Nad ranem niebo zasnuło się ciężkimi chmurami, a wraz ze świtem zaczął padać ciężki, mokry śnieg. Wiosna wybuchła przedwcześnie kilka dni temu, ale widocznie złapała zadyszkę i zima znowu objęła świat we władanie. Stoję na dachu z kubkiem gorącej kawy. Udało mi się wyskrobać odrobinę neski z rozbitego automatu na parterze. Podgrzana w metalowym kubku żarem z ogniska pozwoliła jakoś doczekać mroźnego poranka. Płomienie przyjemnie grzeją ręce przez ścianki aluminiowej beczki, którą przytachaliśmy tu wczoraj z dołu. Przed sobą mam szarą panoramę Królewskiego Miasta. Czarne, wypalone blokowisko na północy niknie powoli pod białym puchem. Na południu wstęga Autostrady zaczyna połyskiwać mokrym asfaltem w pierwszych promieniach świtu. Horyzont na wschodzie rozjarzył się różową linią, zza której powoli wyłania się pomarańczowy dysk słońca. Wciągam, czyste, ostre powietrze i kończę kubek w dwóch szybkich łykach. Koniec mojej warty. Zaraz przyjdzie zmiennik i będę mógł przeglądnąć wnyki z menu na dzisiejsze śniadanie. Na metalowych schodach na dach słyszę już dudnienie kroków i drzwiach ukazuje się… Zośka.
- Cześć –
rzuca krótko.
- Cze-eść –
odbąkuję wciąż z nosem w kubku. – Myślałem, że Góral mnie zmieni.
- I tak już
nie spałam, bo zmieniałam Piotrowi opatrunek. Równie dobrze mogę teraz postać.
– Uśmiecha się blado. – Niezły widok, co? – Pokazuje głową na słońce na wpół
wysunięte ponad biały horyzont. Kiwam głową i wpatruję się w grę kolorów na
jaśniejącym coraz bardziej niebie. Teraz żałuję, że nie zostawiłem jednak
trochę kawy. Mógłbym ją, chociaż poczęstować, a tak stoję obok nie bardzo wiedząc,
co ze sobą zrobić.
- Nigdy cię
nie zapytałam, dlaczego to robisz – Zośka rzuca w przestrzeń. – Dlaczego za
nimi idziesz?
- Nie wiem.
- Przeciągam dłonią po głowie z zakłopotaniem. – Bo obiecałem coś komuś zanim
umarł? Bo tak trzeba? Nie wiem.
- „ Aby zło
zatriumfowało, wystarczy, by dobry człowiek niczego nie robił.” – Odwraca się
do mnie i spogląda prosto w oczy.
- Dobre, -
uśmiecham się – Mój Ojciec też to często powtarzał.
- Tylko, czy
my jesteśmy „ci dobrzy”? Sam słyszałeś doktora. Oni tworzą cywilizację.
Odbudowują.
- Nie wiem,
czy odbudowują, czy tworzą nowy piękniejszy świat, gdzie w imię cywilizacji
redukujesz człowieka do „ludzkiego czynnika sprawczego”. Ja wiem jedno: jeżeli
ktoś przychodzi do ciebie z bronią i siłą narzuca ci swoją wolę to masz obowiązek
z nim walczyć. To wszystko.
Odwracam się
z powrotem do wchodzącego słońca. Zabrzmiało to bardziej szorstko niż chciałem.
- Na mnie
pora. Idę zorganizować jakieś śniadanie – rzucam z uśmiechem przez ramię.
Zbieram
swoje graty i schodzę po schodach. Pewnie powinien coś więcej powiedzieć,
spróbować dodać jej otuchy, albo sam nie wiem… Czasem lepiej powiedzieć dwa
zdania za mało, niż jedno słowo za dużo.
Na obchód pułapek zabieram dziś
karabin. Strzelbę zostawiam przywiązaną paskami do plecaka z moimi rzeczami.
Nazbierało się mi trochę rupieci przez ostatnie parę dni. Jednak
przyzwyczajenie staje się drugą naturą człowieka i nawet w takim głębokim
rajdzie, dalej w ręce wpadają mi przeróżne „przydasie”, z którymi ciężko się
rozstać. W markecie budowlanym znalazłem dwa buty robocze prawie do pary. To
znaczy rozmiar jest ten sam, fason i model też, tylko kolor jeden ma
ciemnobrązowy a drugi ciemnoszary. Jak się przybrudzą to nie będzie widać. A
moje zanoszone dżordany rozcięte dodatkowo przez pułapkę Doktora pożegnałem bez
żalu. Przekopałem też stoisko odzieżowe w poszukiwaniu jakichś spodni, w
których nie będę świecił kolanami przez dziury, ale słabo to wyglądało. Dach
się załamał jakiś czas temu i większość ciuchów zgniła od wilgoci. Wyglądam
teraz jak łachmaniarz, ale za to buty mam czyściutkie i lśniące, po tym jak je przetarłem
z dziesięcioletniego kurzu. Wpadło mi też trochę małych narzędzi, kłębek drutu
wiązałkowego, nożyk z wymiennymi ostrzami, taśma izolacyjna. Nigdy tak naprawdę
nie wiesz, co może ci się przydać.
Pułapki pozakładałem w lasku
okalającym kompleks od zachodu i południa. Drzewa rosną tu na tyle gęsto, że
ścieżki kluczą pomiędzy pniami i nisko zwieszającymi się gałęziami. Znalezienie
dogodnego miejsca do rozstawienia wnyków nie było szczególnie trudne. Teraz na
świeżym śniegu widzę wyraźnie kilka tropów z odciskami w kształcie odwróconego
V. Stadko saren z dwoma lub trzema młodymi z zimowej rui. Wygląda to
obiecująco, więc pełen ekscytacji tracę czujność i przechodząc na pewniaka
przez pagórek prawie wpadam na na wpół zjedzoną kozę. Szyja utknęła jej w pętli
z drutu, ale zwierzę musiało jeszcze żyć, gdy zaatakował je drapieżnik. Wszędzie
dookoła bryzgi krwi na śniegu. Uwięziona ofiara próbowała walczyć ze swoim
napastnikiem. Sprężysta gałąź, do której przywiązałem pułapkę uniosła sarnę za kark
na jakieś sześć stóp, więc drapieżnik nie mógł dosięgnąć gardła. Zamiast tego
rozpłatał brzuch i dobrał się do wnętrzności. Ziemia poniżej truchła jest zadeptana
licznymi śladami. Dziwnie wyglądają, ale na pewno nie były to psy. Odciski łap
są szersze, dosyć płytkie i nie mają rys po pazurach. Długie szramy są jednak doskonale
widoczne na ciele ofiary. Zwierzę
musiało być stosunkowo lekkie i zwinne przy swoich rozmiarach. Jak duże było w
rzeczywistości, mogę tylko zgadywać po rozmiarze szczęk, którymi wyrwało całe
kawały mięśni z nóg i kłębu sarny. Krew nadal kapie z rozerwanych naczyń
krwionośnych, więc dopiero teraz dociera do mnie, że drapieżnik wciąż może być
blisko. Czuję nagłe uderzenie adrenaliny, gdy zdaję sobie sprawę z czyjejś
obecności. Uszy zaczynają łowić każdy szmer i dźwięk, a palce same zaciskają
się na broni. Podrywam karabin do ramienia i odwracam się gwałtownie biorąc na
cel zaśnieżone krzaki po prawej stronie ścieżki. Przeskakuje lufą o ćwierć
obrotu na lewo i jeszcze raz na prawo. Na pewno słyszałem coś z tamtej strony.
Nagle czuję, że coś jest za moimi plecami. W mgnieniu oka na jedno kolano i z
zaciśniętymi zębami omiatam lufą krawędź pagórka po lewej stronie ścieżki.
Frustracja i adrenalina sprawiają, że ręce zaczynają latać i ciężko zgrać muchę
ze szczerbiną. Ewidentnie czuję czyjąś obecność. I to blisko, bardzo blisko.
Przede mną w powietrzu wiruje i opada kilka płatków śniegu, ale przecież nie ma
wiatru! Zanim zdążyłem tak naprawdę zdać sobie sprawę, co się dzieje na karku
ląduję mi ogromny ciężar, który wgniata mnie w ziemię. Czuję jeszcze jak coś
łapie mnie żelaznym uściskiem za kaptur od kurtki zaczepiając ostrym kłem o
płatek prawego ucha. Wypuszczam bezużyteczny w tym starciu karabin. Jednym
ruchem wyrywam nóż z pochwy przy pasie. Ręka sama zatacza długi łuk w półobrocie,
a ostrze uderza w bok wczepionego we mnie napastnika. Rozlega się krótki ryk i
chwyt na karku momentalnie odpuszcza. Wykorzystuję ten moment, żeby zerwać się
na nogi i przeturlać się przodem do mojego przeciwnika. Dziki kot szczerzy
krwawe kły i przypada nisko do ziemi. Zwierzę jest ogromne. Długie na co
najmniej sześć stóp i musi ważyć prawie tyle, co ja. Krótki ogon, masywne łapy
i długie szpiczaste uszy nie pozostawiają wątpliwości, że na pewno nie jest to
zdziczały domowy kotek, których teraz wszędzie pełno. To prawdziwy dziki
drapieżnik, który nie da się zastraszyć i będzie walczył o swoją zdobycz. Zwierz
cały czas patrzy na mnie czarnymi, okrągłymi ślepiami i na nisko ugiętych
łapach zaczyna obchodzić wiszącą pomiędzy nami sarnę. Odruchowo cofam się po
łuku wystawiając zbroczony krwią nóż przed siebie. Kot nieruchomieje
podciągając pod siebie nogi, szykując się do skoku. Ślepia patrzą mi cały czas
w oczy hipnotyzująco, nie pozwalając się ruszyć. Lewą rękę sięgam powoli za
plecy zaciskając palce na chwycie pistoletu. Gdy kciukiem zrzucam bezpiecznik
przez moment wydaje mi się, że na kocim pysku widzę cień prawie ludzkiej,
złośliwej satysfakcji. Intuicyjnie rzucam się w bok, za wiszące truchło. W
locie wyszarpuję broń i obracam za siebie. Pazury drugiego Kota tną powietrze tuż
przy mojej twarzy. W półobrocie daję ognia tylko jeden raz, zanim ciężka łapa
spada na moje lewe przedramię. Ośmiogramowy, pełno płaszczowy pocisk trafia
drapieżnika w miękkie, odsłonięte podbrzusze i wychodzi nisko grzbietem.
Fontanna krwi opada bryzgiem na liście, gdy uderza ciężko o ziemię. Momentalnie
łapię broń w obie ręce i leżąc na plecach przenoszę lufę na pierwszego
napastnika. Dopiero teraz zauważam, że mój wcześniejszy cios wyłączył go z
walki. Zwierz ciężko powłócząc prawą tylną łapą podchodzi do leżącego na śniegu
pobratymcy. Ten nowy jest wyraźnie młodszy i mniejszy. Jest najwyżej w połowie
wielkości starszego osobnika. Szarpie łbem i próbuje sięgnąć pyskiem rany w
podbrzuszu. Zamieram, gdy na polankę wchodzi trzeci kot. Powoli dołącza do
leżącego towarzysza i zaczyna lizać go po pysku. Teraz do mnie dociera. To
matka z dwojgiem prawie odchowanych młodych, które wprawiała w lekcji polowania,
a ja tu robiłem za pieprzoną pomoc dydaktyczną. Powoli cofam się z powrotem na
ścieżkę, cały czas celując w drapieżniki. Stara kocica patrzy na mnie złym
wzrokiem, ale nie wykonuje żadnego prowokacyjnego ruchu. Wygląda na to, że
lekcja zakończona. Pora się rozejść. Idąc tyłem zbieram jeszcze nóż i karabin,
gdy wszystkie trzy koty syczą na mnie i powoli odchodzą między zarośla. Chyba
uznały, że mogę zatrzymać resztę sarny, jako trofeum. Siadam na śniegu i na
szybko przemywam spirytusem rozcięcia na ramieniu i prawym uchu. Szczypie jak
cholera, ale na mrozie ból mija od razu. Owijam ramię bandażem przez ubranie.
Ucho krwawi dalej paskudnie, ale będzie musiało poczekać do powrotu do
Szpitala. Szybko odcinam sarnę z gałęzi i wracam w kierunku ogrodzenia. Po
drodze udaje mi się jeszcze znaleźć dwa zające złowione na pętle przy dziurach
w ogrodzeniu, więc całe polowanie to niezłe kilka kilogramów wysokobiałkowego
mięsa. Na każdego w Oddziale przypadnie dość solidna porcja.
Zośka zauważa mnie ze swojego posterunku, zanim jeszcze wychodzę
z lasku na szpitalny parking. Z daleka macham jej ręką na znak, że jest w
porządku, ale już widzę jak ze Szpitala biegną w moim kierunku Góral ze
Śrubkiem.
- Wszystko
ok? – woła rusznikarz – Słyszeliśmy strzał. Oj, a ty, co z niedźwiedziem się na
rękę siłowałeś? – pyta, gdy już są całkiem blisko.
Rzucam
Góralowi wypatroszoną i lekko napoczętą sarnę i z uśmiechem odpowiadam:
- Akurat
dzisiaj nie. – Młodszemu wciskam w rękę dwa związane za uszy szaraki. – Bądźcie
tak dobrzy i pomóżcie zatachać śniadanie do bufetu. Ja się muszę iść się trochę
pocerować.
Czapliński kręci głową zaciągając
pętelki szwów na moim przedramieniu. Kot ciął dość głęboko, ale mogę ruszać
ręką.
- Dobrze, że
miał pan na sobie grubą odzież. Inaczej nie obyłoby się pewnie bez szycia
samego mięśnia. – Patrzy krytycznie na efekt swojej pracy – Proszę uważać na
opatrunek na uchu. Rana nie była bardzo głęboka, ale z uwagi na ukrwienie mogą
wystąpić dokuczliwe krwotoki.
- Dziękuję
Doktorze, da mi pan przeciwtężcowy?
Nie lubię
igieł, więc wolę mieć już wszystko za sobą za jednym zamachem.
-
Naturalnie! Panna Zofia zrobi panu zastrzyk za kilka minut. Ja musze zająć się
innym pacjentem. Do zobaczenia na wieczornym obchodzie – rzuca, zdejmując
jednorazowe rękawiczki i chowając je do kieszeni kitla.
Mam
wrażenie, że „jednorazowe” to one są tylko z nazwy. Czapliński tymczasem
wychodzi z zabiegowego i udaje się szybkim krokiem w kierunku pokoju Piotra. Oglądam
krytycznie swoją szarą, softszelową kurtkę. Kaptur, kołnierz i lewy rękaw w
strzępach. Właściwie nadaje się to już tylko na szmaty, tak samo jak gruby
polar pod spodem. Spróbuję to połatać jakoś taśmą. Jak tylko się chwilkę
zdrzemnę po nocnej warcie i tym porannym aerobiku. Udaje mi się na półautomacie
zdjąć z nóg nowe, ale kompletnie przemoczone buty i zanim na dobre opadam głową
na zimną plastikową tapicerkę szpitalnego łóżka już śpię.
Gdy otwieram oczy, słońce jest
całkiem wysoko. Przecieram twarz i dopiero po chwili orientuję się, że leżę w
czystej pościeli i nie mam na sobie spodni. Pokój jest ten sam, łóżko też, ale
za nic nie mogę sobie przypomnieć, kiedy sobie tak komfortowo pościeliłem. Gdy
schodzę jedną nogą z łóżka i sięgam po spodnie, wiszące na oparciu krzesła do
pokoju wpada Zośka. Mózg wrzuca mi raptem jakiś dziwny sygnał, że nie
powinienem chyba jej się pokazywać w samych brudnych gaciach i po prostu
podcina mi nogi. Lecę jak długi, przewracam krzesło i do tego zrzucam ułożone w
kosteczkę ciuchy na podłogę. Gramoląc się na nogi z głupim wyrazem twarzy udaje
mi się tylko wyjąkać:
-
Przepraszam, chyba jeszcze śpię. – Szybko wkładam nieswoje spodnie na tyłek. –
Co to za ciuchy? – pytam wyraźnie rozbawioną dziewczynę.
- Znalazłam
trochę na oddziałach, ale nie przejmuj się, nie ściągałam z poprzednich
właścicieli – odpowiada z uśmiechem.
- Twoje
rzeczy były w strzępach, a do tego zupełnie sztywne od brudu. Uratowałam dla
ciebie tylko kurtkę. – Pokazuje mi moją starą softszelówkę z naszytym na
ramionach i rękawach szerokim pasem z brązowej skóry. Wygląda to nietypowo, ale
szwy są równe, a gęsty ścieg wywinięty do wewnątrz powinien zatrzymać wodę.
- Dzięki.
Kiedy to zrobiłaś? – pytam zaskoczony.
- Jak
przyszłam zrobić zastrzyk to ty już spałeś w opakowaniu, więc zdjęłam z ciebie,
co mogłam, wbiłam, co było trzeba, gdzie trzeba. – Widzi lekkie przerażenie w
moich oczach. – Nie tam! W ramię dostałeś zastrzyk, nie czujesz?
- Wszystko
czuję – odpowiadam pod nosem.
Wciągam na
plecy świeży podkoszulek. Do kompletu z niebieskimi dżinsami, czarną bluzą z kapturem
i różnokolorowymi butami będę wyglądał cokolwiek oryginalnie, ale za to będzie
mi w miarę ciepło.
- O nie!
Najpierw marsz do łazienki oskrobać się z tego brudu. Masz tam wodę zagrzaną
nad ogniskiem, kawałek mydła i ręcznik. Później przyjdź na dół na śniadanie.
Ostry ton, z
jakim to mówi łagodzi jednak uśmiechem. Zanim zdążyłem odpowiedzieć okręca się
na pięcie i wychodzi rzucając mi jeszcze całkiem miły uśmiech przez ramię.
Woda jest naprawdę przyjemna. W
dużej metalowej balii jest jej ledwie na stopę głębokości, ale i tak daję radę
zmoczyć się cały. Znalazłem kawałek szczotki z ostrym włosiem i teraz szoruję
zaskorupiały brud spomiędzy palców stóp. Miękkim bandażem przemywam nowe szwy i
stare skaleczenia. Siniak na prawym barku zmienił kolor na zielony i niedługo
powinien zniknąć. Kolana już w pełni wygojone, tylko kark boli po dzisiejszej
przepychance z kotami. Wyskakuje na zimną posadzkę i wycieram się
prześcieradłem do sucha. Szybko wciągam na siebie ubrania, uprzednio zaklejając
szwy na ramieniu i uchu kawałkami plastra. W spodniach brakuje bocznych
kieszeni na drobiazgi, ale w zawiniątku znajduje pas mundurowy z kilkoma
niedużymi ładownicami. Mój wyczyszczony na błysk nóż już tam jest, przytroczony
w pochwie na prawej stronie. Zośka chyba dała mi pas po Kośmiderze. Ciężko
wzdycham na wspomnienie kogoś, kogo znałem ledwie dwa dni. Reszta moich
drobiazgów jest w małej reklamówce. Leki, przybornik do szycia, kilka
opatrunków, krzesiwo. Wszystko elegancko mieści się w zasuwanych i zapinanych na
rzepy ładownicach pasa. Praktyczna rzecz. Biorę do ręki moją wyświechtaną
czapkę z daszkiem. Po upraniu materiał zrobił się troszkę twardy a daszek
rozszedł się na przetartej krawędzi. Już mam to złapać taśmą izolacyjną, kiedy
do głowy przychodzi mi patent, który wyczytałem w jednej z książek Ojca. W
szczelinę pomiędzy materiałem, a filcem usztywnienia wsuwam ostrze nożyka do
tapet. Ostra krawędź wystaje na milimetr poza obrys daszka. Całość dopiero
teraz zakręcam czarną taśmą. Lekko zaśniedziałe ostrze jest zupełnie
niewidoczne spomiędzy zwojów. Łapię czapkę w dłoń, tak aby tył daszka opierał
mi się o knykcie. Wykonuję na próbę kilka zamachów na skos w prawo i lewo. Dokładnie
tak to miało wyglądać, stwierdzam zadowolony z efektu mojej pracy. Zakładam
czapkę na głowę, zbieram resztę klamotów i zbiegam na dół.
Wszyscy siedzą w hallu na parterze
za połączonymi w jeden stół biurkami z recepcji. Piotr macha do mnie z daleka i
wskazuje na tlące się w rogu palenisko grilla ogrodowego.
- Damian,
micha jeszcze ciepła. Nałóż sobie i chodź posłuchać. Chłopaki właśnie wrócili z
ze zwiadu.
Dwa razy nie
trzeba mi powtarzać. Nakładam sobie solidną porcje gulaszu z zająca i kilka
kawałków przypieczonej sarniny. Łukasz i Marcin w tym czasie rysują kawałkiem węgla
wprost na białym blacie biurka, obok rozłożonej mapy kolejowej.
- Wrócili
prosto na Dworzec. Rozstawili posterunki tak jak poprzednio. Stoją na środkowym
peronie, karabiny maszynowe rozłożone w czterech punktach na każdym z rogów.
Patrole dochodzą do linii pierwszych budynków i natychmiast wracają. Wysłali
tylko kilka małych oddziałów z więźniami po szaber, ale nikt nie oddala się od pociągu
na dłużej. – Marcin referuje rzeczowo.
- Jak blisko
udało wam się podejść? - pyta Piotr.
- Mamy swoje
ścieżki – uśmiecha się Łukasz i rysuje prostokąt na południowy zachód od
peronu. – Tu jest kilka wysokich kamienic, do których można przejść piwnicami z
tego placu przy pomniku rycerzy. Wszystko jest dobrze połączone pod ziemią.
Gdybyśmy chcieli to przeszlibyśmy do samych podziemi dworca przejściami
technicznymi i tunelami dla kabli – mówi dorysowując jeszcze kilka linii
biegnących do peronów.
- Wiadomo,
dlaczego jeszcze nie odjechali na północ? – rzucam między jednym kęsem a
drugim. Marcin kręci głową:
- Nie. Nie wiemy,
na co czekają. Z tego, co widzieliśmy to tory są zaśnieżone, ale nie na tyle,
żeby ich zatrzymać. Obserwowaliśmy ich może przez godzinę i nic szczególnego
się nie działo poza patrolami.
-
Potrzebujemy dobrego planu ataku, jeśli chcemy odbić naszych. – Piotr poprawia
opadającą mu z ramion bluzę mundurową, narzuconą na zabandażowany tors. – Mamy
naszego pickupa, możemy odwrócić ich uwagę i zamarkować atak od czoła, podczas
gdy główna grupa szturmowa dostanie się poza ich linię obrony tunelami.
- Mogę
zrobić ładunki wybuchowe – wtrąca się Śrubek – W markecie znalazłem trochę
nawozów sztucznych, a nafta jest w piwnicy. Jako inicjatora użyjemy prochu z
nabojów. Potrzeba tylko wymyśleć jak to odpalać.
- Zrobię
prosty iskrownik. – Jajo drapie się kciukiem po czole. – Świeca, cewka
zapłonowa i jakieś źródło napięcia. Może być ręczna latarka, albo akumulatorki.
- Dobrze –
zgadza się Piotr – wysadzimy platformy z działkami przeciwlotniczymi i wagon z
żołnierzami. Sprawdźcie sprzęt i broń. Drużyna szturmowa: Góral, Jajo, Maciek i
obaj Wysoccy pod moją komendą. Drugą drużynę w składzie Zośka z Zuzą, Adaś,
Dąbek i Chomik bierze Kośmi… -
Piotr na
chwilę milknie przygryzając wąsa.
– Bierze
Damian! – dodaje głośniej, kiwając mi głową.
– Wasze
zadanie wsparcie drużyny trzeciej w pickupie w składzie Marcin, Łukasz i Śrubek,
jako dowódca i strzelec rkmu.
- A my? – Joanna
nieśmiało podnosi rękę.
- Pani i
brat nie macie powodu, żeby ryzykować. W Pociągu nie ma nikogo z waszych,
prawda? – Piotr patrzy uważnie na rodzeństwo.
- Dowódco –
Bartek wstaje powoli z krzesła – my by prosili, o pozwolenie żeby też pójść.
Bo… - mężczyzna na chwilę zawiesza głos patrząc pod nogi.
- …bo tak
trzeba – kończy za niego Siostra.
- Ja ich
wezmę. – Kiwam im głową z uśmiechem, który natychmiast odwzajemniają.
– Jeśli Dowódca
pozwoli – zwracam się do Piotra.
- Dobrze,
postanowione. Wymarsz na godzinę przed zmierzchem, a teraz przejrzeć sprzęt i
broń i przespać się, kto może.
Wszyscy szurając wstają od stołu, a
Dowódca z Maćkiem rolują mapy. W rogu hallu łapię przydzielonych do mojej
drużyny.
- Słuchajcie
– mówię, trochę przejęty nową rolą – nasze zadanie to udzielenie wsparcia tam,
gdzie atak się posypie. Zośka i Zuzia: proszę przygotować tak dużo zestawów
opatrunkowych jak tylko dacie radę. Trzeba będzie ograbić trochę Doktora.
Mała patrzy
na mnie z błyskiem w oku:
- Jużem
pozbierałam wszystkie opatrunki z oddziałów na wyższych piętrach i mam nacięte
prześcieradeł do przewiązywania bandaży – szczerzy się dzielna sanitariuszka.
- Świetnie –
z uśmiechem pokazuję jej kciuk do góry – mam nadzieję, że nie będziemy
potrzebować za dużo. Bartek i Joanna – zwracam się do Rodzeństwa – trzeba was
przeszkolić w strzelaniu. Zaczynamy za pięć minut w piwnicy. Pozostali
przygotować sprzęt i odpocząć. Powiadomcie resztę, że trochę pohałasujemy.
Zośka
przechodząc koło mnie klepie mnie w ramie z uśmiechem:
- No proszę,
nie dość, że wyglądasz jak człowiek to jeszcze nawet przestałeś pachnieć jak
dzik.
Zanim udaje
mi się wymyślić jakąś ciętą ripostę już znikają z Zuzką na schodach na górę.
W podziemiach Szpitala jest już
całkiem ciemno, więc zabieramy ze sobą latarkę i kilka świeczek. Przezornie
prowadzę Rodzeństwo do wschodniego skrzydła, jak najdalej od pułapek Doktora.
Jesteśmy na tyle głęboko pod ziemią, że huk wystrzałów nie powinien być
słyszany na zewnątrz budynku. Ustawiam kilka puszek i butelek pod ścianą i
zapalam dwie świeczki po bokach, żeby, jako tako doświetlić cele. Moi kursanci
stoją karnie trzydzieści kroków dalej, w głębi korytarza.
- Dobra
zaczynamy ekspresowe szkolenie strzeleckie.
Próbuję
cwaniactwem przykryć mój kompletny brak doświadczenia. To znaczy w strzelaniu
mam wprawy aż za bardzo, ale umieć coś, a umieć czegoś kogoś nauczyć to dwie
różne sprawy.
– Chyba
najlepszym wyjściem będzie przekazać wam wiedze dokładnie w taki sposób jak
mnie uczono.
Biorę do
ręki ruski automat.
– To jest
karabin. Tu jest chwyt i kolba. Tą częścią broń kierujecie do siebie. Tu jest
lufa. Ten koniec kierujecie tylko w to, co chcecie trafić, lub w ziemię.
Joanna
słucha uważnie, ale Brat tylko zakłada ręce i przewraca oczami.
- Przecież
wiemy. Już nie raz my strzelali. Jak u nas kiedyś strzelnica przyjechała na
odpust … - Zaczyna się rozkręcać.
- WIDZIAŁEM
jak strzelasz - mówię z naciskiem. – O mało nie sprułeś nam Maćka ostatnim
razem, więc zaczynam szkolenie od absolutnych podstaw. Nie martw się, nie
zdążysz się znudzić.
Bartosz
przewraca oczami, ale powstrzymuje się od komentarzy.
- To była
podstawowa konstrukcja broni w tej części Europy przez ponad pięćdziesiąt lat.
– Zaczynam cierpliwie jeszcze raz, trzymając przed nimi automat za kolbę i
lufę.
–
Praktycznie wszystko, co strzelało w bloku wschodnim miało bardzo podobną
budowę i niemalże identyczną obsługę. Części pomiędzy poszczególnymi
konstrukcjami nie zawsze są wymienne, ale jak się nauczysz strzelać z
podstawowego modelu na amunicje siedem-sześć-dwa na trzy-dziewięć to umiesz też
obsłużyć i rkm i samopowtarzalny karabin wyborowy i pistolet maszynowy. Tu jest
muszka, a tu nastawna szczerbinka. Celujemy zgrywając jedno z drugim.
Zawieszam
broń na ramieniu i pokazuję palcami obu rąk jak łapie się cel. Bartek przestał
się krzywić i kiwa głową, Joanna patrzy na całość trochę nieobecnym wzrokiem.
Nie wiem, czy to, dlatego że jest tak skupiona, czy też gdzieś odleciała. Ten
model tak ma, więc po prostu kontynuuje:
- Po prawej
stronie jest selektor. W górnym położeniu oznacza, że broń jest zabezpieczona.
Nie da jej się przeładować, a blokada nie pozwala ściągnąć języka spustowego.
Karabin nie strzela… – akcentuję dosadnie i oboje kiwają głowami.
– W dolnym położeniu… – klikam przełącznikiem na
sam dół – …karabin wystrzeli jeden pocisk na każde ściągnięcie spustu.
Znowu kiwnięcie.
– Ok, środkowe
położenie to ogień ciągły… – patrzę Bartkowi prosto w oczy i mówię z naciskiem
– ….którego kategorycznie NIE UŻYWACIE. Zrozumiano? – Pełne skupienia kiwnięcie
napawa mnie pewną dozą optymizmu.
Przekazuje
rozładowaną broń z odpiętym magazynkiem Bartkowi żeby pokazać mu prawidłowe
złożenie, ale ten jak tylko złapał za kolbę tak zaczyna wywijać w prawo i lewo.
- Ej, jak w
Kołter Strajku! Myślisz, że mógłbym go sobie na biało pierdyknąć z takimi
pomarańczowymi akcentami?
Łapię się
tylko za czoło i kręcę głową.
Szkolenie przebiegło nad zwyczaj
spokojnie. Jak już załapali, co znaczy zgrać przyrządy i nie szarpać spustem,
reszta poszła prawie bezproblemowo. Każde oddało po dziesięć strzałów. Pierwsze
pięć u Bratka poszło za wysoko, natomiast Joanna wpakowała trzy kule w puszki i
butelki. W drugiej piątce oboje mieli po cztery trafienia. Co samo w sobie było
całkiem imponującym wynikiem. Do tego sami musieli załadować magazynek i
wyrobić sobie umiejętność podpinania go specyficznym, dla tej konstrukcji, ruchem
po łuku. Z tym chyba mieli najwięcej problemu, zresztą jak każdy. Na koniec
jeszcze podstawy strzelania z broni krótkiej na przykładzie policyjnego
plastika. Tu w cel zdecydowanie częściej trafiał Brat strącając po trzy cele w
każdej rundzie. Joanna przecięła sobie dłoń przez cofający zamek przy pierwszym
strzale i zakończyła po pierwszej serii na dwóch trafieniach.
Wracając korytarzem w kierunku
schodów zauważam uchylone drzwi po prawej. Idąc w tym kierunku musiałem je
przeoczyć w ciemności. Ostrożnie otwieram je i zaglądam do środka niewielkiego
pomieszczenia. W nos uderza mnie oleisty zapach nafty. W świetle latarki widzę
rozrzucone byle jak plastikowe beczki i kanistry. Poza tym nie ma tu nic
innego. Już mam wychodzić, gdy uświadamiam sobie, że przecież w szpitalach
paliwo do generatorów powinno być składowane w dużych, stacjonarnych
zbiornikach. Gdyby to Doktor chodził sam na jakąś stację to miałby przecież
jeden, góra dwa kanisterki a nie przynosiłby za każdym razem w nowym pojemniku.
Dziwne, ale mamy teraz ważniejsze sprawy na głowie, więc zamykam drzwi i
podbiegam kawałek żeby dogonić Rodzeństwo.
- Idę
sprawdzić jeszcze raz wnyki przed wymarszem – mówię, gdy jesteśmy już na
schodach. – Jeśli uda się wrócić to będziemy mieć, czym nakarmić ludzi z
wagonów.
- Pójdziemy
z tobą – stwierdza Joanna. – Sam mówiłeś, że z tymi kotami to problem może być.
Lepiej samemu nie chadzać.
- No dobrze
– zgadzam się po chwili wahania. – Chodźcie, weźmiemy broń i sprzęt, żeby być
później nie szukać.
Plecaki zostawiamy w hallu, koło
drzwi. Melduję jeszcze Maćkowi, gdzie i po co wychodzimy i szybkim krokiem
kierujemy się przez parking w stronę południowego ogrodzenia. Rodzeństwo
puszczam przodem. Niech trochę poćwiczą chodzenie w formacji. Do tego, w ten
sposób jest mi ich łatwiej mieć na oku. Z satysfakcją stwierdzam, że żadne nie
trzyma palca na spuście, a oba automaty są ustawione na ogień pojedynczy. Brat
mógłby nie celować sobie w stopę od czasu do czasu, ale ogólnie nie jest źle.
Przy samym ogrodzeniu znajdujemy zająca, a nieco dalej psa złapanego w drucianą
pętle za łapę. Nieduży kundel skomle i warczy, gdy zbliżam się do niego powoli.
Nie ma sensu go mordować. Psie mięso jest ohydne w smaku, a z takiej malizny i
tak nie byłoby go za wiele. Ostrożnie wyjmuję kombinerki i przecinam drut tuż
przy łapie. Malec jest chyba wyczerpany całodzienną walką z pułapką, bo tylko
skomle i liże obolałą nogę nie mając siły uciekać. Joanna patrzy na mnie
okrągłymi oczami. Wzdycham ciężko i rzucam przed psiakiem truchło zająca.
Siostra zadowolona aż klaszcze w ręce, ja po prostu odwracam się i idę w
kierunku kolejnych pułapek. No dobra, może nawet się trochę uśmiechnąłem pod
wąsem.
Reszta pułapek jest pusta.
Przezornie ominąłem terytorium kotów. Nie ma sensu szukać teraz na siłę guza,
jeżeli zaraz mamy się strzelać z Zielonymi. Słońce chyli się już powoli ku
zachodowi, gdy podchodzimy pod ogrodzenie parkingu. Brat i Siostra idą za mną
rozmawiając cicho wyraźnie rozluźnieni, a mnie z każdym krokiem coś coraz
bardziej nie pasuje. Moja niezawodna, pielęgnowana z czułością paranoja znowu
mówi mi, że coś jest nie tak. Zatrzymuję się przed ogrodzeniem, na linii
ostatnich krzaków. Rodzeństwo od razu milknie i podrzuca broń do ramienia.
- Co się
dzieje? – pyta znad kolby Brat.
- Jeszcze
nie wiem – odpowiadam wyjmując moją pół-lornetkę i lustrując budynek. – Nie ma
warty na dachu.
- Może już
się zebrali i na nas czekają na dole – mówi szeptem Joanna.
- Nie ma
nikogo przy samochodzie, ani przy wejściu.
Lustruję
szybko budynek od dachu po parter.
- Jest
wartownik. – Brat opuszcza broń, a ja patrzę za jego wyciągniętym palcem.
- Padnij! – syczę
na nich przez zaciśnięte zęby i ciągnę w dół między gałęzie.
- No, co
jest? Przecież wartę żem wyraźnie widział.
- Tak. – Przykładam
lornetkę do oka, patrząc na trzy postacie w skórzanych kurtkach uwijające się
na dachu. – Tyle, że nie naszą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz