Smolarzowa
wróciła po niecałej godzinie. Przyniosła mi talerz świeżo upieczonej karkówki,
pokrojonymi w ćwiartki ziemniakami i kiszoną kapustą. Do tego dwa duże kufle
piwa, po jednym dla niej i dla mnie. Siadam na wozie z talerzem na kolanach, a
Maria zaczyna raportować czego się dowiedziała.
- Pociąg
wrócił cztery dni temu – mówi cicho upewniwszy się że nikogo nie ma w pobliżu.
– Mieli sporo przygód po drodze. Jedna z
lokomotyw nie nadaje się do użytku, tak samo jak wagon pasażerski. Stracili też
wóz pancerny i ponad połowę żołnierzy.
Patrzy na
mnie uważnie, a ja z uśmiechem kiwam głową przeżuwając kolejny kęs.
– No widzę, że o tym to akurat wiesz więcej
niż ja? No dobrze panie mądralo, to ci jeszcze powiem, że w tym pociągu złapali
dwóch z bandy i jednego dezertera. Wszystkich mają jutro sądzić. Pokazowy
proces. Oczywiście oficjalna wersja jest taka, że cała akcja zakończyła się
oszałamiającym sukcesem. Uratowano ponad sześćdziesiąt osób z terenu objętego
epidemią. Zabezpieczono ponad sto pięćdziesiąt tysięcy litrów paliw płynnych
oraz ponad czterysta ton dóbr konsumpcyjnych i sprzętu. Problem w tym, że mieli
na składzie dwie cysterny po sześćdziesiąt kubików każda, z czego jedna
przyjechała całkiem pusta, bo nawet pomp do niej nie podłączali, a wagonów
towarowych było tylko pięć po czterdzieści cztery tony sztuka i też może dwie
trzecie pełne. Propaganda i matematyka to dwie różne sprawy – mówi opierając
się o ścianę boksu i pociągając solidnego łyka ze swojego kufla. Przełykam resztkę
ziemniaków i pytam:
- Co z więźniami?
- Trzymają
ich w Twierdzy. Nie zazdroszczę.
Maria krzywi
się spoglądając mi w oczy.
– Przykro mi – dodaje smutno.
Kiwam głową
i dopijam resztkę swojego piwa.
- To niczego
nie zmienia. Muszę się tam dostać.
Smolarzowa
rozgląda się konspiracyjne dookoła i upewniwszy się, że nikogo nie ma wyjmuje z
kieszeni kurtki złożoną na cztery kartkę.
- Tu masz
plan najbliżej okolicy. – Stuka palcem w nieforemny pięciobok narysowany
ołówkiem w lewym dolnym rogu.
– Tu jesteśmy,
ten pasek z trzema kółkami na północy to Stary Zamek. Jest tam punkt
obserwacyjny; jakiś tuzin żołnierzy z dronem i lornetkami. Z wież widać całą
okolicę. Jeśli planujesz tędy wracać to
będziesz miał problem. Dalej na północnym wschodzie jest Zachodni Kamieniołom,
kolejne dwa; Południowy i Wschodni tutaj i tutaj, a w środku, pomiędzy nimi
Twierdza.
Pokazuje na
wydłużony prostokąt narysowany w rozwidleniu dwóch drabinek torów kolejowych.
– To dawny kompleks przemysłowy. Produkowali
tu materiały budowlane, cement, stalowe profile. Teren był już ogrodzony
betonowymi płotami. Europejscy wjechali tu tabunem wozów bojowych i ciężarówek
i wszystko zajęli w pół roku po Zarazie. Od tego czasu rozbudowują, umacniają i
usprawniają. Okoliczne pola uprawne są obrabiane przez tofiejnych, tak samo jak
kamieniołomy. W fabryce dalej wypalają cement i produkują beton z kruszywa. W
ostatnim roku przyciągnęli cały transport węgla, oprócz tego wycinają sporo
drzew z okolicy. W samej Twierdzy siedzą wojskowi, ale w miasteczku po
północnej stronie uchowało się trochę miejscowych, którzy mają jako taką
swobodę. Tam jadę jutro sprzedać skóry i futra. Ze Zdzichem już przybiłam dila
na mięsko – kończy zadowolona i odwraca kartkę na drugą stronę.
- Tu masz
ogólną mapę… – wskazuje Twierdzę zaznaczoną pośrodku – …na północy jest większe
miasto, ale nic tam nie zostało. Ludzi już dawno sprowadzili tutaj. Królewskie
masz tu.– Wskazuje na kropkę na południowym zachodzie.
Na mapie
odnajduje jeszcze nitki dróg prowadzących do mojego Miasta na południowym
wschodzie, rzeczki i mniejsze miejscowości po drodze i ciężko wzdycham.
- No co ci
Synek? Przestałeś wierzyć w cuda?
- Nie pani
Mario, tylko zna pani tę bajkę o królewnie, co mieszkała w wieży za siedmioma
lasami, górami, morzami?
- Nie, co z
nią?
- Tak się
kiedyś oparła o parapet, patrzy przez okno i mówi „ Kuźwa, jak ja mam wszędzie
daleko”.
Głośny
śmiech Smolarzowej odbija się echem od powały.
Ruszamy godzinę po wschodzie słońca.
Na parkingu czeka na nas Zdzich.
- Marysiu,
jak będziesz wracać to już wszystko ci przyszykuję, tak jak my wczoraj
ustalili. Jakby mnie nie było, to ci Michaś wyda.
- Dzięki ci
Zdzichu, do zobaczenia popołudniu.
Machamy do
gospodarza, Smolarzowa klepie lekko lejcami w grzbiet Irysa i koń posłusznie
wyprowadza naszą bryczkę na żwirową dróżkę. Omijamy wzgórze z prawej strony.
Droga prowadzi nas prosto na wschód, biegnąc wśród zieleniejących się już pól,
by po kilku minutach wciąć się w coraz gęstszy zagajnik.
- Chcę ci pokazać
osłonięte podejście od południa. Normalnie bym ominęła wzgórze z lewej strony,
a nie pchała się przez las, ale dla ciebie to może być dobra droga ucieczki.
Pokazuje
palcem na wschód.
– Tu zaraz
jest dwupasmowa Expresówka północ – południe. Jak się uprzesz to możesz nią
dotrzeć prosto do Królewskiego. Trochę dalej, równolegle do drogi leży ta twoja
magistrala kolejowa.
Kiwam głową
sprawdzając oznaczenia na mapie.
– Magistrala
przechodzi pomiędzy Zachodnim a Południowym Kamieniołomem, a Expresówka mija
Zachodni po lewej, widzisz? – Stuka palcem w kartkę.
- Od północy
i wschodu masz gęste lasy. Mało dróg, dużo miejsc żeby się schować. Jakbym
miała uciekać to tamtędy.
- Dzięki –
mówię składając kartkę na czworo i chowając do przedniej kieszeni flanelowej
koszuli. – Tak zrobię, jeśli się będzie dało.
Po chwili
dojeżdżamy do skrzyżowania, gdzie skręcamy w lewo by po następnych kilku
minutach wyjechać na wiejska asfaltówkę. Stojące przy niej domy noszą ślady
bardzo intensywnego szabru, a w niektórych miejscach po prostu bezmyślnego
wandalizmu. Prawie wszystkie okna są wybite, w części budynków brakuje dachów.
Na podwórkach stoją spalone samochody. Mijamy właśnie wypalone do ziemi
zgliszcza jednego z gospodarstw, gdy Maria zaczyna opowiadać historię tego miejsca:
- Europejscy
mówią, że tu było gniazdo bandy, co terroryzowała całą okolicę, ale to
propaganda. Tu mieszkali ludzie, co im się przeciwstawili. Bilski zrobił z nich
przykład. Powiedział, że jak nie chcą mieszkać w Twierdzy to nie będą mieszkać
nigdzie. Chłopów w domu zamknął i podpalił, a bobom i dzieciom kazał patrzeć.
Ofiary na ołtarzu Nowego Ładu i Porządku. Odtąd nikt mu się nie postawił… –
patrzy na mnie uśmiechając się półgębkiem – …aż do teraz.
Na Ekspresówkę
wyjeżdżamy po następnych kilku minutach. Dwupasmowa droga wiodąca prosto na
północ jest zupełnie pusta. Smolarzowa pokazuje na wschód.
- Widzisz tę
górkę? To za nią jest Zachodni Kamieniołom. Okrążymy go teraz od lewej i wyjedziemy
na wprost na miasteczko. Twierdzę będziesz miał po prawej ręce. Powinno być
widać szczyty silosów.
Z
Ekspresówki zjeżdżamy w prawo, w kierunku gęstniejących zabudowań miasteczka.
Widać, że część domów jest tutaj zamieszkana. Coraz częściej pokazują się
ludzie w obejściach, na podwórkach widać susząc się pranie, albo kilkoro
bawiących się dzieciaków. Na drodze mijamy wóz jadący w przeciwną stronę. Na
polu po prawej, terkocze głośno traktor, bronujący skiby po zimie. To miejsce
po prostu tętni życiem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem kilkadziesiąt
osób w ciągu pół godziny. Dwukrotnie zatrzymują nas do kontroli. Pierwszy
posterunek jest jeszcze na dwupasmówce. Otoczona betonowymi barierami przyczepa
kempingowa obsadzona przez czterech Rumunów. Obchodzą się z nami dosyć
grzecznie i niebyt namolnie domagają się łapówki. Smolarzowa rzuca im dwie
paczki papierosów i puszczają nas wolno. Na drugim posterunku rozstawionym
bliżej centrum miejscowości już nie jest tak łatwo. Służbista dowodzący
wartownikami długo sprawdza nasze papiery, wreszcie niezadowolony krzyczy coś
do swoich podwładnych. Jeden z młodych żołnierzy wskakuje na stojącego przy
drodze quada i odjeżdża szybko w kierunku przysadzistych, kilkupiętrowych
budynków na końcu ulicy. Na szczęście wraca po niecałych pięciu minutach i
podaje kapralowi kartę z meldunkiem, a ten przybija na niej pieczątkę i
przekazuje Smolarzowej. Ruszamy ponaglani przez żołnierzy, którzy chcą już
zająć się następnymi podróżnymi czekającymi w kolejce do weryfikacji.
- No to
jesteśmy w Zielonej Strefie. – Maria nachyla się do mnie ściszając głos.
- Teraz
pojedziemy do Urzędu Centralnego oddać haracz, to jest kontyngent, a później
pohandlujemy w miasteczku. Zobaczymy, może nawet i coś zarobię.
Urząd mieści
się w budynku dawnej podstawówki. Parkujemy wóz przy drodze pod dającymi trochę
cienia kasztanami. Smolarzowa idzie do środka zarejestrować list przewozowy, a
ja nalewam trochę wody do plastikowego wiaderka i poję Irysa. Na boisku za
szkołą widzę jakieś zamieszanie. Na murawie stoi samochód ciężarowy, z którego
kilku ludzi wyładowuje właśnie elementy składanego rusztowania i belki
podestów.
- To dziś
wieszane będzie? – Zgarbiony, zasuszony staruszek w sweterku i przekrzywionym
berecie pokazuje trzymaną w ręce laską na boisko. Odwracam się do niego i wzruszam
ramionami z zakłopotaniem.
- A to dobrze
tak! – Wykrzywia do mnie bezzębne usta w grymasie złości.
– Tym
łapserdakom, złodziejom, kanaliom, mordom zdradzieckim…!
Kobieta w
średnim wieku łapię go ostrożnie za rękę. Stary gniewnie potrząsa laską.
- Chodź już
tato, nie denerwuj się, bo ci zaszkodzi. – Odchodzą oboje w kierunku jednego z
pobliskich bloków.
Smolarzowa
wraca po jakiejś półgodzinie. Bez słowa wskazuje mi głową na wóz i sama
wskakuje na kozioł.
- Banda
złodziei – cedzi przez zaciśnięte zęby – znowu podnieśli. Czterdzieści procent
mam zostawić.
Cmoka na
Irysa i ruszamy w kierunku hali gimnastycznej. Urzędnik już czeka, celem pobrania
kontyngentu. Maria próbuje się jeszcze wykłócać, ale widać, że służbista nie
pozostawia miejsca na interpelacje. Dwóch robotników pakuje na ręczny wózek
bele futer i skór, oraz małą skrzynkę z kiełbasą. Smolarzowa odwraca się na
pięcie i po chwili wyjeżdżamy przez bramę na drogę w kierunku sklepu. Dawny
market stoi zaraz przy kościele z pojedynczą, kwadratową wieżą. Cały teren
dookoła sklepu jest zapchany skleconymi byle jak budami z mydłem-i-powidłem. Na
stołach i plandekach leżą rozłożone owoce i jarzyny, mąka, sery i mięso,
nieopodal piętrzą się koszyki, stoły i stołki, futra i skórzane kurtki,
narzędzia i książki. Słowem wszystko do wszystkiego i do niczego. Zajeżdżamy od
zaplecza sklepu i Maria przywołuje jednego z kręcących się tam wyrostków.
- Mały, idź
no zawołaj Gruzina. Powiedz, że Smolarzowa przywiozła mu futro z miśka, tak jak
obiecała.
Młody okręca
się na pięcie i zaraz znika w ciemnym wnętrzu. Po chwili z wejścia wychyla się
opasły, nieogolony typ w kiedyś żółtym podkoszulku, przewiązany w pasie
poplamionym fartuchem.
- Maria! Ty
masz dla mnie!? – woła ze wschodnim zaśpiewem rozkładając wielkie ramiona w
geście powitania.
- Mam, mam.
– Kobieta zeskakuje z kozła i podnosi plandekę na naszym w połowie opróżnionym
wozie.
- Proszę,
przebieraj, wybieraj, tylko mnie nie orżnąć nie próbuj, bo wiesz, że ja nerwowa
jestem.
Gruzin
doskakuje do wozu jak dziecko do pudełka czekoladek. Bierze do ręki skóry
ściągnięte z dzików i saren, futra bobrów, lisów, by w końcu podnieść na
rozpostartych ramionach wielkie futro brunatnego niedźwiedzia.
- Trzy dni
tropiłam. Dwie kule zarobił w łeb zanim padł. Dasz mi za to coś naprawdę
dobrego – mówi Maria z naciskiem.
Mimowolnie
patrzę na nią z szacunkiem. Niedźwiedź nie był może tak wielki jak Bestia, ale
sam fakt, że Maria wybrała się na niego uzbrojona tylko w czarnoprochową
pukawkę wzbudził mój podziw.
- No dam ja,
dam! – zgadza się Gruzin skwapliwie – Chodź do dom. Targu ubijem. - Pokazuje gorliwie ręką na wejście, drugą
przyciskając zwinięte futro do piersi.
Smolarzowa
pokazuje mi ruchem głowy, żebym pilnował wozu, a sama udaje się za gospodarzem
do środka. Nie ma jej kilka minut, po których wychodzą oboje wyraźnie
zadowoleni. Pomocnicy Gruzina sprawnie rozpakowują nasz towar, kursem powrotnym
zapełniając bryczkę towarami zamówionymi przez Smolarzową. Całą transakcja
trwała może kwadrans, po którym jesteśmy znowu na osiedlowej uliczce.
- I co
zadowolona pani z utargu? – Wykorzystuję chwilę, gdy akurat nikogo nie mijamy.
- No ujdzie
– rzuca półgębkiem, choć widzę, że oczy jej się śmieją.
– Ten misiek go zmiękczył, bo dał mi przyzwoity
przelicznik na resztę. Eh, tęsknię trochę do normalnych pieniędzy. Nie trzeba
było wtedy przeliczać litra spirytusu na pięć litrów benzyny. Litra benzyny na trzy
kilo cukru. Kilo cukru na dziesięć kilo ziemniaków i tak dalej. Jak chcesz
zamienić skórki z zająca na kapiszony do karabinu to jobla idzie dostać zanim
się doliczysz co do czego.
- Nikt nie
próbował z powrotem wprowadzić pieniędzy w obieg?
- No pewnie
że próbowali. Tylko problem był taki, że co i rusz ktoś znajdował większą sumę
w gotówce, przyjeżdżał tu i rozwalał system. Taki nagły zalew kilkudziesięciu
tysięcy na maleńkim rynku sprawiał, że inflacja wyskakiwała pod sufit w ciągu
kilku godziny. W końcu Europejscy wprowadzili weksle. Niby to jest dobre, bo w
paliwie ma pokrycie. Tylko problem jest taki, że nikt tak naprawdę nie wie ile
oni tego paliwa mają. Jakby wszyscy nagle chcieli weksle zrealizować to by
trzeba by było te cysterny jak cytryny wyciskać. My handlarze wolimy barter.
Jak się zamienisz za coś to masz coś, a nie pustą obietnicę. Na przykład
obiecałam Gruzinowi, że mu miśka przywiozę a on mi obiecał kapiszony, ołów i
trochę solidnych narzędzi. I każdy dostał co potrzebował.
- A z tym
miśkiem to jak było? – Ściszam głos do szeptu, z uwagi na mijany patrol dwóch
żołdaków.
- Oj,
normalnie. Mówiłam ci już, że się wygodna zrobiłam. Złapał się na pętle z drutu
i trzeciego dnia jak całkiem oklapł to przyszłam mu łeb rozwalić z dubeltówki.
Ja za stara jestem na to żeby się po lesie ganiać. – Uśmiecha się szelmowsko.
Jedziemy w z
powrotem w kierunku boiska, na którym zbiera się coraz więcej osób. Przy
końcowej linii postawiono nakryty zielonym suknem podest, na którym właśnie
kończą układać dwa długie stoły. Zeskakuję na ziemię pokazując kciukiem na
gęstniejący tłum na boisku. Smolarzowa podaje mi kartonik wypisany przez Gucwę.
- Masz i
dobrze schowaj. Ja jadę jeszcze coś załatwić i zgarnę cię stąd za jakąś
godzinę.
Kiwam głową
i idę wmieszać się w coraz większą grupę ludzi na murawie.
Czekamy dobre pół godziny zanim coś
zaczyna się dziać. W tym czasie z okolicznych domów schodzą się całe rodziny.
Na ulicy staje kilka wozów i furmanek. Większość drzewek i ławek jest otoczona
przez przywiązane za wodze wierzchowce. Niektórzy gapie musieli przybyć z
daleka, bo teraz rozkładają się w cieniu i zaczynają zajadać zapasy, które ze
sobą przywieźli. Nad podestem powiewa zielona flaga z kołem złotych gwiazd
pośrodku. Takie same symbole widnieją, koślawie przyklejone, na suknie, którym
przykryty jest podest. Od strony budynku szkoły, przerobionej na Urząd
Centralny, dobiega warkot silników kilku aut. Zza Sali gimnastycznej wjeżdża
wprost na murawę samochód dostawczy. Zatrzymuje się po środku i z paki
wyprowadzają więźniów. Pierwszy idzie Holecek. Widać, że chłopak jest
przerażony. Wodzi zaszczutym wzrokiem po zebranym tłumie i garbiąc się
przeciera oczy związanymi rękami. Za nim idzie Śrubek. Jest w tak samo
opłakanym stanie jak Czech. Piotr staje w drzwiach furgonetki i schodzi na
trawę wyprostowany. Tak jak dwaj pozostali, jest koszmarnie brudny, a porwane
ciuchy i opatrunki ciągną się za nim po ziemi. Ostatni z samochodu wychodzi…
Sudajew! Staje na chwile na stopniach i z grymasem na twarzy lustruje zebranych
pogardliwym spojrzeniem. Żołnierz przy samochodzie bezceremonialnie uderza go kolbą
automatu pod kolana. Porucznik leci do przodu próbując podeprzeć się związanymi
rękoma. Dwaj strażnicy łapią go pod łokcie i siłą stawiają w jednym szeregu z
resztą. Na podwyższenie wchodzi żołnierz z kartką papieru i obwieszcza:
- Uwaga! W
dniu dzisiejszym odbędą trzy rozprawy. Sprawa pierwsza: oskarżony Jerzy Holeczek,
sierżant, z paragrafu pierwszego punkt drugi, za dezercję w obliczu wroga.
Sprawa druga: oskarżeni bandyci sztuk dwa, z paragrafu pierwszego punkt
czwarty, ósmy, dziewiąty i dwudziesty trzeci, za bandytyzm, szabrownictwo,
gwałty i sianie zamętu publicznego. Sprawa trzecia: Kirył Sudajew, porucznik, z
paragrafu trzeciego punkt drugi, za nieudolne dowodzenie oddziałem w boju.
Na murawę
wjeżdżają trzy czarne osobowe samochody. Od razu doskakują do nich stojący przy
podwyższeniu żołnierze. Otwierają tylne drzwi, po czym wyprężają się w postawie
zasadniczej i salutują. Z aut kolejno wysiadają trzej wojskowi w odświętnych
mundurach. Zajmują miejsca za stołem na podwyższeniu. Bezwiednie robię kilka
kroków w przód. Muszę lepiej przyjrzeć się człowiekowi zasiadającemu pośrodku.
Woźny ogłasza:
- Rozprawa będzie
prowadzona przed Trybunałem Komisarzy Społecznych, której przewodniczy
prokurator ….
- …
Skałkowicz – syczę cicho przez zaciśnięte zęby.
…
Zanim dym po
wybuchu na dobre opadł i mogliśmy wreszcie bezpiecznie podejść do wywalonych
drzwi posterunku policji, od strony Muzeum Wsi Polskiej dobiegło nas stłumione
przez odległość gniewne nawoływanie.
- Oho, pan
Łordynator Skał-kał-kał-kowicz do nos leci – mruczy pan Tadek pod nosem.
- Co…
dzieje-je!? Ja wa-wa-wam ku-ku… dam wy je…. ne !
Piszczy mi
jeszcze w uszach po wybuchu i nie mogę dosłyszeć, co krzyczy ten mały wściekły
człowieczek, biegnący do nas w rozchełstanym szlafroku i sztucerem w ręce.
Ojciec staje przy wywalonych drzwiach i spokojnie przeładowuje strzelbę.
Skałkowicz po chwili dopada do nas cały czerwony z wysiłku i wściekłości.
Podpiera się pod boki sapiąc spazmatycznie, próbując złapać oddech.
- Panie
Łordynatorze, a cóże wom? – pyta pan Tadek rozpływając się w ciepłym,
troskliwym uśmiechu.
-
KO-OR-DYNATORZE, panie Ptak, Ko-ko-ko… – Z nerwów zaczyna się jąkać i traci
oddech.
- No
ko-ko-ko to taki ptak robi. – Ojciec puszcza oko do synów pana Tadka.
- Nie
pierdolcie mi tu Krzak! – Koordynator potrząsa przed sobą chudą pięścią.
- O
przepraszam – wtrąca się pan Tadek – dlo wos to ón jest Starszy Ogniomistrz
Mateusz Krzak. Tak gwoli ścisłości.
- Co to ma
być!? – Ignoruje go Skałkowicz potrząsając wyciągniętym palcem w stronę
wyrwanych drzwi posterunku.
– Zamach ter-rr-rr-rorystyczny
w mojej gminie!?
- Oj tam
zamach… – Ojciec uśmiecha się pod wąsem – …po prostu zagospodarowujemy mienie
pożytku publicznego.
- Ja was za
to pod sąd po-po-postawię. W pie-pie-pierdlu będziecie gn-gnić!
- Łoj, jak
pon Łordynator taki akuratny, to może pokwitowanie mu zostawimy? – Pan Tadek
robi mały kroczek do przodu.
- No
właśnie, może z karteczką staniesz i będziesz zapisywał co kto wziął, jak żeś
zrobił w zeszłym roku w markecie? – Teraz Ojciec robi kroczek do przodu.
- Jaj-ja-ja
… - Skałkowicz podnosi rękę i łapie za otwarty zamek myśliwskiego sztucera.
- No
właśnie, ty, ty, ty. Ty to sobie przywłaszczyłeś budynek gminny. Żyjesz z
zapasów sztabu kryzysowego, ale innym to byś po pół piętki chleb wydzielał! –
Ojciec robi drugi kroczek, a ja z nim.
- Ja jestem
tu przedstawicielem legalnie wybranej wła-wła-władzy Rzecz-cz-czy Pospo… -
grzmi koordynator samorządowy potrząsając palcem nad głową.
- Tak
włościwie, to my cię tu nie łobierali. – Pan Tadek robi drugi kroczek, a z nim
obaj jego synowie.
Trzeciego
kroczku już nie musimy robić, bo Skałkowicz bierze nogi za pas z powrotem do
swojego lokum, w najlepszym pokoju przy muzealnego hotelu, odgrażając się po
drodze szybką ścieżką sadową dla przestępstw w obliczu stanu wyjątkowego.
…
- Ty skur… -
syczę przez zaciśnięte zęby, ale na szczęście Maria łapie mnie za ramię.
Chyba nikt
się nie zorientował. Z resztą ludzie cały czas głośno komentują to co się
dzieje na podwyższeniu, wytykając palcami podsądnych i trybunał. Smolarzowa
ciągnie mnie pomiędzy burzącymi się ludźmi ku tyłowi zgromadzenia, teatralnie
połajając pod publiczkę:
- Aż ty
obiboku jeden, na chwilę cię z oka spuścić! – Macha mi nad głową ręką, a ja
mimowolnie się kulę.
Musze
przyznać, że jest przekonywująca. Dopiero teraz rozglądam się na boki i
zauważam żołnierzy stojących dookoła boiska. Maria zbliża twarz do mojego ucha
i szepce nerwowo:
- Szpicle w
cywilu. Są w tłumie.
Nerwowo
przemykam ślinę i zaczynam się głupkowato uśmiechać znowu grając swoją wyuczoną
role. Razem ze Smolarzową wsiadamy na wóz i stamtąd obserwujemy resztę procesu.
Woźny próbuje uspokoić tłum, ale zamieszanie wzmaga się coraz bardziej. Przed
podwyższeniem ustawia się kordon żołnierzy, którzy zaczynają odpychać ludzi od
podsądnych kolbami karabinów. Bezradny woźny jeszcze raz wzywa do spokoju i
uszanowania trybunału, ale tumult tylko się wzmaga. Ze zdziwieniem zauważam, że
większość obelg jest jednak kierowana w kierunku podwyższenia, a nie
postawionych przed nim ludzi. Co prawda, co i rusz jakiś klakier z tłumu
wykrzykuje:
- Wiwat
władza międzynarodowa!
albo
- Śmierć
wrogom Nowego Ładu!
ale znacznie
częściej pod adresem Trybunału leci nasze swojskie piętrowe i wielowymiarowe:
- Wy skur…
złodzieje niemyte, na lewą stronę pier… - i tak dalej.
Żołnierze
próbują wyłuskiwać spomiędzy ludzi co bardziej krewkich, ale to tylko wzmaga
gniew tłumu. Nagle pada strzał i wszyscy mimowolne kulą się przysiadając na
nogach i zakrywając głowy. W ciszy słychać tylko płaczące dziecko, po chwili
uciszone przez przerażoną matkę. Na podwyższeniu stoi Major Gabor z dymiącym
pistoletem w uniesionej ręce. Patrzy gniewnie na tłum, a ludzie mimowolnie kulą
się pod jego spojrzeniem. Bez słowa wskazuje dymiącą lufa kilka osób, a
żołnierze z kordonu od razu doskakują i wyprowadzają winnych naruszenia
porządku. Woźny odchrząkuje i wznawia porządek rozprawy:
- Zeznawać
będzie Martin Gabor, major Armii Zjednoczonych Narodów Europy!
Jak się
okazało Gabor był jedynym świadkiem w procesie, zarówno ze strony oskarżenia,
jak i obrony, której nota bene chyba nikt nie reprezentował. Krótko i rzeczowo opowiedział,
co zdarzyło się podczas ostatniej akcji ewakuacyjnej. Zdrada Holecka była
bezdyskusyjna, jak sam zaznaczył i bezsprzecznie dowiódł w dwóch zdaniach.
Sudajew był winny poniesionych strat w ludziach i sprzęcie, z uwagi na
dowodzenie w stanie nietrzeźwym oraz tchórzostwo, ale przynajmniej zasłużył na
opisane jego wyczynów bardzo barwną i szczegółową relacją. Na koniec Major
zaczął opowiadać o przewinach Śrubka i Piotra, ale co mnie bardzo zdziwiło, to
fakt, iż podkreślał co drugie zdanie, że są co prawda niezaprzeczalnie winni
szabru, gwałtów i rozbojów na ludności cywilnej, należy jednak wziąć także pod
uwagę ich tragiczną sytuację, przez którą zmuszeni byli niejako, do zapewnienia
sobie przeżycia w sposób tak brutalny, przez wiele lat. Gabor udowodnił wręcz,
że ludzie ci, oczywiście po poddaniu resocjalizacji, mogą z pewnością stać się
wartościową częścią nowobudowanego społeczeństwa i zaapelował do Trybunału o
łagodny wymiar kary. Trybunał przychylił się do prośby Majora i ustami Skałkowicza
natychmiast ogłosił wyroki:
- Trybunał
Ko-Komisarzy Społecznych wydaje następujące wyroki w imieniu Zjednoczonych Na-narodów
Europy. Podsądny Jerzy Holeczek: ka-kara
śmierci przez powieszenie. Wyrok zostanie wykonany jutro, w południe, na palcu
przed Twierdzą. Podsądny Kirył Sudajew: kara de-degradacji i utrata stopnia
wojskowego wraz ze wszystkimi przywilejami, banicja oraz pięćdziesiąt batów z
klauzulą natychmiastowej wy-wykonalności. Podsądni eee… - zagląda do papierów i
marszczy brwi, po czym zatrzaskuje trzymaną w rękach tekturową teczkę i rzuca z
niesmakiem na stół – …podsądni członkowie gru-grupy przestępczej: wyrok
przymusowej resocjalizacji w obozie produkcyjnym Armii Narodów Zjednoczonych. Odpowiedzialnym
za wy-wykonanie wyroku jest major Martin Gabor. Na tym Trybunał zakończył po-posiedzenie.
Skałkowicz
stuka drewnianym młotkiem w stół i schodzi z podwyższenia eskortowany przez
zasiadających z nim figurantów, którzy nawet nie mieli okazji zabrać głosu.
Cała rozprawa trwała może dwadzieścia minut, z czego zeznania, mowa
oskarżycielska i obrona w jednym, wygłoszone przez Majora zajęły piętnaście.
Ludzie zbierają się jeszcze przy drzewie rosnącym na skraju boiska, do którego
żołnierze kończą właśnie przywiązywać Sudajewa. Sadysta klnie po rusku na czym
świat stoi i wygraża wszystkim dookoła płonącym wzrokiem, gdy wiążą mu ręce
obejmujące pień i rozdzierają mundur na plecach. Maria pozbawia mnie
satysfakcji podziwiania wymierzenia kary, tylko cmoka na Irysa i powoli ruszamy
ku Twierdzy za oddalającą się kawalkadą
samochodów z sędziami i więźniarką.
- Wrócimy
teraz okrężną drogą – mówi po chwili – Pokażę ci Twierdzę i jej okolice.
Będziesz miał wtedy pełny ogląd sytuacji. Tylko nie oglądaj się zbyt
natarczywie, bo będzie tam pełno wojska.
Szybko
wyjeżdżamy z gęstej, miejskiej zabudowy. Teraz otaczają nas niskie budynki
dawnych hurtowni i małych warsztatów leżących na obrzeżach strefy produkcyjnej.
Z każdym krokiem jednak budowle robią się większe, a po prawej, między dzikimi
krzewami i młodymi drzewkami pobłyskują szyny linii kolejowej. Marszczę brwi i
sprawdzam na mapie nasze położenie. Na pewno nie jest to główna magistrala
północ-południe, bo ta biegnie kilkaset kroków dalej. Pewnie to ślepa odnoga,
prowadząca do fabryk, którą kiedyś transportowano tu surowce. Po chwili z
gęstwiny drzew po prawej wyłania się kwadratowa wieża strażnicza wykonana z
prefabrykatów. Konstrukcja wygląda na nową, ale wykonano ją bardzo solidnie.
Grube betonowe bloki są pospajane metalowymi klamrami, a platforma obserwacyjna
znajdująca się dobre trzydzieści stóp nad ziemią jest przykryta mocnym
blaszanym dachem. W niższej kondygnacji widać długie, poziome szczeliny przez
które załoga z wnętrza może prowadzić ostrzał we wszystkich czterech
kierunkach, będąc jednocześnie zupełnie chroniona przed pociskami z broni
ręcznej. Cała konstrukcja ma jakieś piętnaście na piętnaście stóp przy
podstawie. Gapię się na mijaną wieżę, jak świnia na malowane wrota, aż
Smolarzowa szturcha mnie łokciem i ofukuje szeptem:
- Ej!
Ogarnij się. Strażnik patrzy.
Dopiero
teraz zauważam żołnierza w zielonym hełmie podejrzliwie wlepiającego w nas
wzrok sponad krawędzi betonowej bariery podestu obserwacyjnego. Robię
najgłupszą możliwą rzecz i patrząc mu prosto w oczy macham energicznie ręką jak
pięciolatek do słonia w cyrku. Żołdak momentalnie się spręża i przenosi wzrok
na innych podróżnych wlokących się w pyle drogi. Smolarzowa ciężko wzdycha:
- Eh, co ja
z tobą mam.
Zbliżamy się
już do kolejnej wieży. Ta wygląda zupełnie tak samo jak poprzednia, z tym że
kolor betonu jest trochę jaśniejszy. Obie konstrukcje dzieli jakieś dwieście
kroków wysokiego na piętnaście stóp betonowego muru. Po jego koronie musi biec
kładka, bo widzę hełmy dwóch żołnierzy patrolujących wolnym krokiem przestrzeń
pomiędzy budowlami. Po chwili dostrzegamy kolejne dwie wieże. Te stoją jednak
znacznie bliżej siebie i są dużo masywniejsze. Pomiędzy nimi przez masywną,
stalową bramę biegnie nitka torów kolejowych. Na koronie muru oraz obu baszt
sterczą lufy działek przeciwlotniczych. Brama właśnie zasuwa się ze
skrzypieniem za grupą kobiet wyprowadzających krowy na pastwisko po drugiej
stronie drogi. Już mam odwrócić wzrok, gdy jeden szczegół przykuwa moją uwagę.
Pomiędzy krowimi grzbietami miga mi wypłowiała dżinsowa kurtka i szara od brudu
czapka z daszkiem. O mało nie podrywam się z miejsca, żeby lepiej widzieć.
Smolarzowa cichym syknięciem usadza mnie w miejscu. Siłą woli zmuszam się, żeby
spuścić wzrok, ale gdy karawana zwierząt i prowadzących je kobiet przecina nam
drogę mam już pewność.
- Natalia. -
mówię cicho do Marii wskazując brodą drobną postać w środku pochodu.
Irys stuka
niecierpliwie kopytem. Smolarzowa wstrzymuje go lejcami w miejscu,
przepuszczając mleczny konwój. Gorączkowo myślę co robić. Dowodząca karawaną gruba
kobieta w chustce na głowie, pogania idących długą witką. Smaga po karkach po
równo zwierzęta jak i prowadzące je więźniarki. Po chwili przechodzą przez
drogę i wychodzą na zielone pastwisko na wprost murów Twierdzy. Smolarzowa
cmoka na Irysa i powoli odjeżdżamy w kierunku majaczącego na południu wzgórza
zamkowego.
Całą drogę na parking siedziałem jak
na szpilkach gotowy wrócić jak najszybciej i zabrać stamtąd dziewczynę. Maria
widziała co się ze mną dzieję, ale miłosiernie powstrzymała się od wszelkich
komentarzy.
- Spokojnie.
Trzeba cię jeszcze pokazać w Gospodzie, tak żeby strażnicy z zamku widzieli, że
wróciliśmy razem, a potem pomyślimy co dalej.
- Muszę się
dowiedzieć, gdzie ją trzymają. A do tego dotrzeć jakoś do Holecka i chłopaków.
- Z tymi
twoimi partyzantami, to będzie prosta sprawa. Albo dostali fuchę w kopalni,
albo przy wycince drzew. Będą robili dla Gabora, to obstawiam, że drzewa.
Zdzichu będzie wiedział, gdzie teraz tną. Baraki dla robotników są za murami.
Osobno dla kobiet i mężczyzn. Nigdy tam nie byłam i prawdę mówiąc nie znam
nikogo kto był i chciał o tym opowiedzieć.
- A Zdzich?
Smolarzowa
przecząco kręci głową:
- Nie ufam
mu na tyle, żeby pytać wprost. Musisz zrozumieć jak to wszystko tu działa. – Pokazuje
ręką na niknące z dala budowle.
– Cała
organizacja, cywilizacja, „Ład Społeczny”… - prycha pogardliwie - …utrzymywane jest na strachu. Każdy każdego
może w każdej chwili podkablować.
Patrzy na
mnie wymownie.
- To dlaczego
pani mnie jeszcze nie podkablowała? – pytam patrząc jej prosto w oczy.
- A skąd
wiesz, że nie? – Odwraca się do przodu, patrząc ponad końskim grzbietem z
nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Skąd
wiesz, że przy Gospodzie nie czeka już na ciebie patrol z kajdanami, a jutro to
nie ciebie postawią na tym boisku? Albo od razu przy szubienicy, koło tego
twojego Czecha?
Wiem, że nie
mówi poważnie, ale gdzieś głęboko w środku zaczyna narastać we mnie obawa.
- Bo pani
nie jest taka.
- A jaka
jestem? Naiwna? – Odwraca się do mnie ze złym uśmiechem.
- Wydaje ci
się, że co robiłam jak zostawiłam cię samego na tym placu? – zatrzymuje powóz i
patrzy na mnie uważnie.
Mimowolnie
spinam się do skoku, ręka sama łapie za rękojeść pistoletu za paskiem na
plecach. Oczy strzelają na prawo i lewo szukając ewentualnej osłony na wypadek
walki, albo drogi ucieczki między drzewa. Smolarzowa patrzy mi głęboko w oczy,
a po chwili jej twarz rozpromienia szeroki, ale bardzo tajemniczy uśmiech.
- Dobrze! –
mówi klepiąc mnie niespodziewanie w bark wierzchem dłoni. – Teraz wiem, że
sobie poradzisz.
Cmoka na
Irysa z sardonicznym uśmiechem i powoli ruszamy znowu w drogę.
– Panie
Damianie, poznasz za chwilę bardzo interesujących ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz