Nie wiem kto
to sobie wymyślił zbudować bunkier w środku świętokrzyskiego lasu, ale mam
wrażenie, że nasze prywatne, pielęgnowane z czułością paranoje szybko
znalazłyby wspólny język. Schronienie jest wyposażone we wszystko, co może być
potrzebne do przeżycia końca świata w sposób w miarę bezstresowy i doprawiony
pewną dozą komfortu. Wnętrze, wystarczająco duże nawet dla kilkuosobowej
rodziny, posiada wspomnianą już naturalną wentylację. Do tego znajdując się
głęboko pod poziomem wód gruntowych jest wyposażone w ujęcie tychże,
niewymagające zasilania. Z podłogi w łazience wystaje kranik działający pewnie
na zasadzie studni artezyjskiej podający ha-dwa-o może bez oszałamiającego
ciśnienia, ale w ilościach wystarczających do zaspokojenia potrzeb
gospodarczych. Do picia przewidziano wodę w zbiornikach z systemem filtracji,
mogącym poradzić sobie z odseparowaniem podstawowych zanieczyszczeń z
deszczówki. Pod podłogą leżą długie rzędy próżniowo zafoliowanych worków z
żywnością. Konserwy, posiłki liofilizowane, torebki z samo podgrzewaczami.
Wyszukane nazwy obcobrzmiących potraw niewiele mi mówią, ale na śniadanie był
chyba omlet z… czymś. Jak człowiek głodny to nie wybrzydza. Po posiłku zająłem
się łataniem Czecha, a Czech uraczył mnie zwięzłym wykładem z historii
najnowszej oraz sytuacji geopolitycznej regionu. O dziwo, wyspany, najedzony i
niewalczący chwilowo o życie wysławiał się po polsku w sposób, może nie
literacki, ale co najmniej poprawny językowo. To znaczy, nie musiałem się
domyślać z kontekstu o co mu tak po prawdzie chodzi.
Okazało się, że Twierdza nie od razu
stała się tym, czym jest dzisiaj. Najpierw chodziło o zabezpieczenie dużego
węzła kolejowego w pobliżu miasta, na którym będzie można założyć punkt
ewakuacyjny. Dowództwo oddziału międzynarodowego rzeczywiście miało przez jakiś
czas kontakt z sojusznikami na Zachodzie. Jirzi był wtedy nastolatkiem wcielonym
w trybie nadzwyczajnym w stopniu elewa
do oddziału ojca. Z rozmów dorosłych dowiedział się, że sytuacja w tamtej
części Europy była, przynajmniej początkowo, całkiem dobra. Owszem zdarzały się
sporadyczne zachorowania, ale przez pierwsze kilka tygodni nic nie zwiastowało
nadchodzącej katastrofy. Nagle, na wiosnę kontakt się urwał. Tak po prostu.
Rano nadano meldunki do sztabu kryzysowego w Niemczech, a w południe już nikt
nie odpowiadał. Próbowano nawiązać łączność satelitarną z innymi ośrodkami, ale
wszędzie było to samo. Urządzenia działały, nawet w niektórych przypadkach
udało się uzyskać automatyczną odpowiedź zwrotną, ale to wszystko. Nikt żywy
się nie zgłaszał. Połączenia komputerowe działały jeszcze przez kilka dni. Co
prawda wszystkie media społecznościowe, komunikatory i emaile zostały zablokowane
wraz z wprowadzeniem stanu wyjątkowego, ale udało się złapać obrazy z kamer
ulicznych nadających z okolic zabytków, lub sławnych miejsc w większych
miastach. Wszędzie było pusto. Na żadnej kamerze nie widać było nawet jednego
człowieka. Jeden z lekarzy z jednostki miał teorię, że choroba oddziaływała na
gospodarkę hormonalną wydzielając tak zwany zespół hormonów strachu –
mieszankę, powodującą aktywację instynktu bezpieczeństwa stadnego. U nas obserwowano
grupowe napady paniki, gdzie ludzie tratowali się próbując przedrzeć jak
najbliżej centrum tłumu, albo nagłego uniesienia religijnego, w którym całe
miejscowości gromadziły się w kościołach i kaplicach. Wystarczyło skupisko
kilku zakażonych osób, aby zapoczątkować zjawisko tworzenia stada. A potem
następowała gwałtowna reakcja łańcuchowa infekcji, kończąca się śmiercią
wszystkich w pobliżu.
Jirzi z gorzkim uśmiechem
satysfakcji opowiadał, że gdy ojciec przedstawiał to wszystko tym z zachodu to
brali go za wariata. To było coś zupełnie nieprawdopodobnego. Niektórzy wprost
zarzucali mu sianie paniki i konfabulację. To dlatego stopniowo odsuwano go od
dowodzenia. Niespełna dwa miesiące od przejścia epidemii jego miejsce zajął
podpułkownik Bilski. Ostatnim rozkazem dowództwa było utworzenie punktu ewakuacyjnego
na południe od Stolicy. Okoliczna ludność miała zostać zcentralizowana celem
łatwiejszej relokacji. Wszystko co, teraz robi Bilski to trzymanie się litery
tego właśnie rozkazu. Problem w tym, że cała idea została już dawno wypaczona
przez kompromisy moralne i techniczne, które wypłynęły przez te wszystkie lata.
Aby ewakuować ludzi należało zapewnić im prowiant, schronienie i bezpieczeństwo.
Przy kurczących się zasobach oznaczało to reglamentację, ograniczenie wolności
i wymuszenie posłuszeństwa. Walka z działającymi w okolicy bandami szabrowników
dostarczyła niezbędnego pretekstu. Wszystkich nieprzekonanych naginano, a
nieposłusznych brutalnie łamano przymuszając do zaakceptowania nowego porządku.
Obecnie mit o ewakuacji jest powtarzany już tylko przez grupy relokacyjne
mające zachęcić ludność coraz dalej położonych obszarów do osiedlenia się w
Twierdzy. Oczywiście samo osiedlenie również zmieniło swój charakter. Na
początku przyjmowano wszystkich z otwartymi ramionami w ramach braterstwa między
ocalonymi. Każdy dostawał kawałek ziemi do obrobienia, pracę w warsztatach lub
wytwórni. Z czasem, gdy ludzi przybywało, starsi rezydenci oraz część
wojskowych zaczęła domagać się uprzywilejowanego traktowania. Bilski cały czas
musiał lawirować na ostrzu noża zapewniając sobie poparcie prośbami, groźbami a
w końcu po prostu kupując popleczników. Ojcu Jirziego się to nie podobało. Po
jednym, szczególnie jaskrawym incydencie korupcyjnym zażądał zwołania sądu
wojennego. Następnego dnia jego oddział został wysłany razem z dwoma innymi do
likwidacji niebezpiecznej bandy grasującej w okolicy. Nie było ich dwa dni. Okazało
się, że cały oddział ojca Holeczka poległ w boju. Pozostałe dwa wróciły bez
strat. Poległych okrzyknięto bohaterami, udekorowano pośmiertnie i pogrzebano z
honorami, a wszystko to w jedno popołudnie. Jirzi i kilku młodszych szeregowych
z czeskiego kontyngentu, którzy pozostali w bazie, zostało wcielonych do innych
jednostek. Rzeź oddziału Holeczka seniora dostarczyła pretekstu do wprowadzenia
stanu wojennego. Bilski zapowiedział rozpoczęcie wojny z terroryzmem i
całkowite wyplenienie band z terytorium Rzeczpospolitej. Aby tego dokonać
ogłosił mobilizację. Obowiązkowy zaciąg rekrutów wybranych przez komisję, oraz
kontyngenty towarowe dla pozostałych. Od tego momentu każdy musiał oddawać na
rzecz Komisji dziesięć procent z tego co wytworzył. Stawka co jakiś czas była
dość znacząco podnoszona. Po kilku dniach, po wysłuchaniu głosów protestu
płynących ze strony oburzonych obywateli, zostawała nieco obniżona w ramach
kompromisu społecznego. Jednak od ośmiu lat trend jest cały czas rosnący.
Kontyngenty oraz zasoby pozyskane podczas rajdów pociągu są do całkowitej
dyspozycji Bilskiego. Od kilku lat w jego posiadaniu są również de facto wszyscy
nowo „ewakuowani”. Dla swoich niewolników wybudował baraki wewnątrz Twierdzy,
skąd wyruszają codziennie budować lepsze jutro. Oficjalna propaganda nazywa to
reedukacją przez pracę. Każdy musi dołożyć swoją cegiełkę do wielkiego dzieła
odrodzenia cywilizacji. Z tym, że praktycznie wszyscy złapani w ostatnich
latach będą dokładać te cegiełki aż do śmierci. Na mocy dyrektywy Komisji
wszelkie zwolnienia z obowiązku świadczenia pracy zostały trzy lata temu
czasowo wstrzymane. Na jak długo? Dopóki sytuacja nie ulegnie poprawie.
Po półgodzinnym wykładzie proszę
Jirziego żeby przestał, bo mam już dość słuchania o tym cyrku. Pieprzone dwa
tysiące lat historii nowożytnej, a wystarczyła niespełna dekada, żebyśmy
wrócili do punktu wyjścia. Następne Imperium Rzymskie sobie wymyślili. Ze
złością pakuję co lepsze zapasy do plecaka znalezionego w jednym ze schowków.
Jirzi robi to samo przy szafie z medykamentami na drugim końcu pomieszczenia.
Gdy wreszcie podnoszę głowę ponad poziom
podłogi, stoi o pół kroku przede mną z plecakiem na plecach i szerokim
uśmiechem na poklejonej plastrami gębie.
- Z czego
się cieszysz? – pytam zarzucając swój tobołek na ramię.
- Pojdź,
ukażu ci nieco. – Pokazuje palcem na górę.
Wspinamy się
szybko po schodach, zamykając dokładnie drzwi za sobą. Chłodny poranek wita nas
mleczną mgłą snującą się porwanymi pasami pomiędzy drzewami lasu. Lepki całun
od razu oblepia wilgocią i wkłada mokre, zimne paluchy za kołnierz niedopiętej
kurtki. Jirzi, zupełnie nie zważając na chłód przeskakuje pomiędzy korzeniami i
leżącymi gdzie nie gdzie cegłami i belkami, prowadząc na tyły zawalonego
budynku. Do ostatniej ściany domu, która ostała się w całości, dobudowany jest
spory garaż. Podwójne, stalowe drzwi dawno zarosły trawą i krzakami, ale dajemy
radę nieco je uchylić. Wystarczająco, aby po ściągnięciu plecaków wślizgnąć się
do środka. Jirzi zapala kilka świeczek w szklanych osłonkach i słoiczkach
rozstawionych na półce warsztatu. W ich migotliwym blasku wyławiam w półmroku
obłe, kształty błotników, okrągłych reflektorów i ostre, kanciaste linie ram motocykli. Cały
garaż, aż po tylną ścianę jest zapchany zabytkowymi jednośladami. Ojciec, gdyby
tu był, pewnie dostałby pierdolca ze szczęścia. Biorę jedną ze świeczek i idę
szpalerem w głąb pomieszczenia pomiędzy maszynami stojącymi w szeregu, bak w
bak. Jirzi śmieje się mnie:
- Możesz
podiwiać, ale uż my to zkontorlowali. Wszecho nefunguje. Poruchane!
- Sam jesteś
poruchany! To są perełki polskiej motoryzacji. Na pewno znajdziemy jakąś na
chodzie.
Kucam przed
znajomo wyglądającą sylwetką. Tak, to się może udać. Maszyna jest tak prosta,
że nie ma się w niej co zepsuć. Piła łańcuchowa to przy niej szczyt techniki.
Bez wahania łapię za kierownicę i wyciągam królową wiejskich dróżek na środek
garażu. Jirzi parska śmiechem, a ja od razu gromię go wzorkiem.
- Ani mi się
waż! – Podnoszę palec w ostrzegawczym geście, by zaraz wskazać na akronim nazwy
namalowany na baku. – Wiesz co znaczy ten skrót?
Nadal
rozbawiony Holeczek kręci tylko głową próbując zachować powagę.
- To mój
drogi Czechu, oznacza Wiejski Sprzęt Kaskaderski. Tutaj w topowej,
najmocniejszej sto siedemdziesiątce piątce. Prawdziwi szatan!
No dobra,
też mi się ciężko nie roześmiać.
- Już my tu
probawaly. – Pokazuje na kilka maszyn stojących pod ścianą. – Żedna ne ma
iskru.
Podnosi
mały, plastikowy kanisterek z kilkoma litrami benzyny.
– Tu je mix. Sam sproboj.
Biorę
pojemnik i odkręcam korek na próbę. Zapach ma taki jak trzeba, ale nie
zaszkodzi wzmocnić. Nie zważając na protesty Czecha, doprawiam benzynę resztką
podłej wódki, która została nam z wczoraj.
- Piłeś? Nie
jedź - rzucam mu tylko i wlewam odrobinę
na próbę do baku naszego rumaka. Oglądam zbiornik od spodu. Nie ma wycieków,
dobry znak. Zalewam pływak przyciskiem na gaźniku. W przeźroczystej, szklanej
rurce na przewodzie paliwowym pokazuje się kilka, wirujących w benzynie drobinek
rdzy. Mam nadzieję że nie zatkają dyszy. No zobaczymy. W palcach odkręcam
świecę. Cała pokryta olejem. Ktoś dobrze zakonserwował silnik, czyli jest
nieźle. Mamy szansę, że pierścienie nie zarosły rdzą. Wycieram smar szmatą z
warsztatu, łapię za klucz i dokręcam z czuciem, tak do pierwszego strzału w łokciu.
Akumulator nie ładowany od co najmniej dziesięciu lat, ale przez wzierniki
widać troszkę elektrolitu. Na półce znajduję butelkę z wodą destylowaną. Może
wystarczy. Nożną pompką dobijam jeszcze cieśninie w oponach i… prostuję się
patrząc na maszynę łypiącą na mnie zalotnie przekrzywionym reflektorem. No dobra, teraz
zobaczymy kto tu jest poruchany. Razem z Holeczkiem przeciskamy motocykl przez
drzwi garażu. Za domem jest kawałek łąki delikatnie opadającej ku ścianie
gęstego lasu. Trawa gęsta, w razie czego nie będzie bolało. Przekręcam kluczyk.
Oczywiście kontrolki luzu i ładowania nie działają. Za dużo szczęścia by było.
Zapieram się o kierownicę i patrzę w dół zbocza. Z tej perspektywy wygląda
jednak dość stromo. Nabieram powietrza i odpycham się piętami od ziemi. Maszyna
rusza terkocząc nienasmarowanym łańcuchem a ja wduszam sprzęgło i wbijam
dwójkę. O kuźwa, środek ciężkości jest zupełnie gdzie indziej niż w rowerze.
Odzwyczaiłem się od tego uczucia. Gnam już dobre dwadzieścia kilometrów na
godzinę, gdy decyduję się puścić gwałtownie sprzęgło. Zapieram się mocniej
łokciami, bo tylna opona traci na chwilę kontakt z mokrą trawą, a maszyna
wierzga zadem na prawo i lewo. Spod baku odzywa się basowe burczenie silnika pompującego
samo powietrze i … zatrzymuję się w połowie stoku. Czuję, po prostu czuję na karku
wzrok rozbawionego Holeczka. Knedlik jeden! Nie dam mu tej satysfakcji. Zsiadam
i nawet nie podnosząc wzroku pcham motocykl z powrotem na szczyt wzniesienia.
- Damian,
daj spokoj. Zostaw to a ideme.
- Jak chcesz
to idź. Ja pojadę!
Zagryzam
zęby i ustawiam się przodem do zjazdu. Łapię za kierownicę i już mam ruszać,
gdy mój wzrok pada na kontrolki na lampie. Świecą się! Może za dużo
powiedziane, ale nakrywając je dłonią, widzę wyraźne, że delikatnie się jarzą.
No dobra, teraz musi się udać. Odpycham się mocno i wciskam klatę w bak, żeby
zmniejszyć opór powietrza. Z boku muszę wyglądać jak debil, ale mam dziś coś do
udowodnienia i udowodnię to choćby nie wiem co. Gnam w dół zbocza z zawrotną
prędkością. Wskazówka licznika już dawno przekroczyła dwudziestkę i teraz
drgając wspina się na trzecią dyszkę. Spinam łokcie, usztywniam ramiona i
strzelam ze sprzęgła. Motocykl znowu zaczyna swój taniec, ale tym razem jestem
przygotowany. Rozluźniam nieco chwyt dając mu odrobinę swobody. Gwałtowne
kopnięcia kierownicy, kompensuję na ugiętych łokciach w gładką sinusoidę
trajektorii, którą wycinamy na wilgotnej trawie. Burczenie spod baku przechodzi
w serię kaszlnięć. Maszyną zaczyna rzucać i szarpać w przód i tył, a po chwili
ciszę lasu rozrywa kakofonia dźwięków dobiegająca z nie do końca skręconego
tłumika. REM-BEM-BEM-B-B-BEM-BEM! DODAJĘ GAZU i aż wrzeszczę z radochy. TAAAK!
Udało się! W następnej sekundzie naciskam na pedał tylnego hamulca, żeby
elegancko wywinąć przed zbliżającą się coraz szybciej ścianą lasu. Naciskam
jeszcze raz i jeszcze i… dociera do mnie, że chyba powinienem sprawdzić te
hamulce przed zjazdem ze zbocza. W rozpaczliwej próbie zmniejszenia choć
odrobinę prędkości zrzucam bez sprzęgła na jedynkę i wpadam miedzy drzewa.
Jirzi znajduje mnie, gdy
rozpaczliwie próbuję wydostać się spod leżącego mi na plecach motocykla.
- Damian,
nażiw ty? – pyta z troską podnosząc maszynę za kierownicę – Aleś wyperdolił !
- Spoko, nie
takie sztuki się odstawiało za gówniarza.
Otrzepuję
kolana z zeszłorocznych liści. Wszystko mnie boli, ale i tak szczęście, że
wpadłem na młodą i sprężystą choinkę a nie na jeden z tych twardych buków
rosnących po bokach. Wyjmuję kępki trawy i igliwie z zakamarków maszyny. Holecek
robi przerażoną minę, gdy przekręcam kluczyk i kopię w rozrusznik. Silnik
zaskakuje za trzecim razem, a ja wyszczerzam się do mojego niedowiarka.
- No co
pane Czech? Jadymy ? – Pokazuję na tylne
siodełko.
Jirzi chyba
w pierwszej chwili ma ochotę spieprzać gdzie pieprz rośnie, ale w końcu wzdycha
ciężko i pakuje się na kanapę. Odkręcam gaz w opór i z oszałamiającą prędkością
dwudziestu dwóch kilometrów na godzinę wspinamy się zakosami z powrotem na
zbocze po nasze bagaże i broń.
Zanim wyruszyliśmy w drogę wpadłem
jeszcze na szaber do garażu. Komplet narzędzi, zapasowe świece, smar, olej do
mieszanki i paliwo. Wszystko co potrzebne żeby dostać się … no właśnie, gdzie?.
Dopiero teraz dociera do mnie, że tak naprawdę nie ustaliliśmy co dalej.
- Jirzi –
zwracam się do Holeczka przywiązującego nasze tobołki do bagażnika motocykla. –
Ja wracam do Królewskiego po resztę oddziału.
Czech
dociąga ostatni sznurek i podnosi głowę.
- Ano.
- Co „ano”? Jedziesz
ze mną?
- Jiż żem zostawil
swoim kartku w bunkru. Chlopaki nam pomohou kedy wratime ze wasi jednostkou, z
Zośku, Góralu i te innou. Wchciscy pospołu odbijem i oswobodim więźnie,
tak? – Patrzy na mnie pytająco.
- No, t-tak…
- odpowiadam z wahaniem. Plan tak prosty, że aż oczywisty. Nie ma się nad czym
zastanawiać. We dwóch z jednym automatem nie damy rady przecież nawet podejść
do żadnego posterunku, a co dopiero myśleć o wyzwalaniu kogokolwiek. Potrzebni
nam ludzie i broń, a najbliższych sojuszników możemy znaleźć tylko w Królewskim
Mieście.
- Masz
pewność, że chłopaki z twojego dawnego oddziału dostaną wiadomość? Przecież
mówiłeś, że ich rozdzielili.
- Ich tam
czyteri zostalo. Wszychni na inne jednostku oddeleni. Ale nekedy, kto pridje
sem tu, na hadel co wezmeć. Kartku uwidzi a innym da znać. – Wzrusza ramionami.
No cóż,
przynajmniej w teorii jest szansa, że w razie czego będziemy mieć czterech
ludzi wewnątrz Twierdzy po naszej
stronie i to pod bronią. Każdy z nich pewnie jest w takiej samej sytuacji jak
Jirzi. Tylko czekają na odpowiednią okazję.
- No dobra,
postanowione - wzdycham ciężko. - W
takim razie wracamy na południe.
Kopię
starter i wskakuję na siodełko. Jirzi objuczony karabinem i plecakiem gramoli
się pomiędzy mnie a tobołki piętrzące się na drucianym bagażniku. Odkręcam gaz
i w chmurze błękitnego dymu odjeżdżamy… no może nie w stronę zachodzącego
słońca, bo nawet nie ma południa, ale scena i tak jest majestatyczna.
Motor raźno warkocze, gdy przemykamy
leśnymi szutrówkami w kierunku dawnej granicy województw. Dokręciłem mocniej
tłumik, więc jest szansa, że cała okolica się o nas nie dowie. Stary, poczciwy
jednocylindrowy dwusuw ma umiarkowany apetyt na paliwo. Powinno nam wystarczyć
na te sto kilkadziesiąt kilometrów z hakiem. O ile nie zapieczemy pierścieni,
albo nie padnie nam ostatnia zapasowa świeca, albo nie zerwie się linka od
sprzęgła, którą już zdążyłem raz wymienić, albo …. Dobra dość! Trzeba myśleć
pozytywnie. Akurat, gdy dojeżdżamy do szczytu pagórka motor milknie. Ja mu gaz
a on zgasł. Gaźnik nie podał paliwa. Dotaczamy
się jeszcze kawałek i zatrzymujemy na lewym, zacienionym poboczu. Jirzi schodzi
z kanapy. Nawet udaje mu się tym razem nie wywrócić naszej kobyły. To już chyba
czwarty raz w ciągu ostatnich dwóch godzin, więc zdążył się nauczyć. Odkłada
bambetle na trawę, poprawia kask typu orzeszek, który zwędził z garażu i
prostuje zastane plecy. Jak wyruszaliśmy, to próbowałem mu wytłumaczyć, że ta
skorupka to mu prędzej krzywdę zrobi, niż cokolwiek uratuje, ale nie chciał
słuchać. Coś tam bredził, że ja to polsku-kaskadersku i on nie będzie riskować,
czy jakoś tak. Właśnie udaje mi się ustawić motocykl na podstawce, tak żeby nie
stoczył się z pochyłości, gdy zza wzniesienie docierają do nas stłumione
odgłosy strzałów. Ktoś pruje krótkimi seriami z co najmniej dwóch luf. Nie
czekamy na dalszy rozwój wypadków, spychamy maszynę w rów, a sami łapiemy za
broń i biegniemy pochyleni w kierunku szczytu pagórka. Do szczekania automatów
dołącza zaraz kilka basowych huknięć ze strzelby. Wczołgujemy się pomiędzy
choinki po prawej stronie drogi, akurat w momencie, gdy do skrzyżowania u
podnóża pagórka, dojeżdżają dwa sportowe quady. Kierowcy skręcają ostro w naszą
stronę i na pełnym gazie wpadają na długi, około dwustu krokowy podjazd pod
wzniesienie. W ślad za nimi, na polankę wpada terenowy pickup i motocykl z
koszem. Pasażer zaprzęgu pruje z rkmu za uciekającymi, ale kule przenoszą górą,
akurat na naszą pozycję. Kulimy się do ziemi zasypywani przez deszcz połamanych
gałązek i igliwia. Żołdak odkłada poprawkę i puszcza drugą serię, która tym
razem dosięga pleców jednego z uciekinierów. Bryzga krew, kierowca przelatuje
przez kierownicę, a maszyna fika kozła zahaczając prawym kołem o przydrożny
pień. Drugi z quadowców, widząc co się stało, wykręca w przeciwną stronę i
wpada do płytkiego rowu. Zduszony silnik gaśnie, a jeździec zeskakuje z krótkim
peemem, kryjąc się za pojazdem. Pickup zatrzymuje się jakieś sto kroków w dół
zbocza i z paki wysypuje się oddział Zielonych momentalnie rozchodząc się w
tyralierę. Od razu otwierają ogień i zaczynają ostrożnie wspinać się na
wzniesienie trawersując w prawo, w kierunku ostrzeliwującego się zza maszyny
quadowca. Sześciu z samochodu, do tego dwóch z motocykla. Najmądrzej byłoby się
po cichutku wycofać, ale to przecież „ wróg mojego wroga…”. Rzucam tylko
kontrolne spojrzenie na Jirziego, który kiwa mi głową i przeładowuje automat.
Moja ręka sama łapie za granat i po chwili sycząca iskrzącym lontem puszka
zatacza długi łuk lecąc w kierunku samochodu. Wypadamy zza drzewek, ziejąc
ogniem w oczy zdezorientowanego wroga. Zaskoczeni Zieloni odwracają się do nas
akurat w chwili, gdy samoróbny granat eksploduje pod maską pickupa. Odłamki
wylatują we wszystkie strony kosząc trzech najbliższych żołdaków, a fala
uderzeniowa obala resztę na ziemię. Jirzi polewa ich krótkimi seriami ze swojej
dziewięćdziesiątki szóstki, a ja poprawiam trzy pięć siedem magnum z rewolweru
po Gucwie. Broń kopie w przedramiona przy każdym strzale. Muszę trzymać ją mocno
w obu łapach, żeby nie oberwać w nos podstawą muszki. Długa, sześciocalowa lufa
zapewnia za to niebywałą celność nawet na tą odległość. Wystarczy odciągnąć
kurek, zgrać przyrządy i delikatnie ściągnąć spust o krótkim skoku. Pierwsza
kula trafia żołdaka próbującego po wybuchu podnieść się na kolana. Pocisk uderza
w bark, a wychodzi plecami potężną fontanną krwi, podrywając ciało półobrotem w
powietrze. Drugi strzał idzie trochę za nisko, wyrywając tylko kępę darni koło
kolana następnego, który oszołomiony, próbuje podnieść do oka automat.
Poprawiam od razu, a pocisk uderza w komorę zamkową krzesząc fontannę iskier i
uderzając rykoszetem w twarz żołdaka. Jirzi kosi serią ostatniego trzymającego
się na nogach żołnierza z samochodu, a ja odwodzę kurek i strzelam w kierunku
załogi motocykla. Pasażer właśnie podnosił się z siodełka stojącej bokiem
maszyny, żeby obrócić wypięty z uchwytu RKM w naszą stronę. Kula trafia go
prosto w żołądek i składa w pół jak scyzoryk. Strzelec przewraca się w przód i
wypada z kosza, lecąc twarzą na trawę. Jego kolega przytomnie daje po gazie i w
pióropuszu kurzu i kawałków darni wyrwanej przez buksujące tylne koło,
odskakuje w dół zbocza. Jirzi posyła za nim jeszcze klika strzałów, ale motocykliście
udaje się skręcić w boczną przecinkę i zniknąć za drzewami. Zostajemy sami na
polance zasnutej dymem z płonącego pickupa, pośród nieruchomych ciał. Jirzi wygląda jakby miał
zaraz puścić pawia. Klepię go w ramię i wracamy w górę zbocza do ocalałego
quadowca. Gość już zdążył się podnieść i teraz mierzy do nas ze swojego peemu
patrząc przez gogle motocrossowego kasku. Grzecznie podnoszę ręce, pokazując,
że nie mam złych intencji, po czym powolutku chowam rewolwer do kabury.
- Spokojnie.
– Podchodzę ostrożnie kilka kroków. – Nic wam nie zrobimy. Mamy na pieńku z
Bilskim tak samo jak wy.
Jeździec
szczęka zamkiem, przeładowując broń. Gest miał być chyba ostrzeżeniem, ale
trochę psuje go nieodstrzelony nabój wylatujący z komory. Ktoś tu chyba traci
zimną krew, więc pora skierować rozmowę na inne tory. Pokazuje nadal
uniesionymi dłońmi na leżącego w trawie drugiego quadowca.
- Sprawdzę
co z twoim kumplem ok?
Robię krok w
tamtym kierunku nadal śledzony przez drgającą lufę peemu. Sięgam powoli po
podręczną ładownicę z opatrunkami przytroczoną do pasa. Jeździec wreszcie
opuszcza broń i kiwa apatycznie głową ukrytą pod wydłużonym kaskiem z daszkiem.
Powoli podchodzę do leżącego na trawie jeźdźca, wciąż trzymając ręce na widoku.
Cztery dziury wylotowe ziejące w rozerwanej klatce piersiowej nie pozostawiają
żadnych wątpliwości. Był martwy zanim upadł na ziemię. Podnoszę się z kolan i
obracam do nieznajomego, wciąż stojącego za swoim pojazdem z bronią w rękach.
- Przykro mi…
– kręcę głową – …nic nie mogę zrobić.
Z tamtego
jakby uszło powietrze. Kask maskuje emocje, ale widać jak bardzo wstrząsnęła
nim śmierć kolegi. Trwa to może dwie sekundy, po których jeździec prostuje się
gwałtownie i szybkim ruchem zarzuca broń na plecy. Bez słowa wskakuje na
siodło, po czym uruchamia starter i wykręcając maszyną w miejscu, wystrzeliwuje
na pełnej prędkości w dół zbocza, w ślad za uciekającym motocyklistą Zielonych.
Holeczek podrywa broń do oka, ale osadzam go w miejscu krótkim okrzykiem
„nie!”. Po chwili odgłos maszyny cichnie stłumiony przez drzewa. Patrzę na
mojego kompana, któremu pod niebieskim rondelkiem z napisem OR – orzełek bez
korony – MO, brwi zachodzą już do połowy czoła w wyrazie bezbrzeżnego
zdziwienia.
- Ty
rozumiesz o co tu chodzi ? – pytam, choć domyślam się odpowiedzi.
- Ne mam
pojęcia… – wzrusza ramionami – … Kto to byl?
- Wiem tyle
co i ty. Choć, przeszukamy tego zabitego. Może się czegoś dowiemy. A potem
trzeba spadać, bo tą strzelaninę było słychać z daleka.
Nie tracąc
czasu przeszukujemy trupa. Na głowie ma taki sam niebieski kask do motocrossu
jak jego kompan. Gogle zachlapane krwią kryją wytrzeszczone w przerażeniu oczy.
Na klatce piersiowej ma plastikową, wyczynową zbroję motocyklową wzmocnioną
wstawkami ze skóry i metalowymi płytkami. Całość pewnie sprawdziłaby się jako
ochrona w walce wręcz, lub przy postrzale z małego kalibru. Karabinowe kule przeszły
jak przez papier. W ładownicach przy pasie znaleźliśmy dwa długie magazynki z
amunicją dziewięć na dziewiętnaście para, opatrunki i manierkę z wodą. Broń
musiał zgubić wcześniej. Poza tym nie ma tu nic, co pozwalałoby go
zidentyfikować.
- Ja
sprawdzę jeszcze quada, a ty pozbieraj co się da z tych truposzy. Broń, amunicja
i granaty. Resztę mamy.
Jirzi kiwa
głową i biegnie w dół zbocza w kierunku ciał rozrzuconych dookoła płonącego
samochodu.
Quad leży na
prawym boku, ale przy delikatnym popchnięciu ląduje ciężko na kołach. Nie
wygląda na zbyt mocno uszkodzony. Poza zagiętą połówką kierownicy, zerwanym
błotnikiem i wgniecioną osłoną zawieszenia wydaje się zdatny do jazdy. Kręcę na
próbę rozrusznikiem, silnik zaskakuje po kilku sekundach wypluwając z wydechu
kłąb niebieskiego dymu. Macham do Jirziego odwracając się w dół zbocza.
- Mamy
transport! – Przegazowuję silnik po obrotach, naciskając na krótką dźwignię
obsługiwaną kciukiem. Miarowy warkot i bulgotanie zdradzają, że mamy tu do
dyspozycji kilkadziesiąt koni więcej niż w naszej poczciwej Wiesławie. Wskakuję
na siodło i zjeżdżam w dół po mojego towarzysza. Holeczek zebrał już amunicję i
broń z zabitych leżących dalej od palącego się wozu. Naręcze karabinów zwieńczone
długaśnym rkmem prawie dogina go do ziemi.
- Przybliżit
se ne moglem, bo za teplo. Za welky ogeń – rzuca przepraszająco pokazując na
płonący samochód.
- Dobra, ale
zostaw te giwery.
Wyrywam mu z
ręki taką samą krótką dziewięćdziesiątkę szóstkę jaką straciłem w pociągu.
– Reszta nas
tylko obciąży. Magazynki i granaty zabrałeś?
Kiwa głową rzucając pozostałe automaty i RKM
w trawę.
- No to wskakuj
i wracamy po nasze zapasy.
Przez chwilę żal mi był rozstawać
się z naszą wierną kobyłą. Nawet nie mogliśmy jej zabezpieczyć, trzeba było
zastawić zostawić ot tak, w przydrożnym rowie. Trudno, nie można przywiązywać
się do rzeczy. Podobno to się na człowieku mści, przynajmniej tak słyszałem. W każdym razie,
kolejne odgłosy strzałów dobiegające z południowego wschodu skutecznie
zdopingowały nas do działania. Poczciwy motocykl wylądował pod rozłożystym
bukiem a nasze zapasy, broń i my sami na
quadzie. Nie oszczędzałem silnika, tylko od razu dałem w palnik z powrotem na
północ. Po kilku minutach udało nam się znaleźć leśną drogę prowadzącą prosto
na zachód. Według mapy, właśnie tam powinniśmy szukać Ekspresówki prowadzącej
do Królewskiego Miasta. Do zmroku mamy jakieś trzy godziny. Jeśli wszystko
dobrze się ułoży to powinniśmy dotrzeć do drogi przed nocą.
Sarny wypadły z zarośli, akurat gdy
zwolniłem i chciałem spojrzeć na trzymaną w lewej ręce mapę. Głupim zwierzakom
zawsze się zbiera na wędrówki zaraz przed zachodem słońca. Podnoszę wzrok i
wszystko co widzę to bura lawina futra i kopyt przelewającą się z prawej na
lewo. Huk. Nagłe uderzenie wyrywa mi kierownicę. Pozbawiony kontroli quad
zawija półobrót i przewraca się na bok,
katapultując nas w krzaki. Podnoszę się ciężko na rękach czując w ustach posmak
krwi. Przód bluzy mam poplamiony czerwonym bryzgiem. Powoli obmacuję kolana,
potem brzuch i ramiona. Chyba w porządku. Wstaję chwiejnie na nogi i obracam
się w poszukiwaniu Holeczka. Czech leży na boku i jęczy. Podbiegam do niego
kuśtykając i próbuję podnieść, a ten tylko się ode mnie odgania.
- Damian
dost! Ja uż ne kce dziś na motorky!
Quad już nie zapalił. Może jest
jakiś limit dziennych wywrotek i trzeba poczekać, żeby się licznik skasował. W
każdym razie jedyne co mogliśmy zrobić, to postawić go na koła, zapakować
bambetle i przepchnąć kawałek, w jakieś osłonięte miejsce. W gęstych krzakach
wypatrzyliśmy zabudowania przysiółka. Pierwsze z brzegu gospodarstwo miało
nieduże podwórko, otoczone solidnym ogrodzeniem. Zarośnięta pokrzywami brama
dała się łatwo otworzyć, a co najważniejsze, również i zamknąć. Siedzimy sobie
teraz przed otwartymi wrotami pustej stodoły, przy trzaskającym raźno ognisku.
Płomienie delikatnie rumienią udziec sarny, która o mało nie pozbawiła nas
dzisiaj życia. Jak już zapłaciliśmy wpisowe, to żal było zostawiać. Jirzi, co
prawda krzywił się trochę, bo od razu, jeszcze na drodze, puściłem jej krew,
żeby nie zepsuła mięsa, ale teraz siedzi i zajada ze smakiem. Widać, że chłopak
w mieście chowany. U nich mięso się brało ze sklepu, albo raczej z kontyngentu,
już oprawione, uwędzone i posolone. Ucztę dopełniamy jeszcze sucharami i
zagotowaną nad ogniskiem herbatą rozpuszczalną. Trochę brakuje soli i może
czegoś mocniejszego. Nawet przez chwilę mam ochotę zajrzeć do okolicznych
domów, ale na wspomnienie ostatniej wizyty jakoś mi przechodzi. Nie to, że
nagle zacząłem obawiać się zmarłych. Nieżywi to nienajgorsi sąsiedzi podobno:
nie hałasują, nie imprezują, słowem dobrze ułożeni, zwłaszcza ci co na
cmentarzach. Spoko, Jirzi też nie złapał. Po prostu nie mam ochoty wchodzić to
takich domów. To trochę jakby się pakować obcym ludziom z butami w intymny
moment życia i nieważne że już pozagrobowego. Niby nie ma to dla nich znaczenia,
a jednak jakoś nie wypada… wtem moje rozważania przerywa odgłos pękającej
gałązki. W pierwszej chwili wydaje mi się, że się przesłyszałem; sęki trzaskają
w ognisku co chwilę, ale za moment słyszę wyraźny dźwięk za stodołą. Jakby ktoś
nieopatrznie otarł się ramieniem o mur. Nadstawiam ucha, a Holeczek zamiera w pół kęsa nad udźcem trzymanym w obu rękach. Gdy
wyrywam rewolwer z kabury od razu rzuca jedzenie i skacze po oparty o quada
automat. Zrywamy się na równe nogi plecami do siebie. Zarośla wokoło nas
wypełnia szuranie i przytłumione głosy. Przerzucam nerwowo lufę od jednego
widmowego dźwięku do kolejnego. Jirzi zaczyna dygotać i szeptać coś po czesku,
chyba się modli. Poza kręgiem światła rzucanym przez nasze małe ognisko, reszta
zarośniętego podwórka tonie w mroku pochmurnej nocy. Wyobraźnia zaczyna
podsuwać coraz bardziej brawurowe obrazy, gdy nagle… wszystko cichnie. Tak, po
prostu. Noc pełna kroków, szurania i oddechów robi się zupełnie bezgłośna. W
uszach dudni tylko krew przemieszana z czystą, pompowaną na wysokim ciśnieniu adrenaliną.
Wydaje mi się, że mogę rozróżnić kilka postaci stojących za ogrodzeniem i
najbliższymi krzakami. Mrużę oczy, żeby zogniskować wzrok, gdy nagle całe
podwórko zalewa ostre światło. Odruchowo zaciskam powieki próbując zakryć ręką
oczy, gdy całkiem blisko rozlega się mocny, nieznoszący sprzeciwu głos:
- BROŃ NA
ZIEMIĘ BARANY!
Mrugam
zaskoczony, ale od razu podnoszę ręce z trzymanym w górze rewolwerem.
- Co po
ludzku nie rozumiesz!? – dołącza drugi głos, wyższy i bardziej miękki.
Powoli
schylam się i kładę broń na trawie, obok słyszę Holeczka robiącego to samo z
automatem. Dopiero teraz mocne latarki przestają świecić nam prosto w oczy, a
pomiędzy ciemnoniebieskimi plamami wypalonymi na spojówkach widzę kilkanaście
postaci zbliżających się do nas ze wszystkich stron. Potrząsam głową i
przecieram nerwowo powieki. Gdy wreszcie udaje mi się odzyskać wzrok, dookoła
stoi półkole uzbrojonych ludzi. Co najmniej kilkanaście luf zagląda mi prosto w
twarz. Centrum zajmuje wielki facet w taktycznej kamizelce z kuloodporną płytą
na klacie. Na umięśnionych ramionach wiją się wielobarwne tatuaże, na czole
ogolonej na łyso czaszki połyskują noktowizyjne gogle. Jeden z wojowników daje
znak latarką i od strony lasu odzywa się ryk odpalanych silników. Olbrzym
trzyma w garści pełnowymiarową strzelbę samopowtarzalną, którą wskazuje teraz
na nas.
- Myślisz,
że to ci szmaciarze? – zwraca się do stojącej przy nim dziewczyny. Mrugam
jeszcze raz oczami, bo jestem pewien, że widziałem już dziś jej zbroję, krótki
peem i gogle zsunięte na szyję. Nie widziałem za to, wygolonej po bokach głowy,
zwieńczonej długa kitą czarnych włosów, tatuażu na policzku i wściekłych oczu,
które dziewczyna zwraca gwałtownie na Olbrzyma.
- A
spodziewasz się znaleźć w tej okolicy drugiego takiego samego raptusa, jak miał
Magnes !? – szczeka mu prosto w oczy, wyciągniętym placem pokazując na
stojącego pod ścianą quada. Po otaczającym nas tłumie przechodzi wrogi pomruk,
a Olbrzym odwraca się do nas i cedzi przez zęby :
- Jakim
prawem pajace, okradacie Wojowników z Ołowianego Miasta?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz