- Jestem
Smolarzowa.
Moja wybawczyni
wyciąga do mnie wielką jak patelnia, szorstką prawicę i pomaga wstać. Chyba
rozumie, że nie jest to łatwe zadanie, zwłaszcza dla kogoś kto zmaga się z
gorączką, wyczerpaniem, kilkoma ranami, a na dodatek właśnie o mało nie został
rozszarpany przez bandę kundli. Nie robi na niej szczególnego wrażenia, gdy po
sekundzie nogi mi się rozjeżdżają i klapię ciężko na tyłek na środku drogi. Koń
niespokojnie szarpie głową wyrażając swoją dezaprobatę dla mojej chwili słabości.
- No
szeregowy. – Smolarzowa klepie mnie po ramieniu. – Posiedźcie se tu chwilę i
popilnujcie konia. Ja już o was zadbam.
Wyciąga z
wielkiej skórzanej sakwy przy siodle solidny toporek i odchodzi w kierunku
dwóch młodych brzózek rosnących nieopodal. Zanim kładzie je kilkoma mocnymi
uderzeniami, mnie udaje się wreszcie stanąć na nogi. Patrzę wymownie koniowi w
oczy i ostentacyjnie sięgam po swoją siekierkę. Złośliwe bydle ma poczucie
humoru, bo gdy już dotykam palcami styliska zwierz szarpie uzdą do tyłu, a
wodze omotane wokół mojego lewego ramienia wytrącają mnie z równowagi i walę
się na ziemię uderzając boleśnie kolanami o tłuczeń drogi. Koń parska i mogę
przysiąc, że robi to z rozbawieniem, wyraźnie z siebie zadowolony. Smolarzowa tym
czasem wraca już z dwiema tyczkami, wystruganymi ze smukłych pni drzewek.
Zrzuca je obok mnie i podaje mi skórzany okrągły bukłak.
- No
pokrzepcie się troszku – mówi klepiąc mnie w ramię. – Tylko z umiarem, bo mocno
kopie.
Odchodzi by
ściąć kilka rozłożystych gałęzi jodły, a ja ostrożnie odkorkowuję butelkę i
wącham zawartość. Koń pochyla łeb i przypatruje mi się ciekawie. Patrzę mu
hardo w ślepia i pociągam solidny łyk, przechylając głowę do tyłu. Odejmuję
bukłak od ust i przecieram lewą dłonią, wciąż patrząc na zwierzaka wyzywająco.
Przełykam palącą siwuchę i mimo, że mi świeczki stają w oczach twardo nie
odpuszczam wzroku. Koń w końcu daje spokój i zaczyna skubać od niechcenia kępkę
zielska wyrastającego z pomiędzy kamieni. No i dobrze. Odwracam się w kierunku mojej
wybawczyni. Dopiero teraz wstrząsa mną tłumiony kaszel i muszę porządnie
odkrztusić. Zza pleców dobiega mnie rozbawione parsknięcie.
- Zaraz wam
tu sanki naszykuje i pojedziemy.
Kobieta
zrzuca na drogę naręcze rozłożystych gałęzi porośniętych miękkimi igłami.
- Pani
Smolarzowa…- próbuję odchrząknąć porządniej podając jej bukłak – …dziękuję za
ratunek. Gdyby nie pani, to by mnie rozszarpały.
- A na
zdrowie wam Szeregowy! – odpowiada jowialnie, odkładając bukłak do sakwy i
wyjmując kilka rzemieni, którymi zaczyna związywać gałęzie. – A jak wasza
godność, bo nie usłyszałam?
- Ehm… -
znowu odkrztuszam dla zyskania na czasie – Bo… Bonderko! Szeregowy Bonderko.
- O, a to
niespotykane nazwisko. – Kobieta spogląda mi w oczy, na chwile przerywając
robotę. – To ukraińskie, może?
- A nie
wiem. Rodziców w Zarazie straciłem jak byłem mały i tyle pamiętam, że tak
mieliśmy na nazwisko.
- Aha. – Wraca
do wiązania. – A z którego wy oddziału, że tak daleko żeście się tu zapuścili?
- Ja od
sierżanta Stieczkina. – Przypominam sobie pierwsze z brzegu nazwisko rzucone
przez Holecka.
- A, to tego
nie znam – odpowiada, a ja siłą woli powstrzymuję westchnienie głębokiej ulgi. Kobieta
kończy wiązanie i wkłada końce tyczek w strzemiona blokując je węzłami.
– No
Szeregowy, pokażcie no te wasze zadrapania. Uhu, to was gadziny załatwiły. Zaraz
coś i na to poradzimy. – Z drugiej sakwy wyjmuje bardzo współcześnie
wyglądającą plastikową skrzynkę apteczki. Oczy aż mi zalśniły na widok
czyściuteńkich bandaży i gazy zapakowanej w fabryczną folię. Do tego nici
chirurgiczne i zestaw do szycia. Po chwili mój zachwyt jednak słabnie.
- Pani
Smolarzowa, dziękuję ale… no nie mam jak się odpłacić. Wszystko co mi zostało
to… - Wskazuję w stronę parcianej reklamówki, leżącej na drodze w
powiększającej się kałuży z rozbitych słoików - … może jedna konserwa się
znajdzie.
- A to się
nie przejmujcie przecież Szeregowy. – Łapie mnie za przedramię i w kilku
ruchach rozcina resztki rękawa – Jak was do jednostki odstawię, to mi wyrównają,
nie? Będziemy razem to mi nawet weksla nie trzeba, bo poświadczycie.
- Noo…,
t-tak. – Kiwam energicznie głową, a kobieta polewa obficie wodą utlenioną świeże
i stare rany na ręce.
- Tylko
słuchajcie, mam złą wiadomość. – Spogląda mi poważnie w oczy. – Mnie tam teraz
do was nie po drodze. Ruszam dopiero za parę dni jak resztę ładunku oprawię. –
Nakłada mi na rękę grube paski gazy jałowej i zaczyna zawiązywać ciasno
bandażem. – Nie gniewajcie się, ale jak mi skóry pogniją, to za tą zimę kontyngentu
nie wyrobie. Muszę skończyć! – mówi z naciskiem zaciągając węzeł.
- Tak,
oczywiście – zgadzam się skwapliwie.
- No to
załatwione! – rozpromienia się .– Pokażcie mi tę nogę, bo będziemy ze cztery
godziny jechać. Dziś miałam wnyki sprawdzić, o tu niedaleko, ale to jutro
podjadę, jak was w chacie zostawię. Teraz trza was na nogi postawić, obrońcę
macierzy, nie? – Klepie mnie kordialnie w zdrową nogę i zabiera się za robotę
przy tej chorej.
- A w sensie
tego, to coście tutaj samiuśki robili? Przecie to tak daleko od waszego rejonu?
– Oczyszcza ranę szybkimi ruchami nie podnosząc głowy.
- No… bo ja
w szwadronie serwisowy byłem – kręcę na bezczelnego. – Wiecie, na pociągu do
utrzymania trakcji.
Smolarzowa
podnosi na mnie zdziwione spojrzenie, a mnie łapie panika, że przesadziłem.
– No i w nocy miałem wartę – dodaję szybko –
ale pomyślałem, że las niedaleko, to może coś na śniadanie ustrzelę. To
skoczyłem na chwilkę, bo myślałem że jelenia widziałem. Mnie polować to jeszcze
tatko świętej pamięci nauczył. Ale nic się nie trafiło, a jak wróciłem to
pociągu nie było. I tak idę na skróty już drugi dzień…- urywam, bo widzę że kobieta
przypatruje mi się uważnie przygryzające mięsiste usta.
- Oj nie
bardzo mi się to kupy trzyma kochanieńki, nie bardzo. – Grozi mi podniesionym
palcem.
– Powiedzcie
lepiej od razu, żeście się na szaberek, albo na dziewczyny do jakiego
posterunku wybrali i wam dlatego pociąg uciekł – dodaje z uśmiechem – a nie
mnie, starą babę bajerować – kończy z rechotem.
– Przecież
widzę, że z was taki myśliwy jak z końskiej rzyci helikopter! – koń odwraca do
nas łeb i parska wtórując starszej pani. – Nawet nie wiecie, gdzie północ.
Wyście na południe szli przecież, a baza to w przeciwnym kierunku. Od razu
wiadomo, żeście miastowy i w lesie to se nie radzicie.
Rozkładam
bezradnie ręce w najbardziej niewinnym uśmiechu na jaki mnie stać.
- Wybaczcie,
pani Smolarzowa, wstyd się było przyznać – kłamię jej prosto w oczy.
- No, nie
bójcie się Szeregowy. – Herod-baba kończy przewiązywanie rany. – Ja was nie
wydam. Tylko będziecie musieli sierżantowi jakąś dobrą bajeczkę wymyśleć coście
z bronią zrobili, nie ? – znowu patrzy na mnie badawczo, a ja od razu pokazuje
na moje ubłocone ciuchu.
- W bagnie
zatonęła. Mało mnie nie wciągnęło za nią. Próbowałem wyłowić, ale za głęboko
wpadła.
- Ehh, to
pewnie zbierzecie za to w skórę, albo i w karcerze wylądujecie, ale nic to. – Wstaje
ciężko opierając ręce na kolanach.
– Jak się
wykurujecie, to już wam nie takie to straszne. Mogłoby się gorzej skończyć. –
sięga do olstra po strzelbę. – Czekajcie no, tylko drugą lufę nabiję bo nie
wiadomo, czy na nas co jeszcze nie wyskoczy.
Mówiąc to
wyjmuje okrągłą szczotkę na długim pręcie z uchwytu pod łożem strzelby, wkłada
do prawej rury i kilka razu rusztuje trzymając broń wylotem ku górze.
Następnie, zamiast złamać baskilę i włożyć nabój wsypuje proch przez lejek
bezpośrednio do lufy, ubija szczotką, wsypuje trochę żółtego proszku, znowu
ubija, nakłada na wylot lufy kawałeczek szmatki, do której wsypuje garść małych
nakrętek i śrubek, ostrożnie wciska do środka, a na koniec ślini kulkę filcu i
dobija wszystko szczotką do oporu. Patrzę na tą całą procedurę ze zdziwieniem.
Pierwszy raz widzę, żeby ktoś tak ładował strzelbę.
- Pani
Smolarzowa, a co to jest za broń?
W babę jakby
piorun strzelił. Aż ją otrzepuje ze złości!
- A WY CO,
SZEREGOWY ?! To ja wam tu życie ratuje, rany opatruję, a wy co?! Będziecie na
mnie kontrolę robić?!
Puka się
palcem w szeroką pierś deklamując z naciskiem:
– Ja papier
na to mam, że zgodne z dyrektywą cztery siedem siedem! „Broń rozdzielnego
ładowania”, nawet zaświadczenie mam od waszego kwatermistrza, że do celu
łowieckiego mi przysługuje! – wydziera się oburzona gniewnie marszcząc brwi.
- Proszę się
nie denerwować. – Unoszę ręce w przepraszającym geście. – Mnie tylko chodziło,
że to piękny zabytkowy model i ciekawy byłem…
Patrzy na mnie rozognionym wzrokiem, ale po
chwili wraca jej na twarz jowialny uśmiech.
- Wybaczcie
mi Szeregowy, ale człowiek to dziczeje tu sam i nerwowy się robi na stare lata.
Co kogo od was spotykam to się czepiają, że przecież cywilom to broń zabroniona,
bo się pozabijają i od strzelania to wojsko jest. – przedrzeźnia piskliwym
głosem - A ja muszę się tłumaczyć żem
nie garbata. No bo jak mam skóry na kontyngent dostarczyć jak bym nie miała z
czego strzelać? No sami powiedzcie?
Podaje mi
strzelbę poziomo w obu rękach, lufami skierowanymi w las.
– Tylko kurków nie odwódźcie bo iskra może
pójść, a na panewce jeszcze trochę prochu zostało niespalone.
Broń wygląda
na pierwszy rzut oka jak klasyczna dubeltówka. Orzechowa kolba przechodząca
płynnie w wydłużoną osadę. Tylko brakuje zawiasu pozwalającego złamać baskilę i
załadować ładunki w tylce luf. Te kończą się dwiema półeczkami po bokach komory
i wysokimi kurkami zahaczonymi o krawędzie blaszek w kształcie litery L. W obu
kurkach tkwią małe kamienne płytki. Całość jest pięknie wykończona
grawerunkami, choć widać że właścicielka używa broni chętnie i często.
- Po co te
kamyki ? – oddaję broń wskazując palcem na kurki
- A, to
skałki są. – Kobieta wkłada broń do olstra. – Żeby iskra poszła na panewkę i
wtedy ładunek odpala. Jak w krzesiwie. Mam jeszcze gwintówkę jednostrzałową w
pięćdziesiątce czwórce, ale na kapiszony i rzadko używam. Teraz kapiszon ciężko
dostać, to i oszczędzam tylko na grubego zwierza. A to… – Klepie kolbę dłonią.
– …to bardziej już do samoobrony. Wygodna się zrobiłem na stare lata i
większość skór to na wnyki łapię. Futra się przy tym mniej uszkadza. – dodaje
wskakując na siodło jednym susem.
- No
Szeregowy, trzymajcie się tam ramy to się nie popapramy. A ty Irys, - Pochyla
się do przodu klepiąc konia po szyi. – spokojnie idź i nie pierdź tam za bardzo, bo
nam gościa strujesz.
Podróżowanie na drewnianej ramie, której
końce są przymocowane z jednej strony do końskiego siodła, a z drugiej wloką
się po szutrowej drodze było całkiem wygodne. Sprężystość konstrukcji tłumiła
większość wybojów i tylko, gdy przekraczaliśmy strumienie i wyłomy w drodze
musiałem na chwilę zejść i przejść kilka kroków. Resztę czasu poświęciłem na
regenerację i planowanie co dalej. Jutro baba planowała mnie zostawić samego,
mogę więc od razu zebrać się w drogę do miasta. Z drugiej strony, mam okazję
trochę się podleczyć i dowiedzieć co nieco o Zielonych. Teraz, gdy niemal cały
Oddział jest w niewoli, każda informacja może okazać się na wagę złota. Może
uda mi się dostać do tej całej Twierdzy, albo chociaż zrobić rekonesans z
zewnątrz. Zatopiony w planowaniu strategicznym zasnąłem kołysany spokojnym
rytmem wybijanym przez kopyta.
Przed chatą stajemy dopiero późnym
popołudniem. Budzę się kilka minut wcześniej, gdy koń czując bliskość domu
wyraźnie przyspiesza zaczynając mocniej kołysać sankami. Siedziba kobiety stoi
na niedużej polanie, na kamiennej skarpie nad strumykiem. Dom z drewnianych
bali nie wygląda na stary. Panele słoneczne na dachu, nowoczesne okna oraz
drzwi i podjazd wysypany białym żwirkiem wskazują raczej na letnią rezydencję
jakiegoś nuworysza. Smolarzowa zsiada z konia i otwiera do góry pokryte
blaszaną imitacją drewnianej boazerii drzwi do garażu przerobionego na stajnię.
Irys parska na widok żłobu wypełnionego ziarnem i koryta z wodą, a jego pani
powoli rozwiązuje rzemienie, do których przywiązana jest drewniana konstrukcja
moich sanek.
- Siednijcie
se Szeregowy na ganku. – Pokazuje na podest przed domem z ławką i drewnianym
stołem. – Ja tylko konia oporządzę i już do was idę.
Gramolę się
po nieforemnych schodkach podpierając siekierką. Kamienna platforma opasuje dom
od wschodu i zachodzi za południowy narożnik rozszerzając się w piękny taras
widokowy. Widać stąd całkiem przyjemną panoramę okolicznych pagórków
porośniętych gęstym lasem. Widok psuje nieco linia niskiego napięcia
przebiegająca grzbietami po prawej, ale poza tym mam przed sobą naprawdę
sielski obrazek. Opieram się o drewnianą barierkę i spoglądam w dół na
szemrzący strumyczek obmywający podnóże umocnionej betonem skarpy. Ktoś musiał
wydać sporo kasy, żeby wybudować sobie takie gniazdko. Odwracam się z powrotem
w kierunku domu. Wielkie panoramiczne, rozsuwane, drzwi z polaryzowanego szkła
zajmują prawie całą południową ścianę. Nie mogę niczego dojrzeć w środku, ale
pewnie z wewnątrz wszystko widać doskonale. Widziałem kiedyś takie szkło w
bardzo drogiej willi w naszym Mieście. Ojciec mi pokazywał, jak podłączając
prąd z bateryjki można sterować sobie przeźroczystością i refleksem. Fajny
bajer, nawet myśleliśmy, żeby coś takiego zamontować w szklarni na warzywa, ale
konstrukcja była za ciężka, a i z transportem byłoby za dużo zachodu. W
szklarni zawsze możesz zachlapać szkło błotem jak jest zbyt słonecznie, a jak
pada deszcz to się samo zmyje. Z rozmyślań wyrywa mnie moja gospodyni.
- No jak podoba
się chatka? – Wyciera dłonie w poplamiony ręcznik. – Mój Stefciu sam
projektował każdy szczególik. – dodaje z dumą.
- To pani tu
mieszkała przed Zarazą?- pytam ze zdziwieniem
- Ano, tak
się złożyło. Tutaj my ze Stefciem na lato przyjeżdżali i szykowali żeby sobie
na emeryturce osiąść, jak już zarobimy w Stolicy co my mielimy zarobić – śmieje
się serdecznie prowadząc do odsuwanych drzwi. – W finansach robota była ciężka,
stresująca.
Mocuje się
chwile z kluczem w zamku.
– To człowiek musiał mieć coś, żeby nie
zgłupieć do reszty. – Drzwi stają otworem i gospodyni prosi do środka.
– Jedni
mieli sportowe samochody i wakacje w tropikach, a my – robi dookoła zamaszysty
ruch rękami – to! Wszystko to mój Stefciu sam zaprojektował, wymyślił, a co
niektóre rzeczy to nawet własnoręcznie wystrugał.
Bierze się
pod boki zadowolona z wrażenia jakie na mnie zrobiła jej „skromna chatka”.
– Nie zdążył
się nacieszyć biedaczek – wzdycha ciężko. – Dwa lata, po tym jak my to
wykończyli, to go zawinęło. – Zamyśla się smutno i milknie.
- Umarł w
czasie Zarazy? – pytam po chwili krępującej ciszy.
- Nie –
ucina krótko – rak prostaty.
Wchodzi do
środka zdecydowanym krokiem, a ja stoję w drzwiach i rozdziawiam gębę nie
bardzo ogarnąć jak coś takiego jest jeszcze możliwe. Ogromny salon z centralnie
położonym kominkiem, otwarta kuchnia z wysokimi blatami i barowymi stołkami,
schody prowadzące na antresolę z dwoma wejściami, pewnie do sypialni. Całość
jest może trochę zakurzona i poszarzała, niemniej jednak robi tak oszałamiające
wrażenie, że bezwiednie wycieram buty zanim przekroczę próg. Już mam siadać na
wskazanym przez właścicielkę fotelu, gdy dociera do mnie w jakim stanie jest
moje ubranie.
- Pani
Smolarzowa, - mamroczę niepewnie – oskrobać by mi się najpierw wypadało.
- Ano tak,
pewnie! – Kobieta podrywa się z powrotem na nogi i prowadzi do części domu
przyległej do garażu.
– Tu macie
roboczą łazienkę. Zaraz wam przyniosę jakieś suche ciuchy. Stare możecie sobie
uprać jutro. Prąd zaraz włączę to woda będzie ciepła, tylko oszczędzajcie, bo
akumulatory słabe. – To mówiąc zostawia mnie samego. Łazienka nie jest może
najczystsza. Spora wanna służy pewnie czasem do oprawiania zwierzyny, a na
kafelkach podłogi i ścian błoto i brud tworzą malownicze zacieki, ale
perspektywa ciepłej kąpieli sprawia, że cieszę się jak głupi do sera. Rozbieram
się szybko i wchodzę pod stojący obok wanny prysznic. Ostrożnie, żeby nie
zmoczyć świeżych opatrunków, zmywam z siebie cały brud ostatnich dni. Dopiero
wycierając się szarym ręcznikiem dociera do mnie jaki jestem zmęczony. Krótka
drzemka po drodze pozwoliła odzyskać co prawda trochę energii, ale tułanie się
w gorączce po lasach dało mi się we znaki. Na ostatnich nogach dowlekam się do
kuchni. Stare, sztywne ciuchy, które Smolarzowa zostawiła mi pod drzwiami
łazienki pachną stęchlizną i kurzem, ale i tak jestem za nie bardzo wdzięczny.
Moja gospodyni odwraca się od elektrycznej płyty indukcyjnej z patelnią w ręku.
- No jak
Szeregowy? Głodni? – Pokazuje widelcem na zawartość naczynia – Kiełbasa z
dzika. Dobrze wysuszona i niezbyt tłusta.
Słysząc to prawię
dławię się śliną napływającą mi gwałtownie do ust.
– Nalejcie
nam po jednym, tam są szklanki. – Wskazuje na blat z karafką i musztardówkami.
W butelce jest chyba ten sam specyfik, którym uraczyła mnie na drodze, więc rozlewam
dość zachowawczo, na co moja gospodyni marszczy brwi.
- Jak
chcecie się oszczędzać, to wasza sprawa, ale ja musze solidnie przepłukać
gardło.
Wyraźnie
rozbawiona nabija pryskające tłuszczem kiełbasy na widelec i nakłada na
talerze. Jemy w milczeniu, przerywanym tylko stukaniem sztućców i dzwonieniem
szklanek. Po kilkunastu minutach czuję, że jestem pełny, a do tego nie jak
zaraz nie przestaniemy pić, to będę też nieźle wstawiony.
- Pani
Smolarzowa, to ja może wezmę pierwszą wartę – próbuję wymiksować się z
następnej kolejki.
- Dajcie
spokój Bonderko, hep! – Kobieta czka głośno rozlewając resztkę z karafki do
naszych szklanek. – Zaraz alarm załączę, tylko jeszcze do Irysa zajrzę. Nie
bójcie się. Ja tu mam czujki rozstawione dookoła domu. Jakby coś większego
podeszło to syrena umarłego obudzi, a mniejsze zwierzaki to reflektorki
przeganiają. Rozłóżcie się tam… – wskazuje na kanapę – …pod oknem. Zaraz
kominek zapale na wieczór, tam nawiew ciągnie to będzie wam ciepło.
Dziękuje za
kolację i wyciągam się na miękkiej kanapie, gdy moja gospodyni wychodzi do
garażu. Zanim całkiem zasypiam rejestruję jeszcze jak, po powrocie wchodzi po
skrzypiących schodkach do sypialni na antresoli i ze szczęknięciem zamyka drzwi
na klucz.
Śpię bardzo niespokojnie. Co rusz
budzę się nie wiedząc, gdzie jestem i co tu robię. Kilka tabletek
przeciwbólowo-gorączkowych zmieszanych z gorzałą funduje mi nieciekawe stany
lękowe. Mimo zmęczenia, nie mogę zmusić galopujących myśli do spokoju. Wciąż
rozwlekam lęki i obawy o Piotra, Maćka… Zośkę… no właśnie. Co z nią?
Zostawiliśmy ją w mieście pod opieką ludzi z Rynku. Nagle czuję ogromną
tęsknotę za dziewczyną, którą znam ledwie kilka dni. To uczucie tłumi teraz
wszystkie inne, tak jakby tylko to się liczyło. Dziwne, nigdy nie czułem
niczego takiego. Wzdycham ciężko i obracam się na drugi bok.
Ranek zalewa salon, ciepłym
wiosennym słońcem. Przeciągam się ostrożnie, żeby nie zerwać szwów na rękach i
rozglądam ciekawie po domu. Teraz, w jasnym świetle dnia nadal robi wrażenie,
ale widać więcej brudu, pajęczyn i kurzu. W takim wnętrzu człowiek podświadomie
oczekuje, że wszystko będzie lśniące czystością, chociaż sam w swojej piwnicy
nigdy przecież nawet nie odkurzałem, ani nie zmyłem betonowej posadzki.
Zamiatanie wyznaczyłem sobie raz dziennie i nawet przez tydzień, czy dwa tego
skrupulatnie pilnowałem. Człowiek się przyzwyczaja spać gdzie popadnie, jeść
byle co i cieszyć się jak ma dach i mu na głowę nie pada. Reszta staje się
zbędnym luksusem. Ale wystarczy jeden dzień spędzić w domu, w którym jest …
normalnie i już zaczyna się tęsknić do tego co był dawniej. Do budzenia się w
czystej pościeli, oglądania telewizji przy śniadaniu, wyjścia do parku. Do
spotykania ludzi, którzy do siebie nie strzelali, tylko mijali się na ulicy jak
gdyby nigdy nic. Do jedzenia, którego nie trzeba było sobie samemu zabić, tylko
kupić w najbliższym sklepie. Eh, znowu mam podły nastrój. Jak to mówią „na kaca
najlepsza praca”, więc wstaję ciężko, trzeszcząc stawami, ubieram buty i
wychodzę na rześkie powietrze poranka. Słońce już podniosło się ponad czubki
sosen po mojej lewej stronie i dosusza teraz łąki z nocnej rosy. Zbiegam po
kamiennych schodkach do strumyka, zrzucam flanelową koszule, którą pożyczyła mi
gospodyni i ochlapuję się lodowato zimną, czystą wodą. Klęcząc na brzegu
zanurzam na chwilę głowę po same ramiona i pryskając gwałtownie rozchlapuje
dookoła kryształowe kropelki. Tak, tego mi było trzeba. Nawet rana na nodze
przestaje dokuczać, gdy resztki snu i wypitego alkoholu spływają ze mnie razem
ze strugami zimnej wody. Ubieram się na szybko kuśtykając po schodkach na górę
i łapię za siekierę do rąbania drewna. Przy ścianie stoi pniak a przy nim cała
sterta nieporąbanych półmetrówek do rozszczepienia. Bardzo dobre ćwiczenie dla
kogoś, kto ma problem z przykurczem przedramion. Ustawiam pierwszy pieniek na
pniaku, ujmuję trzonek siekiery w obie dłonie i rozbijam jednym uderzeniem.
Prosta, ale satysfakcjonująca czynność zajmuje następne pół godziny. Gdy,
połowa sterty drewna jest już porąbana w drzwiach staje moja gospodyni z dwoma
kubkami w rękach.
- No jak
tam, Bonderko? Wyspany? – Podaje mi parującą mocnym aromatem kawę.
- Dziękuję.
– Kiwam głową. – Mam nadzieję, że pani nie obudziłem – dodaję z uśmiechem.
- Nie wy,
tylko alarm. – Pokazuje kubkiem na róg dachu, pod którym miga diodą czujnik
ruchu ze zintegrowaną kamerą.
-
Przepraszam, - krzywię się z zażenowania – zupełnie zapomniałem.
- To nic,
mnie trzeba ruszać te wnyki sprawdzić, bo mi tam zwierzyna zgnije. Na stole wam
zostawiłam przybornik do szycia i parę ubrań, to sobie coś wybierzcie. Mundur
pewnie będziecie musieli sobie naprawić, żeby was za dezertera nie wzięli, nie?
– Patrzy na mnie badawczo znad krawędzi swojego kubka.
- No tak, -
odpowiadam trochę za nerwowo – ma się rozumieć. Dziękuję pani.
- No dobra,
to ja ruszam. Tu macie klucz do drzwi wejściowych. Zamknijcie dobrze jakbyście
gdzieś szli. Reszta domu jest pozamykana. – Pokazuje kubkiem na zachód. – Tam
jest wioska, ale nie łaźcie za daleko żeby was co znowu nie pogryzło. Z tą noga
to za szybko nie uciekniecie.
- Dziękuję.
Zostanę w tutaj. Może się na coś przydam? Nie ma pani jakiej roboty?
Kobieta
patrzy na mnie marszcząc brwi i po chwili rzuca:
- Możecie
wóz już przygotować do drogi. Przez całą zimę stał nieużywany, a skóry i futra
mam tyle, że inaczej nie przewiozę. Z resztą we dwoje na jednym koniu i tak
byśmy nie pojechali. Irys nie lubi jak ktoś inny na nim jeździ. – Prowadzi mnie
do garażu.
- Tu są
smary, skrzynka z narzędziami, - dotyka po kolei wiszących na ścianie półek –
jakieś śrubki i nakrętki. Trzeba osie nasmarować, opony dopompować i zobaczyć,
czy co nie przerdzewiało.
Wychodzi na
zewnątrz i pokazuje na prostą wiejską bryczkę na samochodowych kołach przykrytą
szarym brezentem.
– Poradzicie sobie „Szeregowy z miasta”? – uśmiecha
się z przekąsem.
- No cóż,
obiecuję, że jak nie naprawię, to przynajmniej nie popsuję. – odpowiadam z
zapałem.
Smolarzowa zebrała się w pięć minut.
Zanim zdjąłem plandekę z wozu i znalazłem potrzebne narzędzia, ona już
siedziała w siodle ubrana w lekką ortalionową kurtkę i chustkę na głowie.
- Szeregowy,
wrócę koło południa – powiedziała poprawiając szablę przy boku – przywiozę coś
na obiad.
Kiwnąłem
głową, a Irys ruszył z kopyta potrząsając uzdą.
Reszta przedpołudnia zeszła mi na czyszczeniu z rdzy
piórowych resorów wozu, odkręcaniu zapieczonych śrub, smarowaniu osi,
pompowaniu opon i całej reszcie prac, których wymaga tak prosty pojazd
zostawiony pod chmurką na kilka miesięcy. Robota szła mi szybko, ponieważ
warsztat zmarłego małżonka pani Smolarzowej był nie tylko dobrze wyposażony,
ale i równie uporządkowany. W wysuwanych szufladach leżały posegregowane klucze
płaskie i oczkowe, w innych pilniki i narzędzia do obróbki drewna, smary i
oleje oraz nieużywane od dawna elektronarzędzia. Znalazłem też spalinową piłę
uświnioną sadzą, pyłem i starym smarem, z zupełnie tępym, wiszącym jak stare
gacie łańcuchem. Uśmiechając się pod wąsem postawiłem ją na warsztacie i
zacząłem rozbierać po kawałku. Świeca miała zupełnie czarny, smolisty kolor,
więc nie byłem zdziwiony, że filtr powietrza jest całkiem zapchany. Po krótkiej
kąpieli w benzynie ekstrakcyjnej oba elementy odzyskały pierwotny wygląd i funkcję.
Sprawdziłem iskrę i z zadowoleniem zobaczyłem przeskakujące ogniki, za każdym
pociągnięciem za sznurek rozrusznika. Montuję wszystko na swoje miejsca, wlewam
trochę rzadkiego oleju do zbiornika smarowania miecza i zdejmuje łańcuch.
Naostrzenie okrągłym pilnikiem zajmuje mi najwięcej czasu z wszystkich
czynności jak do tej pory, ale właśnie takie proste, niewymagające za dużo
myślenia zajęcia są najbardziej odprężające. Zupełnie spływa ze mnie napięcie
ostatnich dni i łapię się na tym że zaczynam wesoło pogwizdywać jakąś starą
melodię. Chwilowo nikt i nic nie chce mi zrobić krzywdy, mam dach nad głową, suchy
kąt do spania i nie muszę martwić się o jedzenie. A do tego mogę się pobawić w
warsztacie. Czegóż chcieć więcej? Znajduje mały kanister z wypisanym flamastrem
oznaczeniem 2 T 1:35 chlupoczący benzyną z czerwonym olejem syntetycznym.
Wlewam odrobinę do zbiornika piły, zalewam przyciskiem gaźnik i odpalam od
trzeciego szarpnięcia. Silnik krztusi się niebieskim dymem, ale po chwili
wchodzi ładnie na obroty. Gaszę go po minucie zadowolony z dobrze wykonanej
roboty. Moja gospodyni, będzie mogła z łatwością zaopatrzyć się w drewno na
opał. Postanawiam zrobić sobie przerwę. Odkładam wszystkie narzędzia na miejsce
i zamykam garaż. Słońce dalej przyjemnie przygrzewa, więc rozkładam się z moimi
starymi ciuchami na tarasie przed domem. Obłuskuję kurtkę z zaskorupiałego
błota i próbuję pozszywać porwane rękawy. Z bluzy mundurowej wypadają dwa pełne
magazynki do dziewiątki. Zupełnie o nich zapomniałem. Teraz, gdy straciłem
pistolet nie na wiele się zdadzą, ale chowam je szybko do kieszeni spodni. Gdy
klnę po raz nie-wiadomo-który kłując się w palec igłą do szycia, do moich uszu
dobiegają głosy dochodzące z drogi dojazdowej do domu. Szybko zagarniam ciuchy
w kłębek i wskakuje przez rozsuwane drzwi do środka. Przez wschodnie,
polaryzowane okno widzę, że do domu zbliża się od strony lasu klika postaci
prowadzonych przez Smolarzową. W pierwszym odruchu chcę już otworzyć drzwi, ale
orientuję się, że coś jest nie w porządku. Kobieta idzie przodem mając ręce
wykręcone za plecami, Irys wyraźnie niespokojny jest prowadzony przez żołnierza
w zielonej kurtce, obok niego z karabinem w ręce idzie kolejny a pochód zamyka
korpulentny wąsacz w furażerce, wymachujący pistoletem. Wszyscy zachowują się
bardzo swobodnie, wręcz radośnie. Wszyscy z wyjątkiem Smolarzowej, która
zaczyna coś mówić do Wąsacza na co dostaje w plecy kolbą automatu od żołdaka
idącego za nią. Irys gniewnie wstrząsa grzywą, ale mocne pociągnięcie za uzdę
momentalnie go uspokaja. Niedobrze. Rozglądam się nerwowo za jakąkolwiek
bronią. Gospodyni mówiła coś o karabinie, ale nawet jakbym go znalazł, to i tak
nie potrafiłbym go nawet naładować. Zostaje mi tylko walka wręcz. Chyba, że… Rzucam
się do drzwi prowadzących do garażu. Po drugiej stronie cienkiej blachy wrót,
słyszę rechotanie i nawoływania żołdaków. Łapię za piłę spalinową i odpalam ja
jednym szarpnięciem, a potem blokuję gaz kawałkiem taśmy izolacyjnej. Silnik
wchodzi momentalnie na najwyższe obroty wypełniając pomieszczenie ogłuszającą
kakofonią dźwięków. Tak jak przewidziałem, żołdacy dopadają do bramy i unoszą ją
od razu gwałtownie na całą wysokość. Pierwszy wpada ten z karabinem celując od
razu w głąb pomieszczenia wypełniającego się siwymi spalinami. Na środku stoi
wyjąca w niebogłosy piła. Gdy żołdak przestępuje próg wypadam na niego z cienia
po prawej stronie drzwi z siekierą wzniesioną do ciosu. Wąski klin ostrza
wchodzi ze zgrzytem pod prawy oczodół. Strzelec konwulsyjne zaciska rękę na
spuście, posyłając długą serię w dach garażu. Nie mam siły w ramieniu wyrwać
siekiery z głowy żołdaka. Przypadam na kolano, wyszarpuję nóż i rzucam w
Wąsacza z krótkiego zamachu z biodra. Ostrze pokonuje łukiem dzielące nas
cztery stopy i zagłębia się w opasłe brzuszysko. Żołnierz składa się w pół
wypuszczając pistolet i łapie za wystającą mu z bebechów rękojeść. Trzeci
puszcza wodze Irysa i wykorzystując dzielący nas dystans, próbuje złapać za
kolebiący mu się na za długim pasku automat. Koń od razu odskakuje przerażony wyciem
piły i hukiem wystrzałów. Gdy ja nurkuję po upuszczony na ziemię pistolet,
odwraca się wybijając z przednich nóg i silnym kopniakiem tylnych kopyt posyła
żołdaka na ziemię. Mnie w tym czasie udaje się dopaść do broni i podnosząc się
na kolano pakuję mu dwie kule w pierś. Wąsacz wyszarpnął nóż i niezdarnym
zamachem próbuje sięgnąć mojej nogi, zarabia więc kulę prosto w czoło i pada
jak długi. Skończone. Wszystko trwało może pięć sekund. Wypuszczam powietrze i
podnoszę się ciężko na nogi szukając wzrokiem pani Smolarzowej. Irys już się
nad nią pochyla i delikatnie trąca pyskiem leżącą na boku kobietę. Podbiegam do
niej i jednym ruchem przecinam plastikową opaskę zaciskową, która krępowała jej
ręce z plecami.
- Pani
Smolarzowa, wszystko dobrze?
Odwracam ją
i próbuję podnieść do siadu.
– Co się
stało, czemu panią zaatakowali? – pytam pełen najgorszych przeczuć. Kobieta
jest roztrzęsiona, ale bierze głęboki wdech i już po chwili się uspokaja.
- No cóż
panie Bonderko, - patrzy mi smutno prosto w oczy – tak mają w zwyczaju pańscy
koledzy po fachu. Dezerterzy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz