korek z butelki, spazmatycznie łapiąc każdy, wspaniały, absolutnie niesamowity haust powietrza. Dopiero teraz zauważam, że w pasie oplata mnie czyjaś ręka w zielonej kurtce. Druga łapię minie pod szyję, ale wyprężam grzbiet i uderzam tyłem głowy w miejsce, gdzie mam nadzieję, znajduje się nos przeciwnika. Chwyt rozluźnia się na moment, więc wykorzystuję sytuację i  odwracam się w wodzie z nożem wzniesionym do ciosu.

- To sem ja! – krzyczy Holecek zasłaniając się dłońmi – Jirzi!

Prąd zniósł nas aż pod most kolejowy, więc zanim udało się nam wygramolić na brzegi i dowlec z powrotem na plac boju walka się skończyła. Maciek siedzi na murku przewiązując sobie rozorane odłamkiem ramię.  Pokazuje głową mój karabin oparty o balustradę obok jego. Ze szklanego budynku wychodzą nasi. Piotr jest cały pokryty bryzgami świeżej krwi, ale uśmiecha się do mnie szeroko.

- Damian, tu już nie przesadzaj z tymi kąpielami. – Klepie mnie po mokrych plecach. – Dzięki za ratunek – dodaje już z pełną powagą, patrząc mi prosto oczy.

Po chwili przenosi wzrok na Czecha.

- Kto to jest? – pyta zimno.

- Sierżant Holecek, chorąży Trzos. – Pokazuję ręką na jednego, a później drugiego. – Poznajcie się, a ja się trochę ogarnę bo zaraz zamarznę.                    

 Z budynku wychodzi jeszcze Chomik, Śrubek i Marcin. Brakuje Łukasza, Dąbka, Adasia, drugiego z Wysockich i Jaja. Chłopaki idą na sztywnych nogach i siadają ciężko pod barierkami. Piotr staje przed umęczonymi żołnierzami.

- Oddział baczność!

Chłopcy wzdrygają się, jakby ich ktoś smagnął biczem, ale natychmiast ustawiają się w szeregu. Starsi pomagają tym, którzy nie mogą sami ustać. Dołączam do prawej flanki.

- Wiem, że jesteście wykończeni, ale dzień się jeszcze nie skończył. – Dowódca mówi spokojnie, nie podnosząc głosu. – Mamy ostatnią szansę, aby odbić nasze rodziny… i pomścić poległych towarzyszy. Gdy pociąg odjedzie, wróg zyska nad nami niepomierną przewagę. Proszę was o jeszcze jeden wysiłek. Musimy zdobyć dziś ten dworzec.

            Każdy zbiera z pickupa swoje wyposażenie i sprawnie rozdzielamy się na trzy oddziały. Góral, Zośka i wciąż słaba Zuza zostają w jednej z kamienic nieopodal miejsca ostatniej potyczki.

– Raczej mało prawdopodobne, aby Zieloni próbowali tu wrócić – mówi Piotr gdy maszerujemy w kierunku Dworca. – Stracili na moście siedmiu ludzi w wymianie ognia plus dwóch w wypadku furgonetki. Ich taktyka ewidentnie wskazuje, na to że nikt do tej pory nie próbował im się przeciwstawiać. Atakują frontalnie ufni w przewagę ogniową. Nawet nie próbują manewrów flankujących, czy okrążenia.

– Pułapka zastawiona na moście też była słabo przygotowana – wtrąca się Maciek. – Cała siła ognia skoncentrowana z jednego punktu i jednego kąta ostrzału.

- Nie przewidzieli, że wykorzystamy most kolejowy do oskrzydlenia – mówię rozglądając się po oknach mijanych budynków. – Ja z resztą też byłem zaskoczony, gdy zobaczyłem tego pickupa prującego do nich z boku.

- Bartek to wymyślił – dodaje Maciek wskazując kciukiem za siebie. – Po tym jak Jirzy pokazał im którędy zjechać na tory. 

Czech uśmiecha się blado poprawiając dłonie skrępowane kawałkiem taśmy izolacyjnej.

- W budynku zostało ich trzech. – Piotr mówi przez zaciśnięte zęby. – Jeden co nas pilnował i dwóch do obsługi wyrzutni. Jak Bartek zaczął prać do nich z rkmu to wszyscy trzej po prostu zaczęli spieprzać, aż się kurzyło.

– Morale chyba u nich leży – podsumowuje Śrubek. – Ten wasz Czech też bardzo szybko się poddał.

– Na moście nie było z nimi żadnego oficera – mówi Piotr. – Sudajew darł się w niebogłosy po tym postrzale w rękę. Nie dał się nawet porządnie opatrzyć. Gdy jechaliśmy przez miasto cały czas się rzucał. Próbował nas kopać i krzyczał coś po kacapsku. W końcu wyrwał jednemu ze strażników pistolet i chciał do nas strzelać. Rąk nam nie związali, więc tu na zakręcie przed mostem rzuciliśmy się na niego i w szamotaninie kierowca zarobił w tył głowy. Jak auto fiknęło kozła na tamtym tramwaju to Krzysiek wypadł razem z jednym na asfalt, ale zanim zdążył się podnieść i skoczyć między kamienice, to go ścieli serią. Nas zgarnęli żołdacy z drugiego samochodu. Dobrze, że chociaż ten psychol dostał w łeb i będzie z nim spokój.

- Sudajew nie żyje? – pytam z nadzieją.

- Nie wiem – odpowiada Piotr. – Ale przy wypadku przycisnąłem go trochę do bocznej ściany i widziałem jak go później wlekli do drugiego auta całkiem nieprzytomnego. Ze łba krwawił jak świnia.            

- Jirzi! – odwracam się do Czecha – …ilu oficerów było w sumie w oddziale?

- Każde grupa od ewakuacja miala swego porucznika i sjerżanta – Holecek zaczyna wyliczać. – Sudajew stratił swego Siteczkina na akcju od wschoda. Porucznik Apostolescu ze sjerżant Kropaszkiem z gupy pólnocnej, Porucznik Nodź byl przy Majorze na ochranie pociągu, a Porucznik Sławecki ze sjerżant Budarenko przyszli z grupy poludniowej. Nodź byl zabity w tej akcju, co BWP stratili. On maszyne prowadil jak do rzecku wpadla. Sławecki i Apostolescu zostali przy pociągu, a Gabor wzjąl Sudajewu do Szpitalu, co by na niego oko mial.   

- A twoja rola? – pytam patrząc mu w oczy.

- No ja też sem sjerżant. – Czech spuszcza wzrok. – Ja z Nodź przy ochranie pociągu byl.

- No to się nam bardzo przydasz panie kolego. – Piotr klepie go mocno w kark, uśmiechając się jadowicie. – Bardzo się nam przydasz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz