środa, 23 grudnia 2020

1‰ , tom I Twierdza rozdział 12. Smolarzowa

 



- Jestem Smolarzowa.

Moja wybawczyni wyciąga do mnie wielką jak patelnia, szorstką prawicę i pomaga wstać. Chyba rozumie, że nie jest to łatwe zadanie, zwłaszcza dla kogoś kto zmaga się z gorączką, wyczerpaniem, kilkoma ranami, a na dodatek właśnie o mało nie został rozszarpany przez bandę kundli. Nie robi na niej szczególnego wrażenia, gdy po sekundzie nogi mi się rozjeżdżają i klapię ciężko na tyłek na środku drogi. Koń niespokojnie szarpie głową wyrażając swoją dezaprobatę dla mojej chwili słabości.

- No szeregowy. – Smolarzowa klepie mnie po ramieniu. – Posiedźcie se tu chwilę i popilnujcie konia. Ja już o was zadbam.

Wyciąga z wielkiej skórzanej sakwy przy siodle solidny toporek i odchodzi w kierunku dwóch młodych brzózek rosnących nieopodal. Zanim kładzie je kilkoma mocnymi uderzeniami, mnie udaje się wreszcie stanąć na nogi. Patrzę wymownie koniowi w oczy i ostentacyjnie sięgam po swoją siekierkę. Złośliwe bydle ma poczucie humoru, bo gdy już dotykam palcami styliska zwierz szarpie uzdą do tyłu, a wodze omotane wokół mojego lewego ramienia wytrącają mnie z równowagi i walę się na ziemię uderzając boleśnie kolanami o tłuczeń drogi. Koń parska i mogę przysiąc, że robi to z rozbawieniem, wyraźnie z siebie zadowolony. Smolarzowa tym czasem wraca już z dwiema tyczkami, wystruganymi ze smukłych pni drzewek. Zrzuca je obok mnie i podaje mi skórzany okrągły bukłak.

- No pokrzepcie się troszku – mówi klepiąc mnie w ramię. – Tylko z umiarem, bo mocno kopie.

Odchodzi by ściąć kilka rozłożystych gałęzi jodły, a ja ostrożnie odkorkowuję butelkę i wącham zawartość. Koń pochyla łeb i przypatruje mi się ciekawie. Patrzę mu hardo w ślepia i pociągam solidny łyk, przechylając głowę do tyłu. Odejmuję bukłak od ust i przecieram lewą dłonią, wciąż patrząc na zwierzaka wyzywająco. Przełykam palącą siwuchę i mimo, że mi świeczki stają w oczach twardo nie odpuszczam wzroku. Koń w końcu daje spokój i zaczyna skubać od niechcenia kępkę zielska wyrastającego z pomiędzy kamieni. No i dobrze. Odwracam się w kierunku mojej wybawczyni. Dopiero teraz wstrząsa mną tłumiony kaszel i muszę porządnie odkrztusić. Zza pleców dobiega mnie rozbawione parsknięcie.

- Zaraz wam tu sanki naszykuje i pojedziemy.

Kobieta zrzuca na drogę naręcze rozłożystych gałęzi porośniętych miękkimi igłami.

- Pani Smolarzowa…- próbuję odchrząknąć porządniej podając jej bukłak – …dziękuję za ratunek. Gdyby nie pani, to by mnie rozszarpały.

- A na zdrowie wam Szeregowy! – odpowiada jowialnie, odkładając bukłak do sakwy i wyjmując kilka rzemieni, którymi zaczyna związywać gałęzie. – A jak wasza godność, bo nie usłyszałam?

- Ehm… - znowu odkrztuszam dla zyskania na czasie – Bo… Bonderko! Szeregowy Bonderko.

- O, a to niespotykane nazwisko. – Kobieta spogląda mi w oczy, na chwile przerywając robotę. – To ukraińskie, może?

- A nie wiem. Rodziców w Zarazie straciłem jak byłem mały i tyle pamiętam, że tak mieliśmy na nazwisko.

- Aha. – Wraca do wiązania. – A z którego wy oddziału, że tak daleko żeście się tu zapuścili?

- Ja od sierżanta Stieczkina. – Przypominam sobie pierwsze z brzegu nazwisko rzucone przez Holecka.

- A, to tego nie znam – odpowiada, a ja siłą woli powstrzymuję westchnienie głębokiej ulgi. Kobieta kończy wiązanie i wkłada końce tyczek w strzemiona blokując je węzłami.

– No Szeregowy, pokażcie no te wasze zadrapania. Uhu, to was gadziny załatwiły. Zaraz coś i na to poradzimy. – Z drugiej sakwy wyjmuje bardzo współcześnie wyglądającą plastikową skrzynkę apteczki. Oczy aż mi zalśniły na widok czyściuteńkich bandaży i gazy zapakowanej w fabryczną folię. Do tego nici chirurgiczne i zestaw do szycia. Po chwili mój zachwyt jednak słabnie.

- Pani Smolarzowa, dziękuję ale… no nie mam jak się odpłacić. Wszystko co mi zostało to… - Wskazuję w stronę parcianej reklamówki, leżącej na drodze w powiększającej się kałuży z rozbitych słoików - … może jedna konserwa się znajdzie.

- A to się nie przejmujcie przecież Szeregowy. – Łapie mnie za przedramię i w kilku ruchach rozcina resztki rękawa – Jak was do jednostki odstawię, to mi wyrównają, nie? Będziemy razem to mi nawet weksla nie trzeba, bo poświadczycie.

- Noo…, t-tak. – Kiwam energicznie głową, a kobieta polewa obficie wodą utlenioną świeże i stare rany na ręce.

- Tylko słuchajcie, mam złą wiadomość. – Spogląda mi poważnie w oczy. – Mnie tam teraz do was nie po drodze. Ruszam dopiero za parę dni jak resztę ładunku oprawię. – Nakłada mi na rękę grube paski gazy jałowej i zaczyna zawiązywać ciasno bandażem. – Nie gniewajcie się, ale jak mi skóry pogniją, to za tą zimę kontyngentu nie wyrobie. Muszę skończyć! – mówi z naciskiem zaciągając węzeł.

- Tak, oczywiście – zgadzam się skwapliwie.

- No to załatwione! – rozpromienia się .– Pokażcie mi tę nogę, bo będziemy ze cztery godziny jechać. Dziś miałam wnyki sprawdzić, o tu niedaleko, ale to jutro podjadę, jak was w chacie zostawię. Teraz trza was na nogi postawić, obrońcę macierzy, nie? – Klepie mnie kordialnie w zdrową nogę i zabiera się za robotę przy tej chorej.

- A w sensie tego, to coście tutaj samiuśki robili? Przecie to tak daleko od waszego rejonu? – Oczyszcza ranę szybkimi ruchami nie podnosząc głowy.

- No… bo ja w szwadronie serwisowy byłem – kręcę na bezczelnego. – Wiecie, na pociągu do utrzymania trakcji.

Smolarzowa podnosi na mnie zdziwione spojrzenie, a mnie łapie panika, że przesadziłem.

 – No i w nocy miałem wartę – dodaję szybko – ale pomyślałem, że las niedaleko, to może coś na śniadanie ustrzelę. To skoczyłem na chwilkę, bo myślałem że jelenia widziałem. Mnie polować to jeszcze tatko świętej pamięci nauczył. Ale nic się nie trafiło, a jak wróciłem to pociągu nie było. I tak idę na skróty już drugi dzień…- urywam, bo widzę że kobieta przypatruje mi się uważnie przygryzające mięsiste usta.

- Oj nie bardzo mi się to kupy trzyma kochanieńki, nie bardzo. – Grozi mi podniesionym palcem.

– Powiedzcie lepiej od razu, żeście się na szaberek, albo na dziewczyny do jakiego posterunku wybrali i wam dlatego pociąg uciekł – dodaje z uśmiechem – a nie mnie, starą babę bajerować – kończy z rechotem.

– Przecież widzę, że z was taki myśliwy jak z końskiej rzyci helikopter! – koń odwraca do nas łeb i parska wtórując starszej pani. – Nawet nie wiecie, gdzie północ. Wyście na południe szli przecież, a baza to w przeciwnym kierunku. Od razu wiadomo, żeście miastowy i w lesie to se nie radzicie.

Rozkładam bezradnie ręce w najbardziej niewinnym uśmiechu na jaki mnie stać.

- Wybaczcie, pani Smolarzowa, wstyd się było przyznać – kłamię jej prosto w oczy.

- No, nie bójcie się Szeregowy. – Herod-baba kończy przewiązywanie rany. – Ja was nie wydam. Tylko będziecie musieli sierżantowi jakąś dobrą bajeczkę wymyśleć coście z bronią zrobili, nie ? – znowu patrzy na mnie badawczo, a ja od razu pokazuje na moje ubłocone ciuchu.

- W bagnie zatonęła. Mało mnie nie wciągnęło za nią. Próbowałem wyłowić, ale za głęboko wpadła.

- Ehh, to pewnie zbierzecie za to w skórę, albo i w karcerze wylądujecie, ale nic to. – Wstaje ciężko opierając ręce na kolanach.

– Jak się wykurujecie, to już wam nie takie to straszne. Mogłoby się gorzej skończyć. – sięga do olstra po strzelbę. – Czekajcie no, tylko drugą lufę nabiję bo nie wiadomo, czy na nas co jeszcze nie wyskoczy.

Mówiąc to wyjmuje okrągłą szczotkę na długim pręcie z uchwytu pod łożem strzelby, wkłada do prawej rury i kilka razu rusztuje trzymając broń wylotem ku górze. Następnie, zamiast złamać baskilę i włożyć nabój wsypuje proch przez lejek bezpośrednio do lufy, ubija szczotką, wsypuje trochę żółtego proszku, znowu ubija, nakłada na wylot lufy kawałeczek szmatki, do której wsypuje garść małych nakrętek i śrubek, ostrożnie wciska do środka, a na koniec ślini kulkę filcu i dobija wszystko szczotką do oporu. Patrzę na tą całą procedurę ze zdziwieniem. Pierwszy raz widzę, żeby ktoś tak ładował strzelbę.

- Pani Smolarzowa, a co to jest za broń?

W babę jakby piorun strzelił. Aż ją otrzepuje ze złości!

- A WY CO, SZEREGOWY ?! To ja wam tu życie ratuje, rany opatruję, a wy co?! Będziecie na mnie kontrolę robić?!

Puka się palcem w szeroką pierś deklamując z naciskiem:

– Ja papier na to mam, że zgodne z dyrektywą cztery siedem siedem! „Broń rozdzielnego ładowania”, nawet zaświadczenie mam od waszego kwatermistrza, że do celu łowieckiego mi przysługuje! – wydziera się oburzona gniewnie marszcząc brwi.

- Proszę się nie denerwować. – Unoszę ręce w przepraszającym geście. – Mnie tylko chodziło, że to piękny zabytkowy model i ciekawy byłem…

 Patrzy na mnie rozognionym wzrokiem, ale po chwili wraca jej na twarz jowialny uśmiech.

- Wybaczcie mi Szeregowy, ale człowiek to dziczeje tu sam i nerwowy się robi na stare lata. Co kogo od was spotykam to się czepiają, że przecież cywilom to broń zabroniona, bo się pozabijają i od strzelania to wojsko jest. – przedrzeźnia piskliwym głosem -  A ja muszę się tłumaczyć żem nie garbata. No bo jak mam skóry na kontyngent dostarczyć jak bym nie miała z czego strzelać? No sami powiedzcie?

Podaje mi strzelbę poziomo w obu rękach, lufami skierowanymi w las.

 – Tylko kurków nie odwódźcie bo iskra może pójść, a na panewce jeszcze trochę prochu zostało niespalone.

Broń wygląda na pierwszy rzut oka jak klasyczna dubeltówka. Orzechowa kolba przechodząca płynnie w wydłużoną osadę. Tylko brakuje zawiasu pozwalającego złamać baskilę i załadować ładunki w tylce luf. Te kończą się dwiema półeczkami po bokach komory i wysokimi kurkami zahaczonymi o krawędzie blaszek w kształcie litery L. W obu kurkach tkwią małe kamienne płytki. Całość jest pięknie wykończona grawerunkami, choć widać że właścicielka używa broni chętnie i często.

- Po co te kamyki ? – oddaję broń wskazując palcem na kurki

- A, to skałki są. – Kobieta wkłada broń do olstra. – Żeby iskra poszła na panewkę i wtedy ładunek odpala. Jak w krzesiwie. Mam jeszcze gwintówkę jednostrzałową w pięćdziesiątce czwórce, ale na kapiszony i rzadko używam. Teraz kapiszon ciężko dostać, to i oszczędzam tylko na grubego zwierza. A to… – Klepie kolbę dłonią. – …to bardziej już do samoobrony. Wygodna się zrobiłem na stare lata i większość skór to na wnyki łapię. Futra się przy tym mniej uszkadza. – dodaje wskakując na siodło jednym susem.

- No Szeregowy, trzymajcie się tam ramy to się nie popapramy. A ty Irys, - Pochyla się do przodu klepiąc konia po szyi. –  spokojnie idź i nie pierdź tam za bardzo, bo nam gościa strujesz.

          

          Podróżowanie na drewnianej ramie, której końce są przymocowane z jednej strony do końskiego siodła, a z drugiej wloką się po szutrowej drodze było całkiem wygodne. Sprężystość konstrukcji tłumiła większość wybojów i tylko, gdy przekraczaliśmy strumienie i wyłomy w drodze musiałem na chwilę zejść i przejść kilka kroków. Resztę czasu poświęciłem na regenerację i planowanie co dalej. Jutro baba planowała mnie zostawić samego, mogę więc od razu zebrać się w drogę do miasta. Z drugiej strony, mam okazję trochę się podleczyć i dowiedzieć co nieco o Zielonych. Teraz, gdy niemal cały Oddział jest w niewoli, każda informacja może okazać się na wagę złota. Może uda mi się dostać do tej całej Twierdzy, albo chociaż zrobić rekonesans z zewnątrz. Zatopiony w planowaniu strategicznym zasnąłem kołysany spokojnym rytmem wybijanym przez kopyta.

 

            Przed chatą stajemy dopiero późnym popołudniem. Budzę się kilka minut wcześniej, gdy koń czując bliskość domu wyraźnie przyspiesza zaczynając mocniej kołysać sankami. Siedziba kobiety stoi na niedużej polanie, na kamiennej skarpie nad strumykiem. Dom z drewnianych bali nie wygląda na stary. Panele słoneczne na dachu, nowoczesne okna oraz drzwi i podjazd wysypany białym żwirkiem wskazują raczej na letnią rezydencję jakiegoś nuworysza. Smolarzowa zsiada z konia i otwiera do góry pokryte blaszaną imitacją drewnianej boazerii drzwi do garażu przerobionego na stajnię. Irys parska na widok żłobu wypełnionego ziarnem i koryta z wodą, a jego pani powoli rozwiązuje rzemienie, do których przywiązana jest drewniana konstrukcja moich sanek.

- Siednijcie se Szeregowy na ganku. – Pokazuje na podest przed domem z ławką i drewnianym stołem. – Ja tylko konia oporządzę i już do was idę.

Gramolę się po nieforemnych schodkach podpierając siekierką. Kamienna platforma opasuje dom od wschodu i zachodzi za południowy narożnik rozszerzając się w piękny taras widokowy. Widać stąd całkiem przyjemną panoramę okolicznych pagórków porośniętych gęstym lasem. Widok psuje nieco linia niskiego napięcia przebiegająca grzbietami po prawej, ale poza tym mam przed sobą naprawdę sielski obrazek. Opieram się o drewnianą barierkę i spoglądam w dół na szemrzący strumyczek obmywający podnóże umocnionej betonem skarpy. Ktoś musiał wydać sporo kasy, żeby wybudować sobie takie gniazdko. Odwracam się z powrotem w kierunku domu. Wielkie panoramiczne, rozsuwane, drzwi z polaryzowanego szkła zajmują prawie całą południową ścianę. Nie mogę niczego dojrzeć w środku, ale pewnie z wewnątrz wszystko widać doskonale. Widziałem kiedyś takie szkło w bardzo drogiej willi w naszym Mieście. Ojciec mi pokazywał, jak podłączając prąd z bateryjki można sterować sobie przeźroczystością i refleksem. Fajny bajer, nawet myśleliśmy, żeby coś takiego zamontować w szklarni na warzywa, ale konstrukcja była za ciężka, a i z transportem byłoby za dużo zachodu. W szklarni zawsze możesz zachlapać szkło błotem jak jest zbyt słonecznie, a jak pada deszcz to się samo zmyje. Z rozmyślań wyrywa mnie moja gospodyni.

- No jak podoba się chatka? – Wyciera dłonie w poplamiony ręcznik. – Mój Stefciu sam projektował każdy szczególik. – dodaje z dumą.

- To pani tu mieszkała przed Zarazą?- pytam ze zdziwieniem

- Ano, tak się złożyło. Tutaj my ze Stefciem na lato przyjeżdżali i szykowali żeby sobie na emeryturce osiąść, jak już zarobimy w Stolicy co my mielimy zarobić – śmieje się serdecznie prowadząc do odsuwanych drzwi. – W finansach robota była ciężka, stresująca.

Mocuje się chwile z kluczem w zamku.

 – To człowiek musiał mieć coś, żeby nie zgłupieć do reszty. – Drzwi stają otworem i gospodyni prosi do środka.

– Jedni mieli sportowe samochody i wakacje w tropikach, a my – robi dookoła zamaszysty ruch rękami – to! Wszystko to mój Stefciu sam zaprojektował, wymyślił, a co niektóre rzeczy to nawet własnoręcznie wystrugał.

Bierze się pod boki zadowolona z wrażenia jakie na mnie zrobiła jej „skromna chatka”.

– Nie zdążył się nacieszyć biedaczek – wzdycha ciężko. – Dwa lata, po tym jak my to wykończyli, to go zawinęło. – Zamyśla się smutno i milknie.

- Umarł w czasie Zarazy? – pytam po chwili krępującej ciszy.

- Nie – ucina krótko – rak prostaty.

Wchodzi do środka zdecydowanym krokiem, a ja stoję w drzwiach i rozdziawiam gębę nie bardzo ogarnąć jak coś takiego jest jeszcze możliwe. Ogromny salon z centralnie położonym kominkiem, otwarta kuchnia z wysokimi blatami i barowymi stołkami, schody prowadzące na antresolę z dwoma wejściami, pewnie do sypialni. Całość jest może trochę zakurzona i poszarzała, niemniej jednak robi tak oszałamiające wrażenie, że bezwiednie wycieram buty zanim przekroczę próg. Już mam siadać na wskazanym przez właścicielkę fotelu, gdy dociera do mnie w jakim stanie jest moje ubranie.

- Pani Smolarzowa, - mamroczę niepewnie – oskrobać by mi się najpierw wypadało. 

- Ano tak, pewnie! – Kobieta podrywa się z powrotem na nogi i prowadzi do części domu przyległej do garażu.

– Tu macie roboczą łazienkę. Zaraz wam przyniosę jakieś suche ciuchy. Stare możecie sobie uprać jutro. Prąd zaraz włączę to woda będzie ciepła, tylko oszczędzajcie, bo akumulatory słabe. – To mówiąc zostawia mnie samego. Łazienka nie jest może najczystsza. Spora wanna służy pewnie czasem do oprawiania zwierzyny, a na kafelkach podłogi i ścian błoto i brud tworzą malownicze zacieki, ale perspektywa ciepłej kąpieli sprawia, że cieszę się jak głupi do sera. Rozbieram się szybko i wchodzę pod stojący obok wanny prysznic. Ostrożnie, żeby nie zmoczyć świeżych opatrunków, zmywam z siebie cały brud ostatnich dni. Dopiero wycierając się szarym ręcznikiem dociera do mnie jaki jestem zmęczony. Krótka drzemka po drodze pozwoliła odzyskać co prawda trochę energii, ale tułanie się w gorączce po lasach dało mi się we znaki. Na ostatnich nogach dowlekam się do kuchni. Stare, sztywne ciuchy, które Smolarzowa zostawiła mi pod drzwiami łazienki pachną stęchlizną i kurzem, ale i tak jestem za nie bardzo wdzięczny. Moja gospodyni odwraca się od elektrycznej płyty indukcyjnej z patelnią w ręku.

- No jak Szeregowy? Głodni? – Pokazuje widelcem na zawartość naczynia – Kiełbasa z dzika. Dobrze wysuszona i niezbyt tłusta.

Słysząc to prawię dławię się śliną napływającą mi gwałtownie do ust.

– Nalejcie nam po jednym, tam są szklanki. – Wskazuje na blat z karafką i musztardówkami. W butelce jest chyba ten sam specyfik, którym uraczyła mnie na drodze, więc rozlewam dość zachowawczo, na co moja gospodyni marszczy brwi.

- Jak chcecie się oszczędzać, to wasza sprawa, ale ja musze solidnie przepłukać gardło.

Wyraźnie rozbawiona nabija pryskające tłuszczem kiełbasy na widelec i nakłada na talerze. Jemy w milczeniu, przerywanym tylko stukaniem sztućców i dzwonieniem szklanek. Po kilkunastu minutach czuję, że jestem pełny, a do tego nie jak zaraz nie przestaniemy pić, to będę też nieźle wstawiony.

- Pani Smolarzowa, to ja może wezmę pierwszą wartę – próbuję wymiksować się z następnej kolejki.

- Dajcie spokój Bonderko, hep! – Kobieta czka głośno rozlewając resztkę z karafki do naszych szklanek. – Zaraz alarm załączę, tylko jeszcze do Irysa zajrzę. Nie bójcie się. Ja tu mam czujki rozstawione dookoła domu. Jakby coś większego podeszło to syrena umarłego obudzi, a mniejsze zwierzaki to reflektorki przeganiają. Rozłóżcie się tam… – wskazuje na kanapę – …pod oknem. Zaraz kominek zapale na wieczór, tam nawiew ciągnie to będzie wam ciepło.

Dziękuje za kolację i wyciągam się na miękkiej kanapie, gdy moja gospodyni wychodzi do garażu. Zanim całkiem zasypiam rejestruję jeszcze jak, po powrocie wchodzi po skrzypiących schodkach do sypialni na antresoli i ze szczęknięciem zamyka drzwi na klucz.

             

            Śpię bardzo niespokojnie. Co rusz budzę się nie wiedząc, gdzie jestem i co tu robię. Kilka tabletek przeciwbólowo-gorączkowych zmieszanych z gorzałą funduje mi nieciekawe stany lękowe. Mimo zmęczenia, nie mogę zmusić galopujących myśli do spokoju. Wciąż rozwlekam lęki i obawy o Piotra, Maćka… Zośkę… no właśnie. Co z nią? Zostawiliśmy ją w mieście pod opieką ludzi z Rynku. Nagle czuję ogromną tęsknotę za dziewczyną, którą znam ledwie kilka dni. To uczucie tłumi teraz wszystkie inne, tak jakby tylko to się liczyło. Dziwne, nigdy nie czułem niczego takiego. Wzdycham ciężko i obracam się na drugi bok.

 

            Ranek zalewa salon, ciepłym wiosennym słońcem. Przeciągam się ostrożnie, żeby nie zerwać szwów na rękach i rozglądam ciekawie po domu. Teraz, w jasnym świetle dnia nadal robi wrażenie, ale widać więcej brudu, pajęczyn i kurzu. W takim wnętrzu człowiek podświadomie oczekuje, że wszystko będzie lśniące czystością, chociaż sam w swojej piwnicy nigdy przecież nawet nie odkurzałem, ani nie zmyłem betonowej posadzki. Zamiatanie wyznaczyłem sobie raz dziennie i nawet przez tydzień, czy dwa tego skrupulatnie pilnowałem. Człowiek się przyzwyczaja spać gdzie popadnie, jeść byle co i cieszyć się jak ma dach i mu na głowę nie pada. Reszta staje się zbędnym luksusem. Ale wystarczy jeden dzień spędzić w domu, w którym jest … normalnie i już zaczyna się tęsknić do tego co był dawniej. Do budzenia się w czystej pościeli, oglądania telewizji przy śniadaniu, wyjścia do parku. Do spotykania ludzi, którzy do siebie nie strzelali, tylko mijali się na ulicy jak gdyby nigdy nic. Do jedzenia, którego nie trzeba było sobie samemu zabić, tylko kupić w najbliższym sklepie. Eh, znowu mam podły nastrój. Jak to mówią „na kaca najlepsza praca”, więc wstaję ciężko, trzeszcząc stawami, ubieram buty i wychodzę na rześkie powietrze poranka. Słońce już podniosło się ponad czubki sosen po mojej lewej stronie i dosusza teraz łąki z nocnej rosy. Zbiegam po kamiennych schodkach do strumyka, zrzucam flanelową koszule, którą pożyczyła mi gospodyni i ochlapuję się lodowato zimną, czystą wodą. Klęcząc na brzegu zanurzam na chwilę głowę po same ramiona i pryskając gwałtownie rozchlapuje dookoła kryształowe kropelki. Tak, tego mi było trzeba. Nawet rana na nodze przestaje dokuczać, gdy resztki snu i wypitego alkoholu spływają ze mnie razem ze strugami zimnej wody. Ubieram się na szybko kuśtykając po schodkach na górę i łapię za siekierę do rąbania drewna. Przy ścianie stoi pniak a przy nim cała sterta nieporąbanych półmetrówek do rozszczepienia. Bardzo dobre ćwiczenie dla kogoś, kto ma problem z przykurczem przedramion. Ustawiam pierwszy pieniek na pniaku, ujmuję trzonek siekiery w obie dłonie i rozbijam jednym uderzeniem. Prosta, ale satysfakcjonująca czynność zajmuje następne pół godziny. Gdy, połowa sterty drewna jest już porąbana w drzwiach staje moja gospodyni z dwoma kubkami w rękach.

- No jak tam, Bonderko? Wyspany? – Podaje mi parującą mocnym aromatem kawę.

- Dziękuję. – Kiwam głową. – Mam nadzieję, że pani nie obudziłem – dodaję z uśmiechem.

- Nie wy, tylko alarm. – Pokazuje kubkiem na róg dachu, pod którym miga diodą czujnik ruchu ze zintegrowaną kamerą.

- Przepraszam, - krzywię się z zażenowania – zupełnie zapomniałem.

- To nic, mnie trzeba ruszać te wnyki sprawdzić, bo mi tam zwierzyna zgnije. Na stole wam zostawiłam przybornik do szycia i parę ubrań, to sobie coś wybierzcie. Mundur pewnie będziecie musieli sobie naprawić, żeby was za dezertera nie wzięli, nie? – Patrzy na mnie badawczo znad krawędzi swojego kubka.

- No tak, - odpowiadam trochę za nerwowo – ma się rozumieć. Dziękuję pani.

- No dobra, to ja ruszam. Tu macie klucz do drzwi wejściowych. Zamknijcie dobrze jakbyście gdzieś szli. Reszta domu jest pozamykana. – Pokazuje kubkiem na zachód. – Tam jest wioska, ale nie łaźcie za daleko żeby was co znowu nie pogryzło. Z tą noga to za szybko nie uciekniecie.

- Dziękuję. Zostanę w tutaj. Może się na coś przydam? Nie ma pani jakiej roboty?

Kobieta patrzy na mnie marszcząc brwi i po chwili rzuca:

- Możecie wóz już przygotować do drogi. Przez całą zimę stał nieużywany, a skóry i futra mam tyle, że inaczej nie przewiozę. Z resztą we dwoje na jednym koniu i tak byśmy nie pojechali. Irys nie lubi jak ktoś inny na nim jeździ. – Prowadzi mnie do garażu.

- Tu są smary, skrzynka z narzędziami, - dotyka po kolei wiszących na ścianie półek – jakieś śrubki i nakrętki. Trzeba osie nasmarować, opony dopompować i zobaczyć, czy co nie przerdzewiało.

Wychodzi na zewnątrz i pokazuje na prostą wiejską bryczkę na samochodowych kołach przykrytą szarym brezentem.

 – Poradzicie sobie „Szeregowy z miasta”? – uśmiecha się z przekąsem.

- No cóż, obiecuję, że jak nie naprawię, to przynajmniej nie popsuję. – odpowiadam z zapałem.

 

            Smolarzowa zebrała się w pięć minut. Zanim zdjąłem plandekę z wozu i znalazłem potrzebne narzędzia, ona już siedziała w siodle ubrana w lekką ortalionową kurtkę i chustkę na głowie.

- Szeregowy, wrócę koło południa – powiedziała poprawiając szablę przy boku – przywiozę coś na obiad.

Kiwnąłem głową, a Irys ruszył z kopyta potrząsając uzdą.

 

Reszta przedpołudnia zeszła mi na czyszczeniu z rdzy piórowych resorów wozu, odkręcaniu zapieczonych śrub, smarowaniu osi, pompowaniu opon i całej reszcie prac, których wymaga tak prosty pojazd zostawiony pod chmurką na kilka miesięcy. Robota szła mi szybko, ponieważ warsztat zmarłego małżonka pani Smolarzowej był nie tylko dobrze wyposażony, ale i równie uporządkowany. W wysuwanych szufladach leżały posegregowane klucze płaskie i oczkowe, w innych pilniki i narzędzia do obróbki drewna, smary i oleje oraz nieużywane od dawna elektronarzędzia. Znalazłem też spalinową piłę uświnioną sadzą, pyłem i starym smarem, z zupełnie tępym, wiszącym jak stare gacie łańcuchem. Uśmiechając się pod wąsem postawiłem ją na warsztacie i zacząłem rozbierać po kawałku. Świeca miała zupełnie czarny, smolisty kolor, więc nie byłem zdziwiony, że filtr powietrza jest całkiem zapchany. Po krótkiej kąpieli w benzynie ekstrakcyjnej oba elementy odzyskały pierwotny wygląd i funkcję. Sprawdziłem iskrę i z zadowoleniem zobaczyłem przeskakujące ogniki, za każdym pociągnięciem za sznurek rozrusznika. Montuję wszystko na swoje miejsca, wlewam trochę rzadkiego oleju do zbiornika smarowania miecza i zdejmuje łańcuch. Naostrzenie okrągłym pilnikiem zajmuje mi najwięcej czasu z wszystkich czynności jak do tej pory, ale właśnie takie proste, niewymagające za dużo myślenia zajęcia są najbardziej odprężające. Zupełnie spływa ze mnie napięcie ostatnich dni i łapię się na tym że zaczynam wesoło pogwizdywać jakąś starą melodię. Chwilowo nikt i nic nie chce mi zrobić krzywdy, mam dach nad głową, suchy kąt do spania i nie muszę martwić się o jedzenie. A do tego mogę się pobawić w warsztacie. Czegóż chcieć więcej? Znajduje mały kanister z wypisanym flamastrem oznaczeniem 2 T 1:35 chlupoczący benzyną z czerwonym olejem syntetycznym. Wlewam odrobinę do zbiornika piły, zalewam przyciskiem gaźnik i odpalam od trzeciego szarpnięcia. Silnik krztusi się niebieskim dymem, ale po chwili wchodzi ładnie na obroty. Gaszę go po minucie zadowolony z dobrze wykonanej roboty. Moja gospodyni, będzie mogła z łatwością zaopatrzyć się w drewno na opał. Postanawiam zrobić sobie przerwę. Odkładam wszystkie narzędzia na miejsce i zamykam garaż. Słońce dalej przyjemnie przygrzewa, więc rozkładam się z moimi starymi ciuchami na tarasie przed domem. Obłuskuję kurtkę z zaskorupiałego błota i próbuję pozszywać porwane rękawy. Z bluzy mundurowej wypadają dwa pełne magazynki do dziewiątki. Zupełnie o nich zapomniałem. Teraz, gdy straciłem pistolet nie na wiele się zdadzą, ale chowam je szybko do kieszeni spodni. Gdy klnę po raz nie-wiadomo-który kłując się w palec igłą do szycia, do moich uszu dobiegają głosy dochodzące z drogi dojazdowej do domu. Szybko zagarniam ciuchy w kłębek i wskakuje przez rozsuwane drzwi do środka. Przez wschodnie, polaryzowane okno widzę, że do domu zbliża się od strony lasu klika postaci prowadzonych przez Smolarzową. W pierwszym odruchu chcę już otworzyć drzwi, ale orientuję się, że coś jest nie w porządku. Kobieta idzie przodem mając ręce wykręcone za plecami, Irys wyraźnie niespokojny jest prowadzony przez żołnierza w zielonej kurtce, obok niego z karabinem w ręce idzie kolejny a pochód zamyka korpulentny wąsacz w furażerce, wymachujący pistoletem. Wszyscy zachowują się bardzo swobodnie, wręcz radośnie. Wszyscy z wyjątkiem Smolarzowej, która zaczyna coś mówić do Wąsacza na co dostaje w plecy kolbą automatu od żołdaka idącego za nią. Irys gniewnie wstrząsa grzywą, ale mocne pociągnięcie za uzdę momentalnie go uspokaja. Niedobrze. Rozglądam się nerwowo za jakąkolwiek bronią. Gospodyni mówiła coś o karabinie, ale nawet jakbym go znalazł, to i tak nie potrafiłbym go nawet naładować. Zostaje mi tylko walka wręcz. Chyba, że… Rzucam się do drzwi prowadzących do garażu. Po drugiej stronie cienkiej blachy wrót, słyszę rechotanie i nawoływania żołdaków. Łapię za piłę spalinową i odpalam ja jednym szarpnięciem, a potem blokuję gaz kawałkiem taśmy izolacyjnej. Silnik wchodzi momentalnie na najwyższe obroty wypełniając pomieszczenie ogłuszającą kakofonią dźwięków. Tak jak przewidziałem, żołdacy dopadają do bramy i unoszą ją od razu gwałtownie na całą wysokość. Pierwszy wpada ten z karabinem celując od razu w głąb pomieszczenia wypełniającego się siwymi spalinami. Na środku stoi wyjąca w niebogłosy piła. Gdy żołdak przestępuje próg wypadam na niego z cienia po prawej stronie drzwi z siekierą wzniesioną do ciosu. Wąski klin ostrza wchodzi ze zgrzytem pod prawy oczodół. Strzelec konwulsyjne zaciska rękę na spuście, posyłając długą serię w dach garażu. Nie mam siły w ramieniu wyrwać siekiery z głowy żołdaka. Przypadam na kolano, wyszarpuję nóż i rzucam w Wąsacza z krótkiego zamachu z biodra. Ostrze pokonuje łukiem dzielące nas cztery stopy i zagłębia się w opasłe brzuszysko. Żołnierz składa się w pół wypuszczając pistolet i łapie za wystającą mu z bebechów rękojeść. Trzeci puszcza wodze Irysa i wykorzystując dzielący nas dystans, próbuje złapać za kolebiący mu się na za długim pasku automat. Koń od razu odskakuje przerażony wyciem piły i hukiem wystrzałów. Gdy ja nurkuję po upuszczony na ziemię pistolet, odwraca się wybijając z przednich nóg i silnym kopniakiem tylnych kopyt posyła żołdaka na ziemię. Mnie w tym czasie udaje się dopaść do broni i podnosząc się na kolano pakuję mu dwie kule w pierś. Wąsacz wyszarpnął nóż i niezdarnym zamachem próbuje sięgnąć mojej nogi, zarabia więc kulę prosto w czoło i pada jak długi. Skończone. Wszystko trwało może pięć sekund. Wypuszczam powietrze i podnoszę się ciężko na nogi szukając wzrokiem pani Smolarzowej. Irys już się nad nią pochyla i delikatnie trąca pyskiem leżącą na boku kobietę. Podbiegam do niej i jednym ruchem przecinam plastikową opaskę zaciskową, która krępowała jej ręce z plecami.

- Pani Smolarzowa, wszystko dobrze?

Odwracam ją i próbuję podnieść do siadu.

– Co się stało, czemu panią zaatakowali? – pytam pełen najgorszych przeczuć. Kobieta jest roztrzęsiona, ale bierze głęboki wdech i już po chwili się uspokaja.

- No cóż panie Bonderko, - patrzy mi smutno prosto w oczy – tak mają w zwyczaju pańscy koledzy po fachu. Dezerterzy!                                              

         

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz