czwartek, 24 grudnia 2020

1‰ , tom I Twierdza 14. Nowy Ład

 



Smolarzowa wróciła po niecałej godzinie. Przyniosła mi talerz świeżo upieczonej karkówki, pokrojonymi w ćwiartki ziemniakami i kiszoną kapustą. Do tego dwa duże kufle piwa, po jednym dla niej i dla mnie. Siadam na wozie z talerzem na kolanach, a Maria zaczyna raportować czego się dowiedziała.

- Pociąg wrócił cztery dni temu – mówi cicho upewniwszy się że nikogo nie ma w pobliżu.

 – Mieli sporo przygód po drodze. Jedna z lokomotyw nie nadaje się do użytku, tak samo jak wagon pasażerski. Stracili też wóz pancerny i ponad połowę żołnierzy.

Patrzy na mnie uważnie, a ja z uśmiechem kiwam głową przeżuwając kolejny kęs.

 – No widzę, że o tym to akurat wiesz więcej niż ja? No dobrze panie mądralo, to ci jeszcze powiem, że w tym pociągu złapali dwóch z bandy i jednego dezertera. Wszystkich mają jutro sądzić. Pokazowy proces. Oczywiście oficjalna wersja jest taka, że cała akcja zakończyła się oszałamiającym sukcesem. Uratowano ponad sześćdziesiąt osób z terenu objętego epidemią. Zabezpieczono ponad sto pięćdziesiąt tysięcy litrów paliw płynnych oraz ponad czterysta ton dóbr konsumpcyjnych i sprzętu. Problem w tym, że mieli na składzie dwie cysterny po sześćdziesiąt kubików każda, z czego jedna przyjechała całkiem pusta, bo nawet pomp do niej nie podłączali, a wagonów towarowych było tylko pięć po czterdzieści cztery tony sztuka i też może dwie trzecie pełne. Propaganda i matematyka to dwie różne sprawy – mówi opierając się o ścianę boksu i pociągając solidnego łyka ze swojego kufla. Przełykam resztkę ziemniaków i pytam:

- Co  z więźniami?

- Trzymają ich w Twierdzy. Nie zazdroszczę.

Maria krzywi się spoglądając mi w oczy.

 – Przykro mi – dodaje smutno.

Kiwam głową i dopijam resztkę swojego piwa.

- To niczego nie zmienia. Muszę się tam dostać.

Smolarzowa rozgląda się konspiracyjne dookoła i upewniwszy się, że nikogo nie ma wyjmuje z kieszeni kurtki złożoną na cztery kartkę.

- Tu masz plan najbliżej okolicy. – Stuka palcem w nieforemny pięciobok narysowany ołówkiem w lewym dolnym rogu.

– Tu jesteśmy, ten pasek z trzema kółkami na północy to Stary Zamek. Jest tam punkt obserwacyjny; jakiś tuzin żołnierzy z dronem i lornetkami. Z wież widać całą okolicę. Jeśli planujesz tędy wracać  to będziesz miał problem. Dalej na północnym wschodzie jest Zachodni Kamieniołom, kolejne dwa; Południowy i Wschodni tutaj i tutaj, a w środku, pomiędzy nimi Twierdza.

Pokazuje na wydłużony prostokąt narysowany w rozwidleniu dwóch drabinek torów kolejowych.

 – To dawny kompleks przemysłowy. Produkowali tu materiały budowlane, cement, stalowe profile. Teren był już ogrodzony betonowymi płotami. Europejscy wjechali tu tabunem wozów bojowych i ciężarówek i wszystko zajęli w pół roku po Zarazie. Od tego czasu rozbudowują, umacniają i usprawniają. Okoliczne pola uprawne są obrabiane przez tofiejnych, tak samo jak kamieniołomy. W fabryce dalej wypalają cement i produkują beton z kruszywa. W ostatnim roku przyciągnęli cały transport węgla, oprócz tego wycinają sporo drzew z okolicy. W samej Twierdzy siedzą wojskowi, ale w miasteczku po północnej stronie uchowało się trochę miejscowych, którzy mają jako taką swobodę. Tam jadę jutro sprzedać skóry i futra. Ze Zdzichem już przybiłam dila na mięsko – kończy zadowolona i odwraca kartkę na drugą stronę.

- Tu masz ogólną mapę… – wskazuje Twierdzę zaznaczoną pośrodku – …na północy jest większe miasto, ale nic tam nie zostało. Ludzi już dawno sprowadzili tutaj. Królewskie masz tu.– Wskazuje na kropkę na południowym zachodzie.

Na mapie odnajduje jeszcze nitki dróg prowadzących do mojego Miasta na południowym wschodzie, rzeczki i mniejsze miejscowości po drodze i ciężko wzdycham. 

- No co ci Synek? Przestałeś wierzyć w cuda?

- Nie pani Mario, tylko zna pani tę bajkę o królewnie, co mieszkała w wieży za siedmioma lasami, górami, morzami?

- Nie, co z nią?

- Tak się kiedyś oparła o parapet, patrzy przez okno i mówi „ Kuźwa, jak ja mam wszędzie daleko”.

Głośny śmiech Smolarzowej odbija się echem od powały.

 

            Ruszamy godzinę po wschodzie słońca. Na parkingu czeka na nas Zdzich.

- Marysiu, jak będziesz wracać to już wszystko ci przyszykuję, tak jak my wczoraj ustalili. Jakby mnie nie było, to ci Michaś wyda.

- Dzięki ci Zdzichu, do zobaczenia popołudniu.  

Machamy do gospodarza, Smolarzowa klepie lekko lejcami w grzbiet Irysa i koń posłusznie wyprowadza naszą bryczkę na żwirową dróżkę. Omijamy wzgórze z prawej strony. Droga prowadzi nas prosto na wschód, biegnąc wśród zieleniejących się już pól, by po kilku minutach wciąć się w coraz gęstszy zagajnik.

- Chcę ci pokazać osłonięte podejście od południa. Normalnie bym ominęła wzgórze z lewej strony, a nie pchała się przez las, ale dla ciebie to może być dobra droga ucieczki.

Pokazuje palcem na wschód.

– Tu zaraz jest dwupasmowa Expresówka północ – południe. Jak się uprzesz to możesz nią dotrzeć prosto do Królewskiego. Trochę dalej, równolegle do drogi leży ta twoja magistrala kolejowa.

Kiwam głową sprawdzając oznaczenia na mapie.

– Magistrala przechodzi pomiędzy Zachodnim a Południowym Kamieniołomem, a Expresówka mija Zachodni po lewej, widzisz? – Stuka palcem w kartkę.

- Od północy i wschodu masz gęste lasy. Mało dróg, dużo miejsc żeby się schować. Jakbym miała uciekać to tamtędy.

- Dzięki – mówię składając kartkę na czworo i chowając do przedniej kieszeni flanelowej koszuli. – Tak zrobię, jeśli się będzie dało.

Po chwili dojeżdżamy do skrzyżowania, gdzie skręcamy w lewo by po następnych kilku minutach wyjechać na wiejska asfaltówkę. Stojące przy niej domy noszą ślady bardzo intensywnego szabru, a w niektórych miejscach po prostu bezmyślnego wandalizmu. Prawie wszystkie okna są wybite, w części budynków brakuje dachów. Na podwórkach stoją spalone samochody. Mijamy właśnie wypalone do ziemi zgliszcza jednego z gospodarstw, gdy Maria zaczyna opowiadać historię tego miejsca:

- Europejscy mówią, że tu było gniazdo bandy, co terroryzowała całą okolicę, ale to propaganda. Tu mieszkali ludzie, co im się przeciwstawili. Bilski zrobił z nich przykład. Powiedział, że jak nie chcą mieszkać w Twierdzy to nie będą mieszkać nigdzie. Chłopów w domu zamknął i podpalił, a bobom i dzieciom kazał patrzeć. Ofiary na ołtarzu Nowego Ładu i Porządku. Odtąd nikt mu się nie postawił… – patrzy na mnie uśmiechając się półgębkiem – …aż do teraz.

Na Ekspresówkę wyjeżdżamy po następnych kilku minutach. Dwupasmowa droga wiodąca prosto na północ jest zupełnie pusta. Smolarzowa pokazuje na wschód.

- Widzisz tę górkę? To za nią jest Zachodni Kamieniołom. Okrążymy go teraz od lewej i wyjedziemy na wprost na miasteczko. Twierdzę będziesz miał po prawej ręce. Powinno być widać szczyty silosów.

 

Z Ekspresówki zjeżdżamy w prawo, w kierunku gęstniejących zabudowań miasteczka. Widać, że część domów jest tutaj zamieszkana. Coraz częściej pokazują się ludzie w obejściach, na podwórkach widać susząc się pranie, albo kilkoro bawiących się dzieciaków. Na drodze mijamy wóz jadący w przeciwną stronę. Na polu po prawej, terkocze głośno traktor, bronujący skiby po zimie. To miejsce po prostu tętni życiem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem kilkadziesiąt osób w ciągu pół godziny. Dwukrotnie zatrzymują nas do kontroli. Pierwszy posterunek jest jeszcze na dwupasmówce. Otoczona betonowymi barierami przyczepa kempingowa obsadzona przez czterech Rumunów. Obchodzą się z nami dosyć grzecznie i niebyt namolnie domagają się łapówki. Smolarzowa rzuca im dwie paczki papierosów i puszczają nas wolno. Na drugim posterunku rozstawionym bliżej centrum miejscowości już nie jest tak łatwo. Służbista dowodzący wartownikami długo sprawdza nasze papiery, wreszcie niezadowolony krzyczy coś do swoich podwładnych. Jeden z młodych żołnierzy wskakuje na stojącego przy drodze quada i odjeżdża szybko w kierunku przysadzistych, kilkupiętrowych budynków na końcu ulicy. Na szczęście wraca po niecałych pięciu minutach i podaje kapralowi kartę z meldunkiem, a ten przybija na niej pieczątkę i przekazuje Smolarzowej. Ruszamy ponaglani przez żołnierzy, którzy chcą już zająć się następnymi podróżnymi czekającymi w kolejce do weryfikacji.

- No to jesteśmy w Zielonej Strefie. – Maria nachyla się do mnie ściszając głos.

- Teraz pojedziemy do Urzędu Centralnego oddać haracz, to jest kontyngent, a później pohandlujemy w miasteczku. Zobaczymy, może nawet i coś zarobię.

Urząd mieści się w budynku dawnej podstawówki. Parkujemy wóz przy drodze pod dającymi trochę cienia kasztanami. Smolarzowa idzie do środka zarejestrować list przewozowy, a ja nalewam trochę wody do plastikowego wiaderka i poję Irysa. Na boisku za szkołą widzę jakieś zamieszanie. Na murawie stoi samochód ciężarowy, z którego kilku ludzi wyładowuje właśnie elementy składanego rusztowania i belki podestów.

- To dziś wieszane będzie? – Zgarbiony, zasuszony staruszek w sweterku i przekrzywionym berecie pokazuje trzymaną w ręce laską na boisko. Odwracam się do niego i wzruszam ramionami z zakłopotaniem.

- A to dobrze tak! – Wykrzywia do mnie bezzębne usta w grymasie złości.

– Tym łapserdakom, złodziejom, kanaliom, mordom zdradzieckim…!

Kobieta w średnim wieku łapię go ostrożnie za rękę. Stary gniewnie potrząsa laską.

- Chodź już tato, nie denerwuj się, bo ci zaszkodzi. – Odchodzą oboje w kierunku jednego z pobliskich bloków.

Smolarzowa wraca po jakiejś półgodzinie. Bez słowa wskazuje mi głową na wóz i sama wskakuje na kozioł.

- Banda złodziei – cedzi przez zaciśnięte zęby – znowu podnieśli. Czterdzieści procent mam zostawić.

Cmoka na Irysa i ruszamy w kierunku hali gimnastycznej.  Urzędnik już czeka, celem pobrania kontyngentu. Maria próbuje się jeszcze wykłócać, ale widać, że służbista nie pozostawia miejsca na interpelacje. Dwóch robotników pakuje na ręczny wózek bele futer i skór, oraz małą skrzynkę z kiełbasą. Smolarzowa odwraca się na pięcie i po chwili wyjeżdżamy przez bramę na drogę w kierunku sklepu. Dawny market stoi zaraz przy kościele z pojedynczą, kwadratową wieżą. Cały teren dookoła sklepu jest zapchany skleconymi byle jak budami z mydłem-i-powidłem. Na stołach i plandekach leżą rozłożone owoce i jarzyny, mąka, sery i mięso, nieopodal piętrzą się koszyki, stoły i stołki, futra i skórzane kurtki, narzędzia i książki. Słowem wszystko do wszystkiego i do niczego. Zajeżdżamy od zaplecza sklepu i Maria przywołuje jednego z kręcących się tam wyrostków.

- Mały, idź no zawołaj Gruzina. Powiedz, że Smolarzowa przywiozła mu futro z miśka, tak jak obiecała.

Młody okręca się na pięcie i zaraz znika w ciemnym wnętrzu. Po chwili z wejścia wychyla się opasły, nieogolony typ w kiedyś żółtym podkoszulku, przewiązany w pasie poplamionym fartuchem.

- Maria! Ty masz dla mnie!? – woła ze wschodnim zaśpiewem rozkładając wielkie ramiona w geście powitania.

- Mam, mam. – Kobieta zeskakuje z kozła i podnosi plandekę na naszym w połowie opróżnionym wozie.

- Proszę, przebieraj, wybieraj, tylko mnie nie orżnąć nie próbuj, bo wiesz, że ja nerwowa jestem.

Gruzin doskakuje do wozu jak dziecko do pudełka czekoladek. Bierze do ręki skóry ściągnięte z dzików i saren, futra bobrów, lisów, by w końcu podnieść na rozpostartych ramionach wielkie futro brunatnego niedźwiedzia.

- Trzy dni tropiłam. Dwie kule zarobił w łeb zanim padł. Dasz mi za to coś naprawdę dobrego – mówi Maria z naciskiem.

Mimowolnie patrzę na nią z szacunkiem. Niedźwiedź nie był może tak wielki jak Bestia, ale sam fakt, że Maria wybrała się na niego uzbrojona tylko w czarnoprochową pukawkę wzbudził mój podziw.

- No dam ja, dam! – zgadza się Gruzin skwapliwie – Chodź do dom. Targu ubijem. -  Pokazuje gorliwie ręką na wejście, drugą przyciskając zwinięte futro do piersi.

Smolarzowa pokazuje mi ruchem głowy, żebym pilnował wozu, a sama udaje się za gospodarzem do środka. Nie ma jej kilka minut, po których wychodzą oboje wyraźnie zadowoleni. Pomocnicy Gruzina sprawnie rozpakowują nasz towar, kursem powrotnym zapełniając bryczkę towarami zamówionymi przez Smolarzową. Całą transakcja trwała może kwadrans, po którym jesteśmy znowu na osiedlowej uliczce.

- I co zadowolona pani z utargu? – Wykorzystuję chwilę, gdy akurat nikogo nie mijamy.

- No ujdzie – rzuca półgębkiem, choć widzę, że oczy jej się śmieją.

 – Ten misiek go zmiękczył, bo dał mi przyzwoity przelicznik na resztę. Eh, tęsknię trochę do normalnych pieniędzy. Nie trzeba było wtedy przeliczać litra spirytusu na pięć litrów benzyny. Litra benzyny na trzy kilo cukru. Kilo cukru na dziesięć kilo ziemniaków i tak dalej. Jak chcesz zamienić skórki z zająca na kapiszony do karabinu to jobla idzie dostać zanim się doliczysz co do czego.

- Nikt nie próbował z powrotem wprowadzić pieniędzy w obieg?

- No pewnie że próbowali. Tylko problem był taki, że co i rusz ktoś znajdował większą sumę w gotówce, przyjeżdżał tu i rozwalał system. Taki nagły zalew kilkudziesięciu tysięcy na maleńkim rynku sprawiał, że inflacja wyskakiwała pod sufit w ciągu kilku godziny. W końcu Europejscy wprowadzili weksle. Niby to jest dobre, bo w paliwie ma pokrycie. Tylko problem jest taki, że nikt tak naprawdę nie wie ile oni tego paliwa mają. Jakby wszyscy nagle chcieli weksle zrealizować to by trzeba by było te cysterny jak cytryny wyciskać. My handlarze wolimy barter. Jak się zamienisz za coś to masz coś, a nie pustą obietnicę. Na przykład obiecałam Gruzinowi, że mu miśka przywiozę a on mi obiecał kapiszony, ołów i trochę solidnych narzędzi. I każdy dostał co potrzebował.  

- A z tym miśkiem to jak było? – Ściszam głos do szeptu, z uwagi na mijany patrol dwóch żołdaków.      

- Oj, normalnie. Mówiłam ci już, że się wygodna zrobiłam. Złapał się na pętle z drutu i trzeciego dnia jak całkiem oklapł to przyszłam mu łeb rozwalić z dubeltówki. Ja za stara jestem na to żeby się po lesie ganiać. – Uśmiecha się szelmowsko.

Jedziemy w z powrotem w kierunku boiska, na którym zbiera się coraz więcej osób. Przy końcowej linii postawiono nakryty zielonym suknem podest, na którym właśnie kończą układać dwa długie stoły. Zeskakuję na ziemię pokazując kciukiem na gęstniejący tłum na boisku. Smolarzowa podaje mi kartonik wypisany przez Gucwę.

- Masz i dobrze schowaj. Ja jadę jeszcze coś załatwić i zgarnę cię stąd za jakąś godzinę.

Kiwam głową i idę wmieszać się w coraz większą grupę ludzi na murawie.

 

            Czekamy dobre pół godziny zanim coś zaczyna się dziać. W tym czasie z okolicznych domów schodzą się całe rodziny. Na ulicy staje kilka wozów i furmanek. Większość drzewek i ławek jest otoczona przez przywiązane za wodze wierzchowce. Niektórzy gapie musieli przybyć z daleka, bo teraz rozkładają się w cieniu i zaczynają zajadać zapasy, które ze sobą przywieźli. Nad podestem powiewa zielona flaga z kołem złotych gwiazd pośrodku. Takie same symbole widnieją, koślawie przyklejone, na suknie, którym przykryty jest podest. Od strony budynku szkoły, przerobionej na Urząd Centralny, dobiega warkot silników kilku aut. Zza Sali gimnastycznej wjeżdża wprost na murawę samochód dostawczy. Zatrzymuje się po środku i z paki wyprowadzają więźniów. Pierwszy idzie Holecek. Widać, że chłopak jest przerażony. Wodzi zaszczutym wzrokiem po zebranym tłumie i garbiąc się przeciera oczy związanymi rękami. Za nim idzie Śrubek. Jest w tak samo opłakanym stanie jak Czech. Piotr staje w drzwiach furgonetki i schodzi na trawę wyprostowany. Tak jak dwaj pozostali, jest koszmarnie brudny, a porwane ciuchy i opatrunki ciągną się za nim po ziemi. Ostatni z samochodu wychodzi… Sudajew! Staje na chwile na stopniach i z grymasem na twarzy lustruje zebranych pogardliwym spojrzeniem. Żołnierz przy samochodzie bezceremonialnie uderza go kolbą automatu pod kolana. Porucznik leci do przodu próbując podeprzeć się związanymi rękoma. Dwaj strażnicy łapią go pod łokcie i siłą stawiają w jednym szeregu z resztą. Na podwyższenie wchodzi żołnierz z kartką papieru i obwieszcza:

- Uwaga! W dniu dzisiejszym odbędą trzy rozprawy. Sprawa pierwsza: oskarżony Jerzy Holeczek, sierżant, z paragrafu pierwszego punkt drugi, za dezercję w obliczu wroga. Sprawa druga: oskarżeni bandyci sztuk dwa, z paragrafu pierwszego punkt czwarty, ósmy, dziewiąty i dwudziesty trzeci, za bandytyzm, szabrownictwo, gwałty i sianie zamętu publicznego. Sprawa trzecia: Kirył Sudajew, porucznik, z paragrafu trzeciego punkt drugi, za nieudolne dowodzenie oddziałem w boju.

Na murawę wjeżdżają trzy czarne osobowe samochody. Od razu doskakują do nich stojący przy podwyższeniu żołnierze. Otwierają tylne drzwi, po czym wyprężają się w postawie zasadniczej i salutują. Z aut kolejno wysiadają trzej wojskowi w odświętnych mundurach. Zajmują miejsca za stołem na podwyższeniu. Bezwiednie robię kilka kroków w przód. Muszę lepiej przyjrzeć się człowiekowi zasiadającemu pośrodku. Woźny ogłasza:

- Rozprawa będzie prowadzona przed Trybunałem Komisarzy Społecznych, której przewodniczy prokurator ….

- … Skałkowicz – syczę cicho przez zaciśnięte zęby.

Zanim dym po wybuchu na dobre opadł i mogliśmy wreszcie bezpiecznie podejść do wywalonych drzwi posterunku policji, od strony Muzeum Wsi Polskiej dobiegło nas stłumione przez odległość gniewne nawoływanie.

- Oho, pan Łordynator Skał-kał-kał-kowicz do nos leci – mruczy pan Tadek pod nosem.

- Co… dzieje-je!? Ja wa-wa-wam ku-ku… dam wy je…. ne ! 

Piszczy mi jeszcze w uszach po wybuchu i nie mogę dosłyszeć, co krzyczy ten mały wściekły człowieczek, biegnący do nas w rozchełstanym szlafroku i sztucerem w ręce. Ojciec staje przy wywalonych drzwiach i spokojnie przeładowuje strzelbę. Skałkowicz po chwili dopada do nas cały czerwony z wysiłku i wściekłości. Podpiera się pod boki sapiąc spazmatycznie, próbując złapać oddech.

- Panie Łordynatorze, a cóże wom? – pyta pan Tadek rozpływając się w ciepłym, troskliwym uśmiechu.

- KO-OR-DYNATORZE, panie Ptak, Ko-ko-ko… – Z nerwów zaczyna się jąkać i traci oddech.

- No ko-ko-ko to taki ptak robi. – Ojciec puszcza oko do synów pana Tadka.

- Nie pierdolcie mi tu Krzak! – Koordynator potrząsa przed sobą chudą pięścią.

- O przepraszam – wtrąca się pan Tadek – dlo wos to ón jest Starszy Ogniomistrz Mateusz Krzak. Tak gwoli ścisłości.      

- Co to ma być!? – Ignoruje go Skałkowicz potrząsając wyciągniętym palcem w stronę wyrwanych drzwi posterunku.

– Zamach ter-rr-rr-rorystyczny w mojej gminie!?

- Oj tam zamach… – Ojciec uśmiecha się pod wąsem – …po prostu zagospodarowujemy mienie pożytku publicznego.

- Ja was za to pod sąd po-po-postawię. W pie-pie-pierdlu będziecie gn-gnić!

- Łoj, jak pon Łordynator taki akuratny, to może pokwitowanie mu zostawimy? – Pan Tadek robi mały kroczek do przodu.

- No właśnie, może z karteczką staniesz i będziesz zapisywał co kto wziął, jak żeś zrobił w zeszłym roku w markecie? – Teraz Ojciec robi kroczek do przodu.

- Jaj-ja-ja … - Skałkowicz podnosi rękę i łapie za otwarty zamek myśliwskiego sztucera.

- No właśnie, ty, ty, ty. Ty to sobie przywłaszczyłeś budynek gminny. Żyjesz z zapasów sztabu kryzysowego, ale innym to byś po pół piętki chleb wydzielał! – Ojciec robi drugi kroczek, a ja z nim.

- Ja jestem tu przedstawicielem legalnie wybranej wła-wła-władzy Rzecz-cz-czy Pospo… - grzmi koordynator samorządowy potrząsając palcem nad głową.

- Tak włościwie, to my cię tu nie łobierali. – Pan Tadek robi drugi kroczek, a z nim obaj jego synowie.

Trzeciego kroczku już nie musimy robić, bo Skałkowicz bierze nogi za pas z powrotem do swojego lokum, w najlepszym pokoju przy muzealnego hotelu, odgrażając się po drodze szybką ścieżką sadową dla przestępstw w obliczu stanu wyjątkowego.

 

- Ty skur… - syczę przez zaciśnięte zęby, ale na szczęście Maria łapie mnie za ramię.

Chyba nikt się nie zorientował. Z resztą ludzie cały czas głośno komentują to co się dzieje na podwyższeniu, wytykając palcami podsądnych i trybunał. Smolarzowa ciągnie mnie pomiędzy burzącymi się ludźmi ku tyłowi zgromadzenia, teatralnie połajając pod publiczkę:

- Aż ty obiboku jeden, na chwilę cię z oka spuścić! – Macha mi nad głową ręką, a ja mimowolnie się kulę.

Musze przyznać, że jest przekonywująca. Dopiero teraz rozglądam się na boki i zauważam żołnierzy stojących dookoła boiska. Maria zbliża twarz do mojego ucha i szepce nerwowo:

- Szpicle w cywilu. Są w tłumie.

Nerwowo przemykam ślinę i zaczynam się głupkowato uśmiechać znowu grając swoją wyuczoną role. Razem ze Smolarzową wsiadamy na wóz i stamtąd obserwujemy resztę procesu. Woźny próbuje uspokoić tłum, ale zamieszanie wzmaga się coraz bardziej. Przed podwyższeniem ustawia się kordon żołnierzy, którzy zaczynają odpychać ludzi od podsądnych kolbami karabinów. Bezradny woźny jeszcze raz wzywa do spokoju i uszanowania trybunału, ale tumult tylko się wzmaga. Ze zdziwieniem zauważam, że większość obelg jest jednak kierowana w kierunku podwyższenia, a nie postawionych przed nim ludzi. Co prawda, co i rusz jakiś klakier z tłumu wykrzykuje:

- Wiwat władza międzynarodowa!

albo

- Śmierć wrogom Nowego Ładu!

ale znacznie częściej pod adresem Trybunału leci nasze swojskie piętrowe i wielowymiarowe:

- Wy skur… złodzieje niemyte, na lewą stronę pier… - i tak dalej.

Żołnierze próbują wyłuskiwać spomiędzy ludzi co bardziej krewkich, ale to tylko wzmaga gniew tłumu. Nagle pada strzał i wszyscy mimowolne kulą się przysiadając na nogach i zakrywając głowy. W ciszy słychać tylko płaczące dziecko, po chwili uciszone przez przerażoną matkę. Na podwyższeniu stoi Major Gabor z dymiącym pistoletem w uniesionej ręce. Patrzy gniewnie na tłum, a ludzie mimowolnie kulą się pod jego spojrzeniem. Bez słowa wskazuje dymiącą lufa kilka osób, a żołnierze z kordonu od razu doskakują i wyprowadzają winnych naruszenia porządku. Woźny odchrząkuje i wznawia porządek rozprawy:

- Zeznawać będzie Martin Gabor, major Armii Zjednoczonych Narodów Europy!

Jak się okazało Gabor był jedynym świadkiem w procesie, zarówno ze strony oskarżenia, jak i obrony, której nota bene chyba nikt nie reprezentował. Krótko i rzeczowo opowiedział, co zdarzyło się podczas ostatniej akcji ewakuacyjnej. Zdrada Holecka była bezdyskusyjna, jak sam zaznaczył i bezsprzecznie dowiódł w dwóch zdaniach. Sudajew był winny poniesionych strat w ludziach i sprzęcie, z uwagi na dowodzenie w stanie nietrzeźwym oraz tchórzostwo, ale przynajmniej zasłużył na opisane jego wyczynów bardzo barwną i szczegółową relacją. Na koniec Major zaczął opowiadać o przewinach Śrubka i Piotra, ale co mnie bardzo zdziwiło, to fakt, iż podkreślał co drugie zdanie, że są co prawda niezaprzeczalnie winni szabru, gwałtów i rozbojów na ludności cywilnej, należy jednak wziąć także pod uwagę ich tragiczną sytuację, przez którą zmuszeni byli niejako, do zapewnienia sobie przeżycia w sposób tak brutalny, przez wiele lat. Gabor udowodnił wręcz, że ludzie ci, oczywiście po poddaniu resocjalizacji, mogą z pewnością stać się wartościową częścią nowobudowanego społeczeństwa i zaapelował do Trybunału o łagodny wymiar kary. Trybunał przychylił się do prośby Majora i ustami Skałkowicza natychmiast ogłosił wyroki:

- Trybunał Ko-Komisarzy Społecznych wydaje następujące wyroki w imieniu Zjednoczonych Na-narodów Europy. Podsądny Jerzy Holeczek:  ka-kara śmierci przez powieszenie. Wyrok zostanie wykonany jutro, w południe, na palcu przed Twierdzą. Podsądny Kirył Sudajew: kara de-degradacji i utrata stopnia wojskowego wraz ze wszystkimi przywilejami, banicja oraz pięćdziesiąt batów z klauzulą natychmiastowej wy-wykonalności. Podsądni eee… - zagląda do papierów i marszczy brwi, po czym zatrzaskuje trzymaną w rękach tekturową teczkę i rzuca z niesmakiem na stół – …podsądni członkowie gru-grupy przestępczej: wyrok przymusowej resocjalizacji w obozie produkcyjnym Armii Narodów Zjednoczonych. Odpowiedzialnym za wy-wykonanie wyroku jest major Martin Gabor. Na tym Trybunał zakończył po-posiedzenie.

Skałkowicz stuka drewnianym młotkiem w stół i schodzi z podwyższenia eskortowany przez zasiadających z nim figurantów, którzy nawet nie mieli okazji zabrać głosu. Cała rozprawa trwała może dwadzieścia minut, z czego zeznania, mowa oskarżycielska i obrona w jednym, wygłoszone przez Majora zajęły piętnaście. Ludzie zbierają się jeszcze przy drzewie rosnącym na skraju boiska, do którego żołnierze kończą właśnie przywiązywać Sudajewa. Sadysta klnie po rusku na czym świat stoi i wygraża wszystkim dookoła płonącym wzrokiem, gdy wiążą mu ręce obejmujące pień i rozdzierają mundur na plecach. Maria pozbawia mnie satysfakcji podziwiania wymierzenia kary, tylko cmoka na Irysa i powoli ruszamy ku  Twierdzy za oddalającą się kawalkadą samochodów z sędziami i więźniarką.

- Wrócimy teraz okrężną drogą – mówi po chwili – Pokażę ci Twierdzę i jej okolice. Będziesz miał wtedy pełny ogląd sytuacji. Tylko nie oglądaj się zbyt natarczywie, bo będzie tam pełno wojska.

Szybko wyjeżdżamy z gęstej, miejskiej zabudowy. Teraz otaczają nas niskie budynki dawnych hurtowni i małych warsztatów leżących na obrzeżach strefy produkcyjnej. Z każdym krokiem jednak budowle robią się większe, a po prawej, między dzikimi krzewami i młodymi drzewkami pobłyskują szyny linii kolejowej. Marszczę brwi i sprawdzam na mapie nasze położenie. Na pewno nie jest to główna magistrala północ-południe, bo ta biegnie kilkaset kroków dalej. Pewnie to ślepa odnoga, prowadząca do fabryk, którą kiedyś transportowano tu surowce. Po chwili z gęstwiny drzew po prawej wyłania się kwadratowa wieża strażnicza wykonana z prefabrykatów. Konstrukcja wygląda na nową, ale wykonano ją bardzo solidnie. Grube betonowe bloki są pospajane metalowymi klamrami, a platforma obserwacyjna znajdująca się dobre trzydzieści stóp nad ziemią jest przykryta mocnym blaszanym dachem. W niższej kondygnacji widać długie, poziome szczeliny przez które załoga z wnętrza może prowadzić ostrzał we wszystkich czterech kierunkach, będąc jednocześnie zupełnie chroniona przed pociskami z broni ręcznej. Cała konstrukcja ma jakieś piętnaście na piętnaście stóp przy podstawie. Gapię się na mijaną wieżę, jak świnia na malowane wrota, aż Smolarzowa szturcha mnie łokciem i ofukuje szeptem:

- Ej! Ogarnij się. Strażnik patrzy.

Dopiero teraz zauważam żołnierza w zielonym hełmie podejrzliwie wlepiającego w nas wzrok sponad krawędzi betonowej bariery podestu obserwacyjnego. Robię najgłupszą możliwą rzecz i patrząc mu prosto w oczy macham energicznie ręką jak pięciolatek do słonia w cyrku. Żołdak momentalnie się spręża i przenosi wzrok na innych podróżnych wlokących się w pyle drogi. Smolarzowa ciężko wzdycha:

- Eh, co ja z tobą mam.

Zbliżamy się już do kolejnej wieży. Ta wygląda zupełnie tak samo jak poprzednia, z tym że kolor betonu jest trochę jaśniejszy. Obie konstrukcje dzieli jakieś dwieście kroków wysokiego na piętnaście stóp betonowego muru. Po jego koronie musi biec kładka, bo widzę hełmy dwóch żołnierzy patrolujących wolnym krokiem przestrzeń pomiędzy budowlami. Po chwili dostrzegamy kolejne dwie wieże. Te stoją jednak znacznie bliżej siebie i są dużo masywniejsze. Pomiędzy nimi przez masywną, stalową bramę biegnie nitka torów kolejowych. Na koronie muru oraz obu baszt sterczą lufy działek przeciwlotniczych. Brama właśnie zasuwa się ze skrzypieniem za grupą kobiet wyprowadzających krowy na pastwisko po drugiej stronie drogi. Już mam odwrócić wzrok, gdy jeden szczegół przykuwa moją uwagę. Pomiędzy krowimi grzbietami miga mi wypłowiała dżinsowa kurtka i szara od brudu czapka z daszkiem. O mało nie podrywam się z miejsca, żeby lepiej widzieć. Smolarzowa cichym syknięciem usadza mnie w miejscu. Siłą woli zmuszam się, żeby spuścić wzrok, ale gdy karawana zwierząt i prowadzących je kobiet przecina nam drogę mam już pewność.

- Natalia. - mówię cicho do Marii wskazując brodą drobną postać w środku pochodu.

Irys stuka niecierpliwie kopytem. Smolarzowa wstrzymuje go lejcami w miejscu, przepuszczając mleczny konwój. Gorączkowo myślę co robić. Dowodząca karawaną gruba kobieta w chustce na głowie, pogania idących długą witką. Smaga po karkach po równo zwierzęta jak i prowadzące je więźniarki. Po chwili przechodzą przez drogę i wychodzą na zielone pastwisko na wprost murów Twierdzy. Smolarzowa cmoka na Irysa i powoli odjeżdżamy w kierunku majaczącego na południu wzgórza zamkowego.

 

            Całą drogę na parking siedziałem jak na szpilkach gotowy wrócić jak najszybciej i zabrać stamtąd dziewczynę. Maria widziała co się ze mną dzieję, ale miłosiernie powstrzymała się od wszelkich komentarzy.

- Spokojnie. Trzeba cię jeszcze pokazać w Gospodzie, tak żeby strażnicy z zamku widzieli, że wróciliśmy razem, a potem pomyślimy co dalej.

- Muszę się dowiedzieć, gdzie ją trzymają. A do tego dotrzeć jakoś do Holecka i chłopaków.

- Z tymi twoimi partyzantami, to będzie prosta sprawa. Albo dostali fuchę w kopalni, albo przy wycince drzew. Będą robili dla Gabora, to obstawiam, że drzewa. Zdzichu będzie wiedział, gdzie teraz tną. Baraki dla robotników są za murami. Osobno dla kobiet i mężczyzn. Nigdy tam nie byłam i prawdę mówiąc nie znam nikogo kto był i chciał o tym opowiedzieć.

- A Zdzich?

Smolarzowa przecząco kręci głową:

- Nie ufam mu na tyle, żeby pytać wprost. Musisz zrozumieć jak to wszystko tu działa. – Pokazuje ręką na niknące z dala budowle.

– Cała organizacja, cywilizacja, „Ład Społeczny”… - prycha pogardliwie -  …utrzymywane jest na strachu. Każdy każdego może w każdej chwili podkablować.

Patrzy na mnie wymownie.

- To dlaczego pani mnie jeszcze nie podkablowała? – pytam patrząc jej prosto w oczy.

- A skąd wiesz, że nie? – Odwraca się do przodu, patrząc ponad końskim grzbietem z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– Skąd wiesz, że przy Gospodzie nie czeka już na ciebie patrol z kajdanami, a jutro to nie ciebie postawią na tym boisku? Albo od razu przy szubienicy, koło tego twojego Czecha?

Wiem, że nie mówi poważnie, ale gdzieś głęboko w środku zaczyna narastać we mnie obawa.

- Bo pani nie jest taka.

- A jaka jestem? Naiwna? – Odwraca się do mnie ze złym uśmiechem.

- Wydaje ci się, że co robiłam jak zostawiłam cię samego na tym placu? – zatrzymuje powóz i patrzy na mnie uważnie.

Mimowolnie spinam się do skoku, ręka sama łapie za rękojeść pistoletu za paskiem na plecach. Oczy strzelają na prawo i lewo szukając ewentualnej osłony na wypadek walki, albo drogi ucieczki między drzewa. Smolarzowa patrzy mi głęboko w oczy, a po chwili jej twarz rozpromienia szeroki, ale bardzo tajemniczy uśmiech.

- Dobrze! – mówi klepiąc mnie niespodziewanie w bark wierzchem dłoni. – Teraz wiem, że sobie poradzisz.

Cmoka na Irysa z sardonicznym uśmiechem i powoli ruszamy znowu w drogę.

– Panie Damianie, poznasz za chwilę bardzo interesujących ludzi.                                                                      


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz