To było wspaniałe lato. Lato powrotów i spełnionych marzeń.
Lato ciche i spokojne, leczące jak balsam spieczoną słońcem skórę. Czas, w
którym unosiłem się nad ziemia, a koła motocykla zdawały się nie dotykać
asfaltu, gdy pędziłem na wyścigi z obłokami wśród falujących pól dojrzewającej
pszenicy. Czułem, że jestem panem czasu i przestrzeni. Że tylko ode mnie zależy
gdzie będę za godzinę czy dwie, a przepustką do tego świata były dwa
dwudziestozłotowe banknoty na paliwo zmięte w tylnej kieszeni spodni. Słońce
świeciło właśnie dla mnie. Wiatr tylko dla mnie śpiewał swoje piosenki, a
drzewa rozpościerały nad drogą swoje opiekuńcze ramiona, aby osłonić mnie od
lipcowego żaru. To wszystko było jak wydostanie się z ciemnej, zatęchłej
piwnicy na jasne światło poranka. Jak łyk powietrza po długim nurkowaniu w
mętnej wodzie. Oszałamiało i upajało. Okrywało rzeczywistością daleką od
realności. Motocykl sprawiał, że stawałem się kimś innym niż byłem na co dzień.
Chociaż tak naprawdę tylko uwalniał mnie tylko od pancerza codziennych,
przyziemnych, małoznaczących spraw. Chciałem tylko jednego: jeździć, jeździć,
gnać przed siebie, gonić swojego anioła stróża.
- Co ci to daje? Po co tak jeździsz bez celu?
- Nie zrozumiesz.
- Więc wyjaśnij.
- Nie da się. Nie potrafisz zrozumieć. Gdybyś mogła, nie
trzeba by było ci tłumaczyć.
Jak opisać ślepcowi widok skalistych ośnieżonych szczytów?
Albo głuchemu dźwięk skrzydeł kolibra pochylającego się nad kielichem kwiatu?
Jak można komukolwiek opisać swoje szczęście? I jak sprawić, aby poczuł twój
strach…
Gdy zmęczony pędem i przestrzenią zostawiłem motocykl na
parkingu jednej z restauracji innych niż wszystkie by oszukać głód za dwa
złote, do wygrzewającej się w słońcu maszyny podeszli oni. W jego oczach
widziałem ciepło, kiedy patrzył na nią. Ona kładła dłonie na swoim okrągłym
brzuchu otulając ich nienarodzone dziecko. Ich kilkuletni synek ledwie sięgał
brodą do siodła motocykla. Patrzył szeroko otwartymi oczyma na gorący silnik.
Chłonął całą maszynę jakby chciał wyryć w pamięci jej obraz w najdrobniejszych
szczegółach. Uśmiechnąłem się do nich wolno mnąc w garści papierek po kanapce.
Zaraz usłyszę standardowy zestaw pytań : „ Panie, a który to rocznik?” , „ Ile
to wyciągnie?”, „ Mój ojciec/ dziadek/ wujek/ niepotrzebne skreślić, miał taka
samą”.
Zamiast tego:
- Mogę go posadzić na siodełku? Bardzo podobają mu się
motocykle.
Uśmiecham się odrobinę szerzej . „Nigdy nie trać wiary w
ludzi!”:
- Jasne. Niech pan tylko uważa na wydech. Może być jeszcze
gorący.
Dzieciak wzlatuje w górę w ramionach ojca i miękko ląduje na
siodełku. Wyciąga rączki daleko do przodu by dosięgnąć manetek kierownicy i ze
śmiechem przygląda się swojemu odbiciu w chromowanym kapslu korka wlewu paliwa.
- No to co kolego? Może pojedziemy razem?
Przekręcam kluczyk, przestawiam kranik i kopię w
kickstarter. Motocykl ożywa miarowym, pulsującym dudnieniem. Delikatnie ujmuję
małe paluszki zaciśnięte na manetce gazu i przekręcam ją o ćwierć obrotu.
Dźwięk silnika rośnie, w rytmie staccato przechodząc w melodyjny śpiew.
Dzieciak patrzy to na mnie, to na tą przedziwną maszynę, która teraz posłuszna
jest jego rozkazom. W jego oczach widzę te same iskierki jakie zobaczyłem w
swoich własnych gdy po raz pierwszy wsiadłem na swój motocykl i pochyliłem się
nad starym, spatynowanym kawałkiem chromu.
Przypominam sobie wyraz twarzy tego dziecka zawsze wtedy,
gdy przechodzę obok tej restauracji innej niż wszystkie. Lecz ludzie, którzy
siedzący przy jej stolikach i oszukujący żołądki namiastką jedzenia patrzą
przez mokre od jesiennego deszczu okna i widzą tylko krzyż stojący kilka metrów
od drogi. Krzyż przy drodze stawia się wtedy, gdy ktoś goniąc za swoim aniołem
gubi jego ślad. Wtedy chwytają go szponiaste łapska demonów i w pisku i
zgrzycie rozdzieranego na asfalcie motocykla rzucają w dół, aby go zdusić i
zatrzymać… już na zawsze.
Nie znałem go. Wiem tylko, że miał na imię W. Iskierki w jego oczach zgasły na zawsze.
16.01.2007 Tarnów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz