wtorek, 22 grudnia 2020

1‰ . Twierdza, rozdział 8. Śnieg

 


            

    Nad ranem niebo zasnuło się ciężkimi chmurami, a wraz ze świtem zaczął padać ciężki, mokry śnieg. Wiosna wybuchła przedwcześnie kilka dni temu, ale widocznie złapała zadyszkę i zima znowu objęła świat we władanie. Stoję na dachu z kubkiem gorącej kawy. Udało mi się wyskrobać odrobinę neski z rozbitego automatu na parterze. Podgrzana w metalowym kubku żarem z ogniska pozwoliła jakoś doczekać mroźnego poranka. Płomienie przyjemnie grzeją ręce przez ścianki aluminiowej beczki, którą przytachaliśmy tu wczoraj z dołu. Przed sobą mam szarą panoramę Królewskiego Miasta. Czarne, wypalone blokowisko na północy niknie powoli pod białym puchem. Na południu wstęga Autostrady zaczyna połyskiwać mokrym asfaltem w pierwszych promieniach świtu. Horyzont na wschodzie rozjarzył się różową linią, zza której powoli wyłania się pomarańczowy dysk słońca. Wciągam, czyste, ostre powietrze i kończę kubek w dwóch szybkich łykach. Koniec mojej warty. Zaraz przyjdzie zmiennik i będę mógł przeglądnąć wnyki z menu na dzisiejsze śniadanie. Na metalowych schodach na dach słyszę już dudnienie kroków i drzwiach ukazuje się… Zośka.

- Cześć – rzuca krótko.

- Cze-eść – odbąkuję wciąż z nosem w kubku. – Myślałem, że Góral mnie zmieni.

- I tak już nie spałam, bo zmieniałam Piotrowi opatrunek. Równie dobrze mogę teraz postać. – Uśmiecha się blado. – Niezły widok, co? – Pokazuje głową na słońce na wpół wysunięte ponad biały horyzont. Kiwam głową i wpatruję się w grę kolorów na jaśniejącym coraz bardziej niebie. Teraz żałuję, że nie zostawiłem jednak trochę kawy. Mógłbym ją, chociaż poczęstować, a tak stoję obok nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić.

- Nigdy cię nie zapytałam, dlaczego to robisz – Zośka rzuca w przestrzeń. – Dlaczego za nimi idziesz?

- Nie wiem. - Przeciągam dłonią po głowie z zakłopotaniem. – Bo obiecałem coś komuś zanim umarł? Bo tak trzeba? Nie wiem.

- „ Aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobry człowiek niczego nie robił.” – Odwraca się do mnie i spogląda prosto w oczy.

- Dobre, - uśmiecham się – Mój Ojciec też to często powtarzał.

- Tylko, czy my jesteśmy „ci dobrzy”? Sam słyszałeś doktora. Oni tworzą cywilizację. Odbudowują.

- Nie wiem, czy odbudowują, czy tworzą nowy piękniejszy świat, gdzie w imię cywilizacji redukujesz człowieka do „ludzkiego czynnika sprawczego”. Ja wiem jedno: jeżeli ktoś przychodzi do ciebie z bronią i siłą narzuca ci swoją wolę to masz obowiązek z nim walczyć. To wszystko.

Odwracam się z powrotem do wchodzącego słońca. Zabrzmiało to bardziej szorstko niż chciałem.

- Na mnie pora. Idę zorganizować jakieś śniadanie – rzucam z uśmiechem przez ramię.

Zbieram swoje graty i schodzę po schodach. Pewnie powinien coś więcej powiedzieć, spróbować dodać jej otuchy, albo sam nie wiem… Czasem lepiej powiedzieć dwa zdania za mało, niż jedno słowo za dużo.

 

            Na obchód pułapek zabieram dziś karabin. Strzelbę zostawiam przywiązaną paskami do plecaka z moimi rzeczami. Nazbierało się mi trochę rupieci przez ostatnie parę dni. Jednak przyzwyczajenie staje się drugą naturą człowieka i nawet w takim głębokim rajdzie, dalej w ręce wpadają mi przeróżne „przydasie”, z którymi ciężko się rozstać. W markecie budowlanym znalazłem dwa buty robocze prawie do pary. To znaczy rozmiar jest ten sam, fason i model też, tylko kolor jeden ma ciemnobrązowy a drugi ciemnoszary. Jak się przybrudzą to nie będzie widać. A moje zanoszone dżordany rozcięte dodatkowo przez pułapkę Doktora pożegnałem bez żalu. Przekopałem też stoisko odzieżowe w poszukiwaniu jakichś spodni, w których nie będę świecił kolanami przez dziury, ale słabo to wyglądało. Dach się załamał jakiś czas temu i większość ciuchów zgniła od wilgoci. Wyglądam teraz jak łachmaniarz, ale za to buty mam czyściutkie i lśniące, po tym jak je przetarłem z dziesięcioletniego kurzu. Wpadło mi też trochę małych narzędzi, kłębek drutu wiązałkowego, nożyk z wymiennymi ostrzami, taśma izolacyjna. Nigdy tak naprawdę nie wiesz, co może ci się przydać. 

 

            Pułapki pozakładałem w lasku okalającym kompleks od zachodu i południa. Drzewa rosną tu na tyle gęsto, że ścieżki kluczą pomiędzy pniami i nisko zwieszającymi się gałęziami. Znalezienie dogodnego miejsca do rozstawienia wnyków nie było szczególnie trudne. Teraz na świeżym śniegu widzę wyraźnie kilka tropów z odciskami w kształcie odwróconego V. Stadko saren z dwoma lub trzema młodymi z zimowej rui. Wygląda to obiecująco, więc pełen ekscytacji tracę czujność i przechodząc na pewniaka przez pagórek prawie wpadam na na wpół zjedzoną kozę. Szyja utknęła jej w pętli z drutu, ale zwierzę musiało jeszcze żyć, gdy zaatakował je drapieżnik. Wszędzie dookoła bryzgi krwi na śniegu. Uwięziona ofiara próbowała walczyć ze swoim napastnikiem. Sprężysta gałąź, do której przywiązałem pułapkę uniosła sarnę za kark na jakieś sześć stóp, więc drapieżnik nie mógł dosięgnąć gardła. Zamiast tego rozpłatał brzuch i dobrał się do wnętrzności. Ziemia poniżej truchła jest zadeptana licznymi śladami. Dziwnie wyglądają, ale na pewno nie były to psy. Odciski łap są szersze, dosyć płytkie i nie mają rys po pazurach. Długie szramy są jednak doskonale widoczne na ciele ofiary.  Zwierzę musiało być stosunkowo lekkie i zwinne przy swoich rozmiarach. Jak duże było w rzeczywistości, mogę tylko zgadywać po rozmiarze szczęk, którymi wyrwało całe kawały mięśni z nóg i kłębu sarny. Krew nadal kapie z rozerwanych naczyń krwionośnych, więc dopiero teraz dociera do mnie, że drapieżnik wciąż może być blisko. Czuję nagłe uderzenie adrenaliny, gdy zdaję sobie sprawę z czyjejś obecności. Uszy zaczynają łowić każdy szmer i dźwięk, a palce same zaciskają się na broni. Podrywam karabin do ramienia i odwracam się gwałtownie biorąc na cel zaśnieżone krzaki po prawej stronie ścieżki. Przeskakuje lufą o ćwierć obrotu na lewo i jeszcze raz na prawo. Na pewno słyszałem coś z tamtej strony. Nagle czuję, że coś jest za moimi plecami. W mgnieniu oka na jedno kolano i z zaciśniętymi zębami omiatam lufą krawędź pagórka po lewej stronie ścieżki. Frustracja i adrenalina sprawiają, że ręce zaczynają latać i ciężko zgrać muchę ze szczerbiną. Ewidentnie czuję czyjąś obecność. I to blisko, bardzo blisko. Przede mną w powietrzu wiruje i opada kilka płatków śniegu, ale przecież nie ma wiatru! Zanim zdążyłem tak naprawdę zdać sobie sprawę, co się dzieje na karku ląduję mi ogromny ciężar, który wgniata mnie w ziemię. Czuję jeszcze jak coś łapie mnie żelaznym uściskiem za kaptur od kurtki zaczepiając ostrym kłem o płatek prawego ucha. Wypuszczam bezużyteczny w tym starciu karabin. Jednym ruchem wyrywam nóż z pochwy przy pasie. Ręka sama zatacza długi łuk w półobrocie, a ostrze uderza w bok wczepionego we mnie napastnika. Rozlega się krótki ryk i chwyt na karku momentalnie odpuszcza. Wykorzystuję ten moment, żeby zerwać się na nogi i przeturlać się przodem do mojego przeciwnika. Dziki kot szczerzy krwawe kły i przypada nisko do ziemi. Zwierzę jest ogromne. Długie na co najmniej sześć stóp i musi ważyć prawie tyle, co ja. Krótki ogon, masywne łapy i długie szpiczaste uszy nie pozostawiają wątpliwości, że na pewno nie jest to zdziczały domowy kotek, których teraz wszędzie pełno. To prawdziwy dziki drapieżnik, który nie da się zastraszyć i będzie walczył o swoją zdobycz. Zwierz cały czas patrzy na mnie czarnymi, okrągłymi ślepiami i na nisko ugiętych łapach zaczyna obchodzić wiszącą pomiędzy nami sarnę. Odruchowo cofam się po łuku wystawiając zbroczony krwią nóż przed siebie. Kot nieruchomieje podciągając pod siebie nogi, szykując się do skoku. Ślepia patrzą mi cały czas w oczy hipnotyzująco, nie pozwalając się ruszyć. Lewą rękę sięgam powoli za plecy zaciskając palce na chwycie pistoletu. Gdy kciukiem zrzucam bezpiecznik przez moment wydaje mi się, że na kocim pysku widzę cień prawie ludzkiej, złośliwej satysfakcji. Intuicyjnie rzucam się w bok, za wiszące truchło. W locie wyszarpuję broń i obracam za siebie. Pazury drugiego Kota tną powietrze tuż przy mojej twarzy. W półobrocie daję ognia tylko jeden raz, zanim ciężka łapa spada na moje lewe przedramię. Ośmiogramowy, pełno płaszczowy pocisk trafia drapieżnika w miękkie, odsłonięte podbrzusze i wychodzi nisko grzbietem. Fontanna krwi opada bryzgiem na liście, gdy uderza ciężko o ziemię. Momentalnie łapię broń w obie ręce i leżąc na plecach przenoszę lufę na pierwszego napastnika. Dopiero teraz zauważam, że mój wcześniejszy cios wyłączył go z walki. Zwierz ciężko powłócząc prawą tylną łapą podchodzi do leżącego na śniegu pobratymcy. Ten nowy jest wyraźnie młodszy i mniejszy. Jest najwyżej w połowie wielkości starszego osobnika. Szarpie łbem i próbuje sięgnąć pyskiem rany w podbrzuszu. Zamieram, gdy na polankę wchodzi trzeci kot. Powoli dołącza do leżącego towarzysza i zaczyna lizać go po pysku. Teraz do mnie dociera. To matka z dwojgiem prawie odchowanych młodych, które wprawiała w lekcji polowania, a ja tu robiłem za pieprzoną pomoc dydaktyczną. Powoli cofam się z powrotem na ścieżkę, cały czas celując w drapieżniki. Stara kocica patrzy na mnie złym wzrokiem, ale nie wykonuje żadnego prowokacyjnego ruchu. Wygląda na to, że lekcja zakończona. Pora się rozejść. Idąc tyłem zbieram jeszcze nóż i karabin, gdy wszystkie trzy koty syczą na mnie i powoli odchodzą między zarośla. Chyba uznały, że mogę zatrzymać resztę sarny, jako trofeum. Siadam na śniegu i na szybko przemywam spirytusem rozcięcia na ramieniu i prawym uchu. Szczypie jak cholera, ale na mrozie ból mija od razu. Owijam ramię bandażem przez ubranie. Ucho krwawi dalej paskudnie, ale będzie musiało poczekać do powrotu do Szpitala. Szybko odcinam sarnę z gałęzi i wracam w kierunku ogrodzenia. Po drodze udaje mi się jeszcze znaleźć dwa zające złowione na pętle przy dziurach w ogrodzeniu, więc całe polowanie to niezłe kilka kilogramów wysokobiałkowego mięsa. Na każdego w Oddziale przypadnie dość solidna porcja. 

Zośka zauważa mnie ze swojego posterunku, zanim jeszcze wychodzę z lasku na szpitalny parking. Z daleka macham jej ręką na znak, że jest w porządku, ale już widzę jak ze Szpitala biegną w moim kierunku Góral ze Śrubkiem.

- Wszystko ok? – woła rusznikarz – Słyszeliśmy strzał. Oj, a ty, co z niedźwiedziem się na rękę siłowałeś? – pyta, gdy już są całkiem blisko.

Rzucam Góralowi wypatroszoną i lekko napoczętą sarnę i z uśmiechem odpowiadam:

- Akurat dzisiaj nie. – Młodszemu wciskam w rękę dwa związane za uszy szaraki. – Bądźcie tak dobrzy i pomóżcie zatachać śniadanie do bufetu. Ja się muszę iść się trochę pocerować.

            Czapliński kręci głową zaciągając pętelki szwów na moim przedramieniu. Kot ciął dość głęboko, ale mogę ruszać ręką.

- Dobrze, że miał pan na sobie grubą odzież. Inaczej nie obyłoby się pewnie bez szycia samego mięśnia. – Patrzy krytycznie na efekt swojej pracy – Proszę uważać na opatrunek na uchu. Rana nie była bardzo głęboka, ale z uwagi na ukrwienie mogą wystąpić dokuczliwe krwotoki.

- Dziękuję Doktorze, da mi pan przeciwtężcowy?

Nie lubię igieł, więc wolę mieć już wszystko za sobą za jednym zamachem.

- Naturalnie! Panna Zofia zrobi panu zastrzyk za kilka minut. Ja musze zająć się innym pacjentem. Do zobaczenia na wieczornym obchodzie – rzuca, zdejmując jednorazowe rękawiczki i chowając je do kieszeni kitla.

Mam wrażenie, że „jednorazowe” to one są tylko z nazwy. Czapliński tymczasem wychodzi z zabiegowego i udaje się szybkim krokiem w kierunku pokoju Piotra. Oglądam krytycznie swoją szarą, softszelową kurtkę. Kaptur, kołnierz i lewy rękaw w strzępach. Właściwie nadaje się to już tylko na szmaty, tak samo jak gruby polar pod spodem. Spróbuję to połatać jakoś taśmą. Jak tylko się chwilkę zdrzemnę po nocnej warcie i tym porannym aerobiku. Udaje mi się na półautomacie zdjąć z nóg nowe, ale kompletnie przemoczone buty i zanim na dobre opadam głową na zimną plastikową tapicerkę szpitalnego łóżka już śpię.

            Gdy otwieram oczy, słońce jest całkiem wysoko. Przecieram twarz i dopiero po chwili orientuję się, że leżę w czystej pościeli i nie mam na sobie spodni. Pokój jest ten sam, łóżko też, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć, kiedy sobie tak komfortowo pościeliłem. Gdy schodzę jedną nogą z łóżka i sięgam po spodnie, wiszące na oparciu krzesła do pokoju wpada Zośka. Mózg wrzuca mi raptem jakiś dziwny sygnał, że nie powinienem chyba jej się pokazywać w samych brudnych gaciach i po prostu podcina mi nogi. Lecę jak długi, przewracam krzesło i do tego zrzucam ułożone w kosteczkę ciuchy na podłogę. Gramoląc się na nogi z głupim wyrazem twarzy udaje mi się tylko wyjąkać:

- Przepraszam, chyba jeszcze śpię. – Szybko wkładam nieswoje spodnie na tyłek. – Co to za ciuchy? – pytam wyraźnie rozbawioną dziewczynę.

- Znalazłam trochę na oddziałach, ale nie przejmuj się, nie ściągałam z poprzednich właścicieli – odpowiada z uśmiechem.

- Twoje rzeczy były w strzępach, a do tego zupełnie sztywne od brudu. Uratowałam dla ciebie tylko kurtkę. – Pokazuje mi moją starą softszelówkę z naszytym na ramionach i rękawach szerokim pasem z brązowej skóry. Wygląda to nietypowo, ale szwy są równe, a gęsty ścieg wywinięty do wewnątrz powinien zatrzymać wodę.

- Dzięki. Kiedy to zrobiłaś? – pytam zaskoczony.

- Jak przyszłam zrobić zastrzyk to ty już spałeś w opakowaniu, więc zdjęłam z ciebie, co mogłam, wbiłam, co było trzeba, gdzie trzeba. – Widzi lekkie przerażenie w moich oczach. – Nie tam! W ramię dostałeś zastrzyk, nie czujesz?  

- Wszystko czuję – odpowiadam pod nosem.

Wciągam na plecy świeży podkoszulek. Do kompletu z niebieskimi dżinsami, czarną bluzą z kapturem i różnokolorowymi butami będę wyglądał cokolwiek oryginalnie, ale za to będzie mi w miarę ciepło.

- O nie! Najpierw marsz do łazienki oskrobać się z tego brudu. Masz tam wodę zagrzaną nad ogniskiem, kawałek mydła i ręcznik. Później przyjdź na dół na śniadanie.

Ostry ton, z jakim to mówi łagodzi jednak uśmiechem. Zanim zdążyłem odpowiedzieć okręca się na pięcie i wychodzi rzucając mi jeszcze całkiem miły uśmiech przez ramię.

            Woda jest naprawdę przyjemna. W dużej metalowej balii jest jej ledwie na stopę głębokości, ale i tak daję radę zmoczyć się cały. Znalazłem kawałek szczotki z ostrym włosiem i teraz szoruję zaskorupiały brud spomiędzy palców stóp. Miękkim bandażem przemywam nowe szwy i stare skaleczenia. Siniak na prawym barku zmienił kolor na zielony i niedługo powinien zniknąć. Kolana już w pełni wygojone, tylko kark boli po dzisiejszej przepychance z kotami. Wyskakuje na zimną posadzkę i wycieram się prześcieradłem do sucha. Szybko wciągam na siebie ubrania, uprzednio zaklejając szwy na ramieniu i uchu kawałkami plastra. W spodniach brakuje bocznych kieszeni na drobiazgi, ale w zawiniątku znajduje pas mundurowy z kilkoma niedużymi ładownicami. Mój wyczyszczony na błysk nóż już tam jest, przytroczony w pochwie na prawej stronie. Zośka chyba dała mi pas po Kośmiderze. Ciężko wzdycham na wspomnienie kogoś, kogo znałem ledwie dwa dni. Reszta moich drobiazgów jest w małej reklamówce. Leki, przybornik do szycia, kilka opatrunków, krzesiwo. Wszystko elegancko mieści się w zasuwanych i zapinanych na rzepy ładownicach pasa. Praktyczna rzecz. Biorę do ręki moją wyświechtaną czapkę z daszkiem. Po upraniu materiał zrobił się troszkę twardy a daszek rozszedł się na przetartej krawędzi. Już mam to złapać taśmą izolacyjną, kiedy do głowy przychodzi mi patent, który wyczytałem w jednej z książek Ojca. W szczelinę pomiędzy materiałem, a filcem usztywnienia wsuwam ostrze nożyka do tapet. Ostra krawędź wystaje na milimetr poza obrys daszka. Całość dopiero teraz zakręcam czarną taśmą. Lekko zaśniedziałe ostrze jest zupełnie niewidoczne spomiędzy zwojów. Łapię czapkę w dłoń, tak aby tył daszka opierał mi się o knykcie. Wykonuję na próbę kilka zamachów na skos w prawo i lewo. Dokładnie tak to miało wyglądać, stwierdzam zadowolony z efektu mojej pracy. Zakładam czapkę na głowę, zbieram resztę klamotów i zbiegam na dół.

            Wszyscy siedzą w hallu na parterze za połączonymi w jeden stół biurkami z recepcji. Piotr macha do mnie z daleka i wskazuje na tlące się w rogu palenisko grilla ogrodowego.

- Damian, micha jeszcze ciepła. Nałóż sobie i chodź posłuchać. Chłopaki właśnie wrócili z ze zwiadu.

Dwa razy nie trzeba mi powtarzać. Nakładam sobie solidną porcje gulaszu z zająca i kilka kawałków przypieczonej sarniny. Łukasz i Marcin w tym czasie rysują kawałkiem węgla wprost na białym blacie biurka, obok rozłożonej mapy kolejowej.

- Wrócili prosto na Dworzec. Rozstawili posterunki tak jak poprzednio. Stoją na środkowym peronie, karabiny maszynowe rozłożone w czterech punktach na każdym z rogów. Patrole dochodzą do linii pierwszych budynków i natychmiast wracają. Wysłali tylko kilka małych oddziałów z więźniami po szaber, ale nikt nie oddala się od pociągu na dłużej. – Marcin referuje rzeczowo.

- Jak blisko udało wam się podejść?  - pyta Piotr.

- Mamy swoje ścieżki – uśmiecha się Łukasz i rysuje prostokąt na południowy zachód od peronu. – Tu jest kilka wysokich kamienic, do których można przejść piwnicami z tego placu przy pomniku rycerzy. Wszystko jest dobrze połączone pod ziemią. Gdybyśmy chcieli to przeszlibyśmy do samych podziemi dworca przejściami technicznymi i tunelami dla kabli – mówi dorysowując jeszcze kilka linii biegnących do peronów.

- Wiadomo, dlaczego jeszcze nie odjechali na północ? – rzucam między jednym kęsem a drugim. Marcin kręci głową:

- Nie. Nie wiemy, na co czekają. Z tego, co widzieliśmy to tory są zaśnieżone, ale nie na tyle, żeby ich zatrzymać. Obserwowaliśmy ich może przez godzinę i nic szczególnego się nie działo poza patrolami.

- Potrzebujemy dobrego planu ataku, jeśli chcemy odbić naszych. – Piotr poprawia opadającą mu z ramion bluzę mundurową, narzuconą na zabandażowany tors. – Mamy naszego pickupa, możemy odwrócić ich uwagę i zamarkować atak od czoła, podczas gdy główna grupa szturmowa dostanie się poza ich linię obrony tunelami.

- Mogę zrobić ładunki wybuchowe – wtrąca się Śrubek – W markecie znalazłem trochę nawozów sztucznych, a nafta jest w piwnicy. Jako inicjatora użyjemy prochu z nabojów. Potrzeba tylko wymyśleć jak to odpalać.

- Zrobię prosty iskrownik. – Jajo drapie się kciukiem po czole. – Świeca, cewka zapłonowa i jakieś źródło napięcia. Może być ręczna latarka, albo akumulatorki.

- Dobrze – zgadza się Piotr – wysadzimy platformy z działkami przeciwlotniczymi i wagon z żołnierzami. Sprawdźcie sprzęt i broń. Drużyna szturmowa: Góral, Jajo, Maciek i obaj Wysoccy pod moją komendą. Drugą drużynę w składzie Zośka z Zuzą, Adaś, Dąbek i Chomik bierze Kośmi… -

Piotr na chwilę milknie przygryzając wąsa.

– Bierze Damian! – dodaje głośniej, kiwając mi głową.

  Wasze zadanie wsparcie drużyny trzeciej w pickupie w składzie Marcin, Łukasz i Śrubek, jako dowódca i strzelec rkmu.

- A my? – Joanna nieśmiało podnosi rękę.

- Pani i brat nie macie powodu, żeby ryzykować. W Pociągu nie ma nikogo z waszych, prawda? – Piotr patrzy uważnie na rodzeństwo.

- Dowódco – Bartek wstaje powoli z krzesła – my by prosili, o pozwolenie żeby też pójść. Bo… - mężczyzna na chwilę zawiesza głos patrząc pod nogi.

- …bo tak trzeba – kończy za niego Siostra.

- Ja ich wezmę. – Kiwam im głową z uśmiechem, który natychmiast odwzajemniają.

– Jeśli Dowódca pozwoli – zwracam się do Piotra.

- Dobrze, postanowione. Wymarsz na godzinę przed zmierzchem, a teraz przejrzeć sprzęt i broń i przespać się, kto może.

            Wszyscy szurając wstają od stołu, a Dowódca z Maćkiem rolują mapy. W rogu hallu łapię przydzielonych do mojej drużyny.

- Słuchajcie – mówię, trochę przejęty nową rolą – nasze zadanie to udzielenie wsparcia tam, gdzie atak się posypie. Zośka i Zuzia: proszę przygotować tak dużo zestawów opatrunkowych jak tylko dacie radę. Trzeba będzie ograbić trochę Doktora.

Mała patrzy na mnie z błyskiem w oku:

- Jużem pozbierałam wszystkie opatrunki z oddziałów na wyższych piętrach i mam nacięte prześcieradeł do przewiązywania bandaży – szczerzy się dzielna sanitariuszka.

- Świetnie – z uśmiechem pokazuję jej kciuk do góry – mam nadzieję, że nie będziemy potrzebować za dużo. Bartek i Joanna – zwracam się do Rodzeństwa – trzeba was przeszkolić w strzelaniu. Zaczynamy za pięć minut w piwnicy. Pozostali przygotować sprzęt i odpocząć. Powiadomcie resztę, że trochę pohałasujemy.

Zośka przechodząc koło mnie klepie mnie w ramie z uśmiechem:

- No proszę, nie dość, że wyglądasz jak człowiek to jeszcze nawet przestałeś pachnieć jak dzik.

Zanim udaje mi się wymyślić jakąś ciętą ripostę już znikają z Zuzką na schodach na górę.

            W podziemiach Szpitala jest już całkiem ciemno, więc zabieramy ze sobą latarkę i kilka świeczek. Przezornie prowadzę Rodzeństwo do wschodniego skrzydła, jak najdalej od pułapek Doktora. Jesteśmy na tyle głęboko pod ziemią, że huk wystrzałów nie powinien być słyszany na zewnątrz budynku. Ustawiam kilka puszek i butelek pod ścianą i zapalam dwie świeczki po bokach, żeby, jako tako doświetlić cele. Moi kursanci stoją karnie trzydzieści kroków dalej, w głębi korytarza.

- Dobra zaczynamy ekspresowe szkolenie strzeleckie.

Próbuję cwaniactwem przykryć mój kompletny brak doświadczenia. To znaczy w strzelaniu mam wprawy aż za bardzo, ale umieć coś, a umieć czegoś kogoś nauczyć to dwie różne sprawy.

– Chyba najlepszym wyjściem będzie przekazać wam wiedze dokładnie w taki sposób jak mnie uczono.

Biorę do ręki ruski automat.

– To jest karabin. Tu jest chwyt i kolba. Tą częścią broń kierujecie do siebie. Tu jest lufa. Ten koniec kierujecie tylko w to, co chcecie trafić, lub w ziemię.

Joanna słucha uważnie, ale Brat tylko zakłada ręce i przewraca oczami.

- Przecież wiemy. Już nie raz my strzelali. Jak u nas kiedyś strzelnica przyjechała na odpust … - Zaczyna się rozkręcać.  

- WIDZIAŁEM jak strzelasz - mówię z naciskiem. – O mało nie sprułeś nam Maćka ostatnim razem, więc zaczynam szkolenie od absolutnych podstaw. Nie martw się, nie zdążysz się znudzić.

Bartosz przewraca oczami, ale powstrzymuje się od komentarzy.

- To była podstawowa konstrukcja broni w tej części Europy przez ponad pięćdziesiąt lat. – Zaczynam cierpliwie jeszcze raz, trzymając przed nimi automat za kolbę i lufę.

– Praktycznie wszystko, co strzelało w bloku wschodnim miało bardzo podobną budowę i niemalże identyczną obsługę. Części pomiędzy poszczególnymi konstrukcjami nie zawsze są wymienne, ale jak się nauczysz strzelać z podstawowego modelu na amunicje siedem-sześć-dwa na trzy-dziewięć to umiesz też obsłużyć i rkm i samopowtarzalny karabin wyborowy i pistolet maszynowy. Tu jest muszka, a tu nastawna szczerbinka. Celujemy zgrywając jedno z drugim.

Zawieszam broń na ramieniu i pokazuję palcami obu rąk jak łapie się cel. Bartek przestał się krzywić i kiwa głową, Joanna patrzy na całość trochę nieobecnym wzrokiem. Nie wiem, czy to, dlatego że jest tak skupiona, czy też gdzieś odleciała. Ten model tak ma, więc po prostu kontynuuje:

- Po prawej stronie jest selektor. W górnym położeniu oznacza, że broń jest zabezpieczona. Nie da jej się przeładować, a blokada nie pozwala ściągnąć języka spustowego. Karabin nie strzela… – akcentuję dosadnie i oboje kiwają głowami.

 – W dolnym położeniu… – klikam przełącznikiem na sam dół – …karabin wystrzeli jeden pocisk na każde ściągnięcie spustu.

Znowu kiwnięcie.

– Ok, środkowe położenie to ogień ciągły… – patrzę Bartkowi prosto w oczy i mówię z naciskiem – ….którego kategorycznie NIE UŻYWACIE. Zrozumiano? – Pełne skupienia kiwnięcie napawa mnie pewną dozą optymizmu.

Przekazuje rozładowaną broń z odpiętym magazynkiem Bartkowi żeby pokazać mu prawidłowe złożenie, ale ten jak tylko złapał za kolbę tak zaczyna wywijać w prawo i lewo.

- Ej, jak w Kołter Strajku! Myślisz, że mógłbym go sobie na biało pierdyknąć z takimi pomarańczowymi akcentami?

Łapię się tylko za czoło i kręcę głową.

            Szkolenie przebiegło nad zwyczaj spokojnie. Jak już załapali, co znaczy zgrać przyrządy i nie szarpać spustem, reszta poszła prawie bezproblemowo. Każde oddało po dziesięć strzałów. Pierwsze pięć u Bratka poszło za wysoko, natomiast Joanna wpakowała trzy kule w puszki i butelki. W drugiej piątce oboje mieli po cztery trafienia. Co samo w sobie było całkiem imponującym wynikiem. Do tego sami musieli załadować magazynek i wyrobić sobie umiejętność podpinania go specyficznym, dla tej konstrukcji, ruchem po łuku. Z tym chyba mieli najwięcej problemu, zresztą jak każdy. Na koniec jeszcze podstawy strzelania z broni krótkiej na przykładzie policyjnego plastika. Tu w cel zdecydowanie częściej trafiał Brat strącając po trzy cele w każdej rundzie. Joanna przecięła sobie dłoń przez cofający zamek przy pierwszym strzale i zakończyła po pierwszej serii na dwóch trafieniach.

            Wracając korytarzem w kierunku schodów zauważam uchylone drzwi po prawej. Idąc w tym kierunku musiałem je przeoczyć w ciemności. Ostrożnie otwieram je i zaglądam do środka niewielkiego pomieszczenia. W nos uderza mnie oleisty zapach nafty. W świetle latarki widzę rozrzucone byle jak plastikowe beczki i kanistry. Poza tym nie ma tu nic innego. Już mam wychodzić, gdy uświadamiam sobie, że przecież w szpitalach paliwo do generatorów powinno być składowane w dużych, stacjonarnych zbiornikach. Gdyby to Doktor chodził sam na jakąś stację to miałby przecież jeden, góra dwa kanisterki a nie przynosiłby za każdym razem w nowym pojemniku. Dziwne, ale mamy teraz ważniejsze sprawy na głowie, więc zamykam drzwi i podbiegam kawałek żeby dogonić Rodzeństwo.

- Idę sprawdzić jeszcze raz wnyki przed wymarszem – mówię, gdy jesteśmy już na schodach. – Jeśli uda się wrócić to będziemy mieć, czym nakarmić ludzi z wagonów.

- Pójdziemy z tobą – stwierdza Joanna. – Sam mówiłeś, że z tymi kotami to problem może być. Lepiej samemu nie chadzać.

- No dobrze – zgadzam się po chwili wahania. – Chodźcie, weźmiemy broń i sprzęt, żeby być później nie szukać.

            Plecaki zostawiamy w hallu, koło drzwi. Melduję jeszcze Maćkowi, gdzie i po co wychodzimy i szybkim krokiem kierujemy się przez parking w stronę południowego ogrodzenia. Rodzeństwo puszczam przodem. Niech trochę poćwiczą chodzenie w formacji. Do tego, w ten sposób jest mi ich łatwiej mieć na oku. Z satysfakcją stwierdzam, że żadne nie trzyma palca na spuście, a oba automaty są ustawione na ogień pojedynczy. Brat mógłby nie celować sobie w stopę od czasu do czasu, ale ogólnie nie jest źle. Przy samym ogrodzeniu znajdujemy zająca, a nieco dalej psa złapanego w drucianą pętle za łapę. Nieduży kundel skomle i warczy, gdy zbliżam się do niego powoli. Nie ma sensu go mordować. Psie mięso jest ohydne w smaku, a z takiej malizny i tak nie byłoby go za wiele. Ostrożnie wyjmuję kombinerki i przecinam drut tuż przy łapie. Malec jest chyba wyczerpany całodzienną walką z pułapką, bo tylko skomle i liże obolałą nogę nie mając siły uciekać. Joanna patrzy na mnie okrągłymi oczami. Wzdycham ciężko i rzucam przed psiakiem truchło zająca. Siostra zadowolona aż klaszcze w ręce, ja po prostu odwracam się i idę w kierunku kolejnych pułapek. No dobra, może nawet się trochę uśmiechnąłem pod wąsem.

 

            Reszta pułapek jest pusta. Przezornie ominąłem terytorium kotów. Nie ma sensu szukać teraz na siłę guza, jeżeli zaraz mamy się strzelać z Zielonymi. Słońce chyli się już powoli ku zachodowi, gdy podchodzimy pod ogrodzenie parkingu. Brat i Siostra idą za mną rozmawiając cicho wyraźnie rozluźnieni, a mnie z każdym krokiem coś coraz bardziej nie pasuje. Moja niezawodna, pielęgnowana z czułością paranoja znowu mówi mi, że coś jest nie tak. Zatrzymuję się przed ogrodzeniem, na linii ostatnich krzaków. Rodzeństwo od razu milknie i podrzuca broń do ramienia.

- Co się dzieje? – pyta znad kolby Brat.

- Jeszcze nie wiem – odpowiadam wyjmując moją pół-lornetkę i lustrując budynek. – Nie ma warty na dachu.

- Może już się zebrali i na nas czekają na dole – mówi szeptem Joanna.

- Nie ma nikogo przy samochodzie, ani przy wejściu.

Lustruję szybko budynek od dachu po parter.

- Jest wartownik. – Brat opuszcza broń, a ja patrzę za jego wyciągniętym palcem.

- Padnij! – syczę na nich przez zaciśnięte zęby i ciągnę w dół między gałęzie.

- No, co jest? Przecież wartę żem wyraźnie widział.

- Tak. – Przykładam lornetkę do oka, patrząc na trzy postacie w skórzanych kurtkach uwijające się na dachu. – Tyle, że nie naszą.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz