czwartek, 24 grudnia 2020

1‰ , tom I Twierdza rozdział 17. Po Kaskadersku

 




Nie wiem kto to sobie wymyślił zbudować bunkier w środku świętokrzyskiego lasu, ale mam wrażenie, że nasze prywatne, pielęgnowane z czułością paranoje szybko znalazłyby wspólny język. Schronienie jest wyposażone we wszystko, co może być potrzebne do przeżycia końca świata w sposób w miarę bezstresowy i doprawiony pewną dozą komfortu. Wnętrze, wystarczająco duże nawet dla kilkuosobowej rodziny, posiada wspomnianą już naturalną wentylację. Do tego znajdując się głęboko pod poziomem wód gruntowych jest wyposażone w ujęcie tychże, niewymagające zasilania. Z podłogi w łazience wystaje kranik działający pewnie na zasadzie studni artezyjskiej podający ha-dwa-o może bez oszałamiającego ciśnienia, ale w ilościach wystarczających do zaspokojenia potrzeb gospodarczych. Do picia przewidziano wodę w zbiornikach z systemem filtracji, mogącym poradzić sobie z odseparowaniem podstawowych zanieczyszczeń z deszczówki. Pod podłogą leżą długie rzędy próżniowo zafoliowanych worków z żywnością. Konserwy, posiłki liofilizowane, torebki z samo podgrzewaczami. Wyszukane nazwy obcobrzmiących potraw niewiele mi mówią, ale na śniadanie był chyba omlet z… czymś. Jak człowiek głodny to nie wybrzydza. Po posiłku zająłem się łataniem Czecha, a Czech uraczył mnie zwięzłym wykładem z historii najnowszej oraz sytuacji geopolitycznej regionu. O dziwo, wyspany, najedzony i niewalczący chwilowo o życie wysławiał się po polsku w sposób, może nie literacki, ale co najmniej poprawny językowo. To znaczy, nie musiałem się domyślać z kontekstu o co mu tak po prawdzie chodzi.

            Okazało się, że Twierdza nie od razu stała się tym, czym jest dzisiaj. Najpierw chodziło o zabezpieczenie dużego węzła kolejowego w pobliżu miasta, na którym będzie można założyć punkt ewakuacyjny. Dowództwo oddziału międzynarodowego rzeczywiście miało przez jakiś czas kontakt z sojusznikami na Zachodzie. Jirzi był wtedy nastolatkiem wcielonym w trybie nadzwyczajnym  w stopniu elewa do oddziału ojca. Z rozmów dorosłych dowiedział się, że sytuacja w tamtej części Europy była, przynajmniej początkowo, całkiem dobra. Owszem zdarzały się sporadyczne zachorowania, ale przez pierwsze kilka tygodni nic nie zwiastowało nadchodzącej katastrofy. Nagle, na wiosnę kontakt się urwał. Tak po prostu. Rano nadano meldunki do sztabu kryzysowego w Niemczech, a w południe już nikt nie odpowiadał. Próbowano nawiązać łączność satelitarną z innymi ośrodkami, ale wszędzie było to samo. Urządzenia działały, nawet w niektórych przypadkach udało się uzyskać automatyczną odpowiedź zwrotną, ale to wszystko. Nikt żywy się nie zgłaszał. Połączenia komputerowe działały jeszcze przez kilka dni. Co prawda wszystkie media społecznościowe, komunikatory i emaile zostały zablokowane wraz z wprowadzeniem stanu wyjątkowego, ale udało się złapać obrazy z kamer ulicznych nadających z okolic zabytków, lub sławnych miejsc w większych miastach. Wszędzie było pusto. Na żadnej kamerze nie widać było nawet jednego człowieka. Jeden z lekarzy z jednostki miał teorię, że choroba oddziaływała na gospodarkę hormonalną wydzielając tak zwany zespół hormonów strachu – mieszankę, powodującą aktywację instynktu bezpieczeństwa stadnego. U nas obserwowano grupowe napady paniki, gdzie ludzie tratowali się próbując przedrzeć jak najbliżej centrum tłumu, albo nagłego uniesienia religijnego, w którym całe miejscowości gromadziły się w kościołach i kaplicach. Wystarczyło skupisko kilku zakażonych osób, aby zapoczątkować zjawisko tworzenia stada. A potem następowała gwałtowna reakcja łańcuchowa infekcji, kończąca się śmiercią wszystkich w pobliżu.

            Jirzi z gorzkim uśmiechem satysfakcji opowiadał, że gdy ojciec przedstawiał to wszystko tym z zachodu to brali go za wariata. To było coś zupełnie nieprawdopodobnego. Niektórzy wprost zarzucali mu sianie paniki i konfabulację. To dlatego stopniowo odsuwano go od dowodzenia. Niespełna dwa miesiące od przejścia epidemii jego miejsce zajął podpułkownik Bilski. Ostatnim rozkazem dowództwa było utworzenie punktu ewakuacyjnego na południe od Stolicy. Okoliczna ludność miała zostać zcentralizowana celem łatwiejszej relokacji. Wszystko co, teraz robi Bilski to trzymanie się litery tego właśnie rozkazu. Problem w tym, że cała idea została już dawno wypaczona przez kompromisy moralne i techniczne, które wypłynęły przez te wszystkie lata. Aby ewakuować ludzi należało zapewnić im prowiant, schronienie i bezpieczeństwo. Przy kurczących się zasobach oznaczało to reglamentację, ograniczenie wolności i wymuszenie posłuszeństwa. Walka z działającymi w okolicy bandami szabrowników dostarczyła niezbędnego pretekstu. Wszystkich nieprzekonanych naginano, a nieposłusznych brutalnie łamano przymuszając do zaakceptowania nowego porządku. Obecnie mit o ewakuacji jest powtarzany już tylko przez grupy relokacyjne mające zachęcić ludność coraz dalej położonych obszarów do osiedlenia się w Twierdzy. Oczywiście samo osiedlenie również zmieniło swój charakter. Na początku przyjmowano wszystkich z otwartymi ramionami w ramach braterstwa między ocalonymi. Każdy dostawał kawałek ziemi do obrobienia, pracę w warsztatach lub wytwórni. Z czasem, gdy ludzi przybywało, starsi rezydenci oraz część wojskowych zaczęła domagać się uprzywilejowanego traktowania. Bilski cały czas musiał lawirować na ostrzu noża zapewniając sobie poparcie prośbami, groźbami a w końcu po prostu kupując popleczników. Ojcu Jirziego się to nie podobało. Po jednym, szczególnie jaskrawym incydencie korupcyjnym zażądał zwołania sądu wojennego. Następnego dnia jego oddział został wysłany razem z dwoma innymi do likwidacji niebezpiecznej bandy grasującej w okolicy. Nie było ich dwa dni. Okazało się, że cały oddział ojca Holeczka poległ w boju. Pozostałe dwa wróciły bez strat. Poległych okrzyknięto bohaterami, udekorowano pośmiertnie i pogrzebano z honorami, a wszystko to w jedno popołudnie. Jirzi i kilku młodszych szeregowych z czeskiego kontyngentu, którzy pozostali w bazie, zostało wcielonych do innych jednostek. Rzeź oddziału Holeczka seniora dostarczyła pretekstu do wprowadzenia stanu wojennego. Bilski zapowiedział rozpoczęcie wojny z terroryzmem i całkowite wyplenienie band z terytorium Rzeczpospolitej. Aby tego dokonać ogłosił mobilizację. Obowiązkowy zaciąg rekrutów wybranych przez komisję, oraz kontyngenty towarowe dla pozostałych. Od tego momentu każdy musiał oddawać na rzecz Komisji dziesięć procent z tego co wytworzył. Stawka co jakiś czas była dość znacząco podnoszona. Po kilku dniach, po wysłuchaniu głosów protestu płynących ze strony oburzonych obywateli, zostawała nieco obniżona w ramach kompromisu społecznego. Jednak od ośmiu lat trend jest cały czas rosnący. Kontyngenty oraz zasoby pozyskane podczas rajdów pociągu są do całkowitej dyspozycji Bilskiego. Od kilku lat w jego posiadaniu są również de facto wszyscy nowo „ewakuowani”. Dla swoich niewolników wybudował baraki wewnątrz Twierdzy, skąd wyruszają codziennie budować lepsze jutro. Oficjalna propaganda nazywa to reedukacją przez pracę. Każdy musi dołożyć swoją cegiełkę do wielkiego dzieła odrodzenia cywilizacji. Z tym, że praktycznie wszyscy złapani w ostatnich latach będą dokładać te cegiełki aż do śmierci. Na mocy dyrektywy Komisji wszelkie zwolnienia z obowiązku świadczenia pracy zostały trzy lata temu czasowo wstrzymane. Na jak długo? Dopóki sytuacja nie ulegnie poprawie.

            Po półgodzinnym wykładzie proszę Jirziego żeby przestał, bo mam już dość słuchania o tym cyrku. Pieprzone dwa tysiące lat historii nowożytnej, a wystarczyła niespełna dekada, żebyśmy wrócili do punktu wyjścia. Następne Imperium Rzymskie sobie wymyślili. Ze złością pakuję co lepsze zapasy do plecaka znalezionego w jednym ze schowków. Jirzi robi to samo przy szafie z medykamentami na drugim końcu pomieszczenia. Gdy wreszcie podnoszę  głowę ponad poziom podłogi, stoi o pół kroku przede mną z plecakiem na plecach i szerokim uśmiechem na poklejonej plastrami gębie.

- Z czego się cieszysz? – pytam zarzucając swój tobołek na ramię.

- Pojdź, ukażu ci nieco. – Pokazuje palcem na górę.

Wspinamy się szybko po schodach, zamykając dokładnie drzwi za sobą. Chłodny poranek wita nas mleczną mgłą snującą się porwanymi pasami pomiędzy drzewami lasu. Lepki całun od razu oblepia wilgocią i wkłada mokre, zimne paluchy za kołnierz niedopiętej kurtki. Jirzi, zupełnie nie zważając na chłód przeskakuje pomiędzy korzeniami i leżącymi gdzie nie gdzie cegłami i belkami, prowadząc na tyły zawalonego budynku. Do ostatniej ściany domu, która ostała się w całości, dobudowany jest spory garaż. Podwójne, stalowe drzwi dawno zarosły trawą i krzakami, ale dajemy radę nieco je uchylić. Wystarczająco, aby po ściągnięciu plecaków wślizgnąć się do środka. Jirzi zapala kilka świeczek w szklanych osłonkach i słoiczkach rozstawionych na półce warsztatu. W ich migotliwym blasku wyławiam w półmroku obłe, kształty błotników, okrągłych reflektorów i  ostre, kanciaste linie ram motocykli. Cały garaż, aż po tylną ścianę jest zapchany zabytkowymi jednośladami. Ojciec, gdyby tu był, pewnie dostałby pierdolca ze szczęścia. Biorę jedną ze świeczek i idę szpalerem w głąb pomieszczenia pomiędzy maszynami stojącymi w szeregu, bak w bak. Jirzi śmieje się mnie:

- Możesz podiwiać, ale uż my to zkontorlowali. Wszecho nefunguje. Poruchane!

- Sam jesteś poruchany! To są perełki polskiej motoryzacji. Na pewno znajdziemy jakąś na chodzie.  

Kucam przed znajomo wyglądającą sylwetką. Tak, to się może udać. Maszyna jest tak prosta, że nie ma się w niej co zepsuć. Piła łańcuchowa to przy niej szczyt techniki. Bez wahania łapię za kierownicę i wyciągam królową wiejskich dróżek na środek garażu. Jirzi parska śmiechem, a ja od razu gromię go wzorkiem.

- Ani mi się waż! – Podnoszę palec w ostrzegawczym geście, by zaraz wskazać na akronim nazwy namalowany na baku. – Wiesz co znaczy ten skrót?

Nadal rozbawiony Holeczek kręci tylko głową próbując zachować powagę.

- To mój drogi Czechu, oznacza Wiejski Sprzęt Kaskaderski. Tutaj w topowej, najmocniejszej sto siedemdziesiątce piątce. Prawdziwi szatan!

No dobra, też mi się ciężko nie roześmiać.

- Już my tu probawaly. – Pokazuje na kilka maszyn stojących pod ścianą. – Żedna ne ma iskru.

Podnosi mały, plastikowy kanisterek z kilkoma litrami benzyny.

 – Tu je mix. Sam sproboj.

Biorę pojemnik i odkręcam korek na próbę. Zapach ma taki jak trzeba, ale nie zaszkodzi wzmocnić. Nie zważając na protesty Czecha, doprawiam benzynę resztką podłej wódki, która została nam z wczoraj.

- Piłeś? Nie jedź  - rzucam mu tylko i wlewam odrobinę na próbę do baku naszego rumaka. Oglądam zbiornik od spodu. Nie ma wycieków, dobry znak. Zalewam pływak przyciskiem na gaźniku. W przeźroczystej, szklanej rurce na przewodzie paliwowym pokazuje się kilka, wirujących w benzynie drobinek rdzy. Mam nadzieję że nie zatkają dyszy. No zobaczymy. W palcach odkręcam świecę. Cała pokryta olejem. Ktoś dobrze zakonserwował silnik, czyli jest nieźle. Mamy szansę, że pierścienie nie zarosły rdzą. Wycieram smar szmatą z warsztatu, łapię za klucz i dokręcam z czuciem, tak do pierwszego strzału w łokciu. Akumulator nie ładowany od co najmniej dziesięciu lat, ale przez wzierniki widać troszkę elektrolitu. Na półce znajduję butelkę z wodą destylowaną. Może wystarczy. Nożną pompką dobijam jeszcze cieśninie w oponach i… prostuję się patrząc na maszynę łypiącą na mnie zalotnie  przekrzywionym reflektorem. No dobra, teraz zobaczymy kto tu jest poruchany. Razem z Holeczkiem przeciskamy motocykl przez drzwi garażu. Za domem jest kawałek łąki delikatnie opadającej ku ścianie gęstego lasu. Trawa gęsta, w razie czego nie będzie bolało. Przekręcam kluczyk. Oczywiście kontrolki luzu i ładowania nie działają. Za dużo szczęścia by było. Zapieram się o kierownicę i patrzę w dół zbocza. Z tej perspektywy wygląda jednak dość stromo. Nabieram powietrza i odpycham się piętami od ziemi. Maszyna rusza terkocząc nienasmarowanym łańcuchem a ja wduszam sprzęgło i wbijam dwójkę. O kuźwa, środek ciężkości jest zupełnie gdzie indziej niż w rowerze. Odzwyczaiłem się od tego uczucia. Gnam już dobre dwadzieścia kilometrów na godzinę, gdy decyduję się puścić gwałtownie sprzęgło. Zapieram się mocniej łokciami, bo tylna opona traci na chwilę kontakt z mokrą trawą, a maszyna wierzga zadem na prawo i lewo. Spod baku odzywa się basowe burczenie silnika pompującego samo powietrze i … zatrzymuję się w połowie stoku. Czuję, po prostu czuję na karku wzrok rozbawionego Holeczka. Knedlik jeden! Nie dam mu tej satysfakcji. Zsiadam i nawet nie podnosząc wzroku pcham motocykl z powrotem na szczyt wzniesienia.

- Damian, daj spokoj. Zostaw to a ideme.

- Jak chcesz to idź. Ja pojadę!

Zagryzam zęby i ustawiam się przodem do zjazdu. Łapię za kierownicę i już mam ruszać, gdy mój wzrok pada na kontrolki na lampie. Świecą się! Może za dużo powiedziane, ale nakrywając je dłonią, widzę wyraźne, że delikatnie się jarzą. No dobra, teraz musi się udać. Odpycham się mocno i wciskam klatę w bak, żeby zmniejszyć opór powietrza. Z boku muszę wyglądać jak debil, ale mam dziś coś do udowodnienia i udowodnię to choćby nie wiem co. Gnam w dół zbocza z zawrotną prędkością. Wskazówka licznika już dawno przekroczyła dwudziestkę i teraz drgając wspina się na trzecią dyszkę. Spinam łokcie, usztywniam ramiona i strzelam ze sprzęgła. Motocykl znowu zaczyna swój taniec, ale tym razem jestem przygotowany. Rozluźniam nieco chwyt dając mu odrobinę swobody. Gwałtowne kopnięcia kierownicy, kompensuję na ugiętych łokciach w gładką sinusoidę trajektorii, którą wycinamy na wilgotnej trawie. Burczenie spod baku przechodzi w serię kaszlnięć. Maszyną zaczyna rzucać i szarpać w przód i tył, a po chwili ciszę lasu rozrywa kakofonia dźwięków dobiegająca z nie do końca skręconego tłumika. REM-BEM-BEM-B-B-BEM-BEM! DODAJĘ GAZU i aż wrzeszczę z radochy. TAAAK! Udało się! W następnej sekundzie naciskam na pedał tylnego hamulca, żeby elegancko wywinąć przed zbliżającą się coraz szybciej ścianą lasu. Naciskam jeszcze raz i jeszcze i… dociera do mnie, że chyba powinienem sprawdzić te hamulce przed zjazdem ze zbocza. W rozpaczliwej próbie zmniejszenia choć odrobinę prędkości zrzucam bez sprzęgła na jedynkę i wpadam miedzy drzewa.

 

            Jirzi znajduje mnie, gdy rozpaczliwie próbuję wydostać się spod leżącego mi na plecach motocykla.

- Damian, nażiw ty? – pyta z troską podnosząc maszynę za kierownicę – Aleś wyperdolił !

- Spoko, nie takie sztuki się odstawiało za gówniarza.

Otrzepuję kolana z zeszłorocznych liści. Wszystko mnie boli, ale i tak szczęście, że wpadłem na młodą i sprężystą choinkę a nie na jeden z tych twardych buków rosnących po bokach. Wyjmuję kępki trawy i igliwie z zakamarków maszyny. Holecek robi przerażoną minę, gdy przekręcam kluczyk i kopię w rozrusznik. Silnik zaskakuje za trzecim razem, a ja wyszczerzam się do mojego niedowiarka.

- No co pane  Czech? Jadymy ? – Pokazuję na tylne siodełko.

Jirzi chyba w pierwszej chwili ma ochotę spieprzać gdzie pieprz rośnie, ale w końcu wzdycha ciężko i pakuje się na kanapę. Odkręcam gaz w opór i z oszałamiającą prędkością dwudziestu dwóch kilometrów na godzinę wspinamy się zakosami z powrotem na zbocze po nasze bagaże i broń.

 

            Zanim wyruszyliśmy w drogę wpadłem jeszcze na szaber do garażu. Komplet narzędzi, zapasowe świece, smar, olej do mieszanki i paliwo. Wszystko co potrzebne żeby dostać się … no właśnie, gdzie?. Dopiero teraz dociera do mnie, że tak naprawdę nie ustaliliśmy co dalej.

- Jirzi – zwracam się do Holeczka przywiązującego nasze tobołki do bagażnika motocykla. – Ja wracam do Królewskiego po resztę oddziału.

Czech dociąga ostatni sznurek i podnosi głowę.

- Ano.

- Co „ano”? Jedziesz ze mną?  

- Jiż żem zostawil swoim kartku w bunkru. Chlopaki nam pomohou kedy wratime ze wasi jednostkou, z Zośku, Góralu i te innou. Wchciscy pospołu odbijem i oswobodim więźnie, tak?  – Patrzy na mnie pytająco.

- No, t-tak… - odpowiadam z wahaniem. Plan tak prosty, że aż oczywisty. Nie ma się nad czym zastanawiać. We dwóch z jednym automatem nie damy rady przecież nawet podejść do żadnego posterunku, a co dopiero myśleć o wyzwalaniu kogokolwiek. Potrzebni nam ludzie i broń, a najbliższych sojuszników możemy znaleźć tylko w Królewskim Mieście.

- Masz pewność, że chłopaki z twojego dawnego oddziału dostaną wiadomość? Przecież mówiłeś, że ich rozdzielili.

- Ich tam czyteri zostalo. Wszychni na inne jednostku oddeleni. Ale nekedy, kto pridje sem tu, na hadel co wezmeć. Kartku uwidzi a innym da znać. – Wzrusza ramionami.

No cóż, przynajmniej w teorii jest szansa, że w razie czego będziemy mieć czterech ludzi  wewnątrz Twierdzy po naszej stronie i to pod bronią. Każdy z nich pewnie jest w takiej samej sytuacji jak Jirzi. Tylko czekają na odpowiednią okazję.

- No dobra, postanowione - wzdycham ciężko. -  W takim razie wracamy na południe.

Kopię starter i wskakuję na siodełko. Jirzi objuczony karabinem i plecakiem gramoli się pomiędzy mnie a tobołki piętrzące się na drucianym bagażniku. Odkręcam gaz i w chmurze błękitnego dymu odjeżdżamy… no może nie w stronę zachodzącego słońca, bo nawet nie ma południa, ale scena i tak jest majestatyczna.  

 

            Motor raźno warkocze, gdy przemykamy leśnymi szutrówkami w kierunku dawnej granicy województw. Dokręciłem mocniej tłumik, więc jest szansa, że cała okolica się o nas nie dowie. Stary, poczciwy jednocylindrowy dwusuw ma umiarkowany apetyt na paliwo. Powinno nam wystarczyć na te sto kilkadziesiąt kilometrów z hakiem. O ile nie zapieczemy pierścieni, albo nie padnie nam ostatnia zapasowa świeca, albo nie zerwie się linka od sprzęgła, którą już zdążyłem raz wymienić, albo …. Dobra dość! Trzeba myśleć pozytywnie. Akurat, gdy dojeżdżamy do szczytu pagórka motor milknie. Ja mu gaz a on zgasł. Gaźnik  nie podał paliwa. Dotaczamy się jeszcze kawałek i zatrzymujemy na lewym, zacienionym poboczu. Jirzi schodzi z kanapy. Nawet udaje mu się tym razem nie wywrócić naszej kobyły. To już chyba czwarty raz w ciągu ostatnich dwóch godzin, więc zdążył się nauczyć. Odkłada bambetle na trawę, poprawia kask typu orzeszek, który zwędził z garażu i prostuje zastane plecy. Jak wyruszaliśmy, to próbowałem mu wytłumaczyć, że ta skorupka to mu prędzej krzywdę zrobi, niż cokolwiek uratuje, ale nie chciał słuchać. Coś tam bredził, że ja to polsku-kaskadersku i on nie będzie riskować, czy jakoś tak. Właśnie udaje mi się ustawić motocykl na podstawce, tak żeby nie stoczył się z pochyłości, gdy zza wzniesienie docierają do nas stłumione odgłosy strzałów. Ktoś pruje krótkimi seriami z co najmniej dwóch luf. Nie czekamy na dalszy rozwój wypadków, spychamy maszynę w rów, a sami łapiemy za broń i biegniemy pochyleni w kierunku szczytu pagórka. Do szczekania automatów dołącza zaraz kilka basowych huknięć ze strzelby. Wczołgujemy się pomiędzy choinki po prawej stronie drogi, akurat w momencie, gdy do skrzyżowania u podnóża pagórka, dojeżdżają dwa sportowe quady. Kierowcy skręcają ostro w naszą stronę i na pełnym gazie wpadają na długi, około dwustu krokowy podjazd pod wzniesienie. W ślad za nimi, na polankę wpada terenowy pickup i motocykl z koszem. Pasażer zaprzęgu pruje z rkmu za uciekającymi, ale kule przenoszą górą, akurat na naszą pozycję. Kulimy się do ziemi zasypywani przez deszcz połamanych gałązek i igliwia. Żołdak odkłada poprawkę i puszcza drugą serię, która tym razem dosięga pleców jednego z uciekinierów. Bryzga krew, kierowca przelatuje przez kierownicę, a maszyna fika kozła zahaczając prawym kołem o przydrożny pień. Drugi z quadowców, widząc co się stało, wykręca w przeciwną stronę i wpada do płytkiego rowu. Zduszony silnik gaśnie, a jeździec zeskakuje z krótkim peemem, kryjąc się za pojazdem. Pickup zatrzymuje się jakieś sto kroków w dół zbocza i z paki wysypuje się oddział Zielonych momentalnie rozchodząc się w tyralierę. Od razu otwierają ogień i zaczynają ostrożnie wspinać się na wzniesienie trawersując w prawo, w kierunku ostrzeliwującego się zza maszyny quadowca. Sześciu z samochodu, do tego dwóch z motocykla. Najmądrzej byłoby się po cichutku wycofać, ale to przecież „ wróg mojego wroga…”. Rzucam tylko kontrolne spojrzenie na Jirziego, który kiwa mi głową i przeładowuje automat. Moja ręka sama łapie za granat i po chwili sycząca iskrzącym lontem puszka zatacza długi łuk lecąc w kierunku samochodu. Wypadamy zza drzewek, ziejąc ogniem w oczy zdezorientowanego wroga. Zaskoczeni Zieloni odwracają się do nas akurat w chwili, gdy samoróbny granat eksploduje pod maską pickupa. Odłamki wylatują we wszystkie strony kosząc trzech najbliższych żołdaków, a fala uderzeniowa obala resztę na ziemię. Jirzi polewa ich krótkimi seriami ze swojej dziewięćdziesiątki szóstki, a ja poprawiam trzy pięć siedem magnum z rewolweru po Gucwie. Broń kopie w przedramiona przy każdym strzale. Muszę trzymać ją mocno w obu łapach, żeby nie oberwać w nos podstawą muszki. Długa, sześciocalowa lufa zapewnia za to niebywałą celność nawet na tą odległość. Wystarczy odciągnąć kurek, zgrać przyrządy i delikatnie ściągnąć spust o krótkim skoku. Pierwsza kula trafia żołdaka próbującego po wybuchu podnieść się na kolana. Pocisk uderza w bark, a wychodzi plecami potężną fontanną krwi, podrywając ciało półobrotem w powietrze. Drugi strzał idzie trochę za nisko, wyrywając tylko kępę darni koło kolana następnego, który oszołomiony, próbuje podnieść do oka automat. Poprawiam od razu, a pocisk uderza w komorę zamkową krzesząc fontannę iskier i uderzając rykoszetem w twarz żołdaka. Jirzi kosi serią ostatniego trzymającego się na nogach żołnierza z samochodu, a ja odwodzę kurek i strzelam w kierunku załogi motocykla. Pasażer właśnie podnosił się z siodełka stojącej bokiem maszyny, żeby obrócić wypięty z uchwytu RKM w naszą stronę. Kula trafia go prosto w żołądek i składa w pół jak scyzoryk. Strzelec przewraca się w przód i wypada z kosza, lecąc twarzą na trawę. Jego kolega przytomnie daje po gazie i w pióropuszu kurzu i kawałków darni wyrwanej przez buksujące tylne koło, odskakuje w dół zbocza. Jirzi posyła za nim jeszcze klika strzałów, ale motocykliście udaje się skręcić w boczną przecinkę i zniknąć za drzewami. Zostajemy sami na polance zasnutej dymem z płonącego pickupa, pośród  nieruchomych ciał. Jirzi wygląda jakby miał zaraz puścić pawia. Klepię go w ramię i wracamy w górę zbocza do ocalałego quadowca. Gość już zdążył się podnieść i teraz mierzy do nas ze swojego peemu patrząc przez gogle motocrossowego kasku. Grzecznie podnoszę ręce, pokazując, że nie mam złych intencji, po czym powolutku chowam rewolwer do kabury.

- Spokojnie. – Podchodzę ostrożnie kilka kroków. – Nic wam nie zrobimy. Mamy na pieńku z Bilskim tak samo jak wy.

Jeździec szczęka zamkiem, przeładowując broń. Gest miał być chyba ostrzeżeniem, ale trochę psuje go nieodstrzelony nabój wylatujący z komory. Ktoś tu chyba traci zimną krew, więc pora skierować rozmowę na inne tory. Pokazuje nadal uniesionymi dłońmi na leżącego w trawie drugiego quadowca.

- Sprawdzę co z twoim kumplem ok?

Robię krok w tamtym kierunku nadal śledzony przez drgającą lufę peemu. Sięgam powoli po podręczną ładownicę z opatrunkami przytroczoną do pasa. Jeździec wreszcie opuszcza broń i kiwa apatycznie głową ukrytą pod wydłużonym kaskiem z daszkiem. Powoli podchodzę do leżącego na trawie jeźdźca, wciąż trzymając ręce na widoku. Cztery dziury wylotowe ziejące w rozerwanej klatce piersiowej nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Był martwy zanim upadł na ziemię. Podnoszę się z kolan i obracam do nieznajomego, wciąż stojącego za swoim pojazdem z bronią w rękach.

- Przykro mi… – kręcę głową – …nic nie mogę zrobić.

Z tamtego jakby uszło powietrze. Kask maskuje emocje, ale widać jak bardzo wstrząsnęła nim śmierć kolegi. Trwa to może dwie sekundy, po których jeździec prostuje się gwałtownie i szybkim ruchem zarzuca broń na plecy. Bez słowa wskakuje na siodło, po czym uruchamia starter i wykręcając maszyną w miejscu, wystrzeliwuje na pełnej prędkości w dół zbocza, w ślad za uciekającym motocyklistą Zielonych. Holeczek podrywa broń do oka, ale osadzam go w miejscu krótkim okrzykiem „nie!”. Po chwili odgłos maszyny cichnie stłumiony przez drzewa. Patrzę na mojego kompana, któremu pod niebieskim rondelkiem z napisem OR – orzełek bez korony – MO, brwi zachodzą już do połowy czoła w wyrazie bezbrzeżnego zdziwienia. 

- Ty rozumiesz o co tu chodzi ? – pytam, choć domyślam się odpowiedzi.

- Ne mam pojęcia… – wzrusza ramionami – … Kto to byl?

- Wiem tyle co i ty. Choć, przeszukamy tego zabitego. Może się czegoś dowiemy. A potem trzeba spadać, bo tą strzelaninę było słychać z daleka.

Nie tracąc czasu przeszukujemy trupa. Na głowie ma taki sam niebieski kask do motocrossu jak jego kompan. Gogle zachlapane krwią kryją wytrzeszczone w przerażeniu oczy. Na klatce piersiowej ma plastikową, wyczynową zbroję motocyklową wzmocnioną wstawkami ze skóry i metalowymi płytkami. Całość pewnie sprawdziłaby się jako ochrona w walce wręcz, lub przy postrzale z małego kalibru. Karabinowe kule przeszły jak przez papier. W ładownicach przy pasie znaleźliśmy dwa długie magazynki z amunicją dziewięć na dziewiętnaście para, opatrunki i manierkę z wodą. Broń musiał zgubić wcześniej. Poza tym nie ma tu nic, co pozwalałoby go zidentyfikować.

- Ja sprawdzę jeszcze quada, a ty pozbieraj co się da z tych truposzy. Broń, amunicja i granaty. Resztę mamy.

Jirzi kiwa głową i biegnie w dół zbocza w kierunku ciał rozrzuconych dookoła płonącego samochodu.

Quad leży na prawym boku, ale przy delikatnym popchnięciu ląduje ciężko na kołach. Nie wygląda na zbyt mocno uszkodzony. Poza zagiętą połówką kierownicy, zerwanym błotnikiem i wgniecioną osłoną zawieszenia wydaje się zdatny do jazdy. Kręcę na próbę rozrusznikiem, silnik zaskakuje po kilku sekundach wypluwając z wydechu kłąb niebieskiego dymu. Macham do Jirziego odwracając się w dół zbocza.  

- Mamy transport! – Przegazowuję silnik po obrotach, naciskając na krótką dźwignię obsługiwaną kciukiem. Miarowy warkot i bulgotanie zdradzają, że mamy tu do dyspozycji kilkadziesiąt koni więcej niż w naszej poczciwej Wiesławie. Wskakuję na siodło i zjeżdżam w dół po mojego towarzysza. Holeczek zebrał już amunicję i broń z zabitych leżących dalej od palącego się wozu. Naręcze karabinów zwieńczone długaśnym rkmem prawie dogina go do ziemi.

- Przybliżit se ne moglem, bo za teplo. Za welky ogeń – rzuca przepraszająco pokazując na płonący samochód.

- Dobra, ale zostaw te giwery.

Wyrywam mu z ręki taką samą krótką dziewięćdziesiątkę szóstkę jaką straciłem w pociągu.

– Reszta nas tylko obciąży. Magazynki i granaty zabrałeś?

  Kiwa głową rzucając pozostałe automaty i RKM w trawę.

- No to wskakuj i wracamy po nasze zapasy.

 

            Przez chwilę żal mi był rozstawać się z naszą wierną kobyłą. Nawet nie mogliśmy jej zabezpieczyć, trzeba było zastawić zostawić ot tak, w przydrożnym rowie. Trudno, nie można przywiązywać się do rzeczy. Podobno to się na człowieku mści,  przynajmniej tak słyszałem. W każdym razie, kolejne odgłosy strzałów dobiegające z południowego wschodu skutecznie zdopingowały nas do działania. Poczciwy motocykl wylądował pod rozłożystym bukiem a nasze zapasy, broń i  my sami na quadzie. Nie oszczędzałem silnika, tylko od razu dałem w palnik z powrotem na północ. Po kilku minutach udało nam się znaleźć leśną drogę prowadzącą prosto na zachód. Według mapy, właśnie tam powinniśmy szukać Ekspresówki prowadzącej do Królewskiego Miasta. Do zmroku mamy jakieś trzy godziny. Jeśli wszystko dobrze się ułoży to powinniśmy dotrzeć do drogi przed nocą.

 

            Sarny wypadły z zarośli, akurat gdy zwolniłem i chciałem spojrzeć na trzymaną w lewej ręce mapę. Głupim zwierzakom zawsze się zbiera na wędrówki zaraz przed zachodem słońca. Podnoszę wzrok i wszystko co widzę to bura lawina futra i kopyt przelewającą się z prawej na lewo. Huk. Nagłe uderzenie wyrywa mi kierownicę. Pozbawiony kontroli quad zawija półobrót  i przewraca się na bok, katapultując nas w krzaki. Podnoszę się ciężko na rękach czując w ustach posmak krwi. Przód bluzy mam poplamiony czerwonym bryzgiem. Powoli obmacuję kolana, potem brzuch i ramiona. Chyba w porządku. Wstaję chwiejnie na nogi i obracam się w poszukiwaniu Holeczka. Czech leży na boku i jęczy. Podbiegam do niego kuśtykając i próbuję podnieść, a ten tylko się ode mnie odgania.

- Damian dost! Ja uż ne kce dziś na motorky!

 

            Quad już nie zapalił. Może jest jakiś limit dziennych wywrotek i trzeba poczekać, żeby się licznik skasował. W każdym razie jedyne co mogliśmy zrobić, to postawić go na koła, zapakować bambetle i przepchnąć kawałek, w jakieś osłonięte miejsce. W gęstych krzakach wypatrzyliśmy zabudowania przysiółka. Pierwsze z brzegu gospodarstwo miało nieduże podwórko, otoczone solidnym ogrodzeniem. Zarośnięta pokrzywami brama dała się łatwo otworzyć, a co najważniejsze, również i zamknąć. Siedzimy sobie teraz przed otwartymi wrotami pustej stodoły, przy trzaskającym raźno ognisku. Płomienie delikatnie rumienią udziec sarny, która o mało nie pozbawiła nas dzisiaj życia. Jak już zapłaciliśmy wpisowe, to żal było zostawiać. Jirzi, co prawda krzywił się trochę, bo od razu, jeszcze na drodze, puściłem jej krew, żeby nie zepsuła mięsa, ale teraz siedzi i zajada ze smakiem. Widać, że chłopak w mieście chowany. U nich mięso się brało ze sklepu, albo raczej z kontyngentu, już oprawione, uwędzone i posolone. Ucztę dopełniamy jeszcze sucharami i zagotowaną nad ogniskiem herbatą rozpuszczalną. Trochę brakuje soli i może czegoś mocniejszego. Nawet przez chwilę mam ochotę zajrzeć do okolicznych domów, ale na wspomnienie ostatniej wizyty jakoś mi przechodzi. Nie to, że nagle zacząłem obawiać się zmarłych. Nieżywi to nienajgorsi sąsiedzi podobno: nie hałasują, nie imprezują, słowem dobrze ułożeni, zwłaszcza ci co na cmentarzach. Spoko, Jirzi też nie złapał. Po prostu nie mam ochoty wchodzić to takich domów. To trochę jakby się pakować obcym ludziom z butami w intymny moment życia i nieważne że już pozagrobowego. Niby nie ma to dla nich znaczenia, a jednak jakoś nie wypada… wtem moje rozważania przerywa odgłos pękającej gałązki. W pierwszej chwili wydaje mi się, że się przesłyszałem; sęki trzaskają w ognisku co chwilę, ale za moment słyszę wyraźny dźwięk za stodołą. Jakby ktoś nieopatrznie otarł się ramieniem o mur. Nadstawiam ucha, a Holeczek zamiera  w pół kęsa nad udźcem trzymanym w obu rękach. Gdy wyrywam rewolwer z kabury od razu rzuca jedzenie i skacze po oparty o quada automat. Zrywamy się na równe nogi plecami do siebie. Zarośla wokoło nas wypełnia szuranie i przytłumione głosy. Przerzucam nerwowo lufę od jednego widmowego dźwięku do kolejnego. Jirzi zaczyna dygotać i szeptać coś po czesku, chyba się modli. Poza kręgiem światła rzucanym przez nasze małe ognisko, reszta zarośniętego podwórka tonie w mroku pochmurnej nocy. Wyobraźnia zaczyna podsuwać coraz bardziej brawurowe obrazy, gdy nagle… wszystko cichnie. Tak, po prostu. Noc pełna kroków, szurania i oddechów robi się zupełnie bezgłośna. W uszach dudni tylko krew przemieszana z czystą, pompowaną na wysokim ciśnieniu adrenaliną. Wydaje mi się, że mogę rozróżnić kilka postaci stojących za ogrodzeniem i najbliższymi krzakami. Mrużę oczy, żeby zogniskować wzrok, gdy nagle całe podwórko zalewa ostre światło. Odruchowo zaciskam powieki próbując zakryć ręką oczy, gdy całkiem blisko rozlega się mocny, nieznoszący sprzeciwu głos:

- BROŃ NA ZIEMIĘ BARANY!

Mrugam zaskoczony, ale od razu podnoszę ręce z trzymanym w górze rewolwerem.

- Co po ludzku nie rozumiesz!? – dołącza drugi głos, wyższy i bardziej miękki.

Powoli schylam się i kładę broń na trawie, obok słyszę Holeczka robiącego to samo z automatem. Dopiero teraz mocne latarki przestają świecić nam prosto w oczy, a pomiędzy ciemnoniebieskimi plamami wypalonymi na spojówkach widzę kilkanaście postaci zbliżających się do nas ze wszystkich stron. Potrząsam głową i przecieram nerwowo powieki. Gdy wreszcie udaje mi się odzyskać wzrok, dookoła stoi półkole uzbrojonych ludzi. Co najmniej kilkanaście luf zagląda mi prosto w twarz. Centrum zajmuje wielki facet w taktycznej kamizelce z kuloodporną płytą na klacie. Na umięśnionych ramionach wiją się wielobarwne tatuaże, na czole ogolonej na łyso czaszki połyskują noktowizyjne gogle. Jeden z wojowników daje znak latarką i od strony lasu odzywa się ryk odpalanych silników. Olbrzym trzyma w garści pełnowymiarową strzelbę samopowtarzalną, którą wskazuje teraz na nas.

- Myślisz, że to ci szmaciarze? – zwraca się do stojącej przy nim dziewczyny. Mrugam jeszcze raz oczami, bo jestem pewien, że widziałem już dziś jej zbroję, krótki peem i gogle zsunięte na szyję. Nie widziałem za to, wygolonej po bokach głowy, zwieńczonej długa kitą czarnych włosów, tatuażu na policzku i wściekłych oczu, które dziewczyna zwraca gwałtownie na Olbrzyma.

- A spodziewasz się znaleźć w tej okolicy drugiego takiego samego raptusa, jak miał Magnes !? – szczeka mu prosto w oczy, wyciągniętym placem pokazując na stojącego pod ścianą quada. Po otaczającym nas tłumie przechodzi wrogi pomruk, a Olbrzym odwraca się do nas i cedzi przez zęby :

- Jakim prawem pajace, okradacie Wojowników z Ołowianego Miasta?                                                                                      


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz