sobota, 26 grudnia 2020

Wisienka, flaki i inne przysmaki...

 

- That will be hundred eighty seven sixty. Thank you.

Wraz z przeciągnięciem plastikowej karty przez magnetyczny czytnik wreszcie rozpoczynam  Sezon. Kończę ponad trzymiesięczny rozbrat z motocyklem, przerywany jedynie kilkumilowymi przelotami na podbicie badań technicznych i przedsezonowy przegląd. Początek marca, piękna irlandzka wiosna, sobotni poranek i ja, na zatankowanym pod korek, sprawdzonym i wyregulowanym do ostatniej śruby motocyklu. Maszyneria chodzi zdecydowanie lepiej niż przed zimą. W trzewiach silnika krąży świeży olej, bateria dostrojonych gaźników wciąga powietrze przez nowy filtr, po denerwującym cykaniu napinacza łańcuszka rozrządu nie ma już śladu. Reakcja na gaz wydaje się gwałtowniejsza niż jesienią. Może to dzięki nowym świecom i akumulatorowi. A może dorabiam do tego za dużo filozofii, bo to ja skapcaniałem przez zimę i refleks mi się stępił. Dobra – „ my tu gadu-gadu, a Niemcy rowery pompują”, dość tego pierniczenia, pora ruszyć w drogę.

Motocykl jest jednym z tych przedmiotów, którego użytkowania nie da się wytłumaczyć z logicznego punktu widzenia. Teoretycznie jest to pojazd i jako taki powinien umożliwić przemieszczanie się z punktu A do punktu B. Przemieszczanie owo powinno też mieć jakiś sens. Jedziemy z punktu A do punktu B w jakimś celu, chcemy coś zrobić, osiągnąć, względnie przemieścić jakiś przedmiot w przestrzeni. Motocykl jest jednym z niewielu pojazdów, które większość użytkowników użytkuje zupełnie nielogicznie, gdyż wybierają się nimi na „przejażdżki”. Fizycznie można to określić jako przemieszczenie się z punktu A z powrotem do punktu A, a to, że zaliczyło się przy tym inne literki alfabetu to już zupełnie „insza inszość”.

Przejażdżkę, zwaną tudzież „śmiganiem” można podzielić na trzy etapy. Pierwszym i ostatnim są tak zwane „dojazdówki” poprzedzające i kończące „śmiganie właściwe”. Zwykle, mianem tym określa się przeloty autostradą, tudzież innymi, łagodnymi, szerokimi, nudnymi i monotonnymi drogami szybkiego ruchu, zbudowanymi przez bezdusznych technokratów, aby umożliwić sprawny transport w warunkach gospodarki wolnorynkowej. Moja dojazdówka wiedzie przez połączone autostrady M2 i M3. W okolicach belfastckich doków splatają się warkoczami zjazdów i estakad łącząc z biegnącą z południa M1, aby po niecałych dwóch milach ponownie rozdzielić, tym razem na zachód i północ. Mnie interesuje ta ostatnia odnoga, ponieważ wiedzie prosto do północnoirlandzkiej mekki wszystkich motocyklistów: odcinka drogi A2 zwanej Causeway Costal Route. Jeśli jest jakakolwiek rzecz na tej zgniłej, paskudnej wyspie za którą będę tęsknił, to jest to właśnie ta trasa. Ktoś, kto ją wytyczał te kilkaset lat temu, musiał kochać motocykle i nie obchodzi mnie, że wtedy ich jeszcze nie wynaleziono. Wystarczy jeden rzut oka na tą piękną, krętą, wijącą się pośród skał i wysokich nadmorskich urwisk czarną wstęgę i nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Prawdziwy, przeszło osiemdziesięciomilowy raj dla każdego posiadacza motocykla. I jak każdy raj tak ma swoje przykazanie: „ w terenie zabudowanym nie będziesz prędkości nakazanej przekraczał”. O dziwo stosuje się do niego każdy: od opasłych harleyowców na swych ciężkich maszynach, po R1 boys w pstrokatych skórkowych kombinezonach. Wszyscy na ograniczeniu jadą grzecznie z przepisową prędkością, a co bardziej nonszalanccy prowadza wtedy tylko jedną ręką. Lewą kładą na biodrze i kiwają uprzejmie głową, w stronę emerytek przechadzających się nadmorskimi bulwarami, pomiędzy rozsianymi tu i ówdzie pensjonatami. Za to, gdy tylko na widnokręgu pojawi się wreszcie upragniona biało czarna tarcza znaku znoszącego ograniczenie, cała nonszalancja znika jak kamfora. Jeźdźcy pochylają się mocniej nad swoimi maszynami. Ręce pewnie chwytają kierownice, oczy utkwione w podejście do następnego zakrętu, palce lewej dłoni na klamce sprzęgła, gotowe by zredukować bieg. Gdy blaszana tarcza miga wreszcie koło lewego ramienia następuje skok w nadprzestrzeń! Od tej chwili już się nie myśli: teraz do głosu dochodzą instynkty i wyuczone nawyki. Gaz, odpuszczenie, redukcja, dohamowanie, złożenie, trochę gazu, prostowanie i wyjście na pełen palnik! Pierwszy ciasny w prawo zaliczony. Zaraz wejście w łagodny w lewo przechodzący w ciasny w prawo. Krótka prosta, wbicie czwórki na dwie sekundy i znowu redukcja o dwa żeby zmieścić się w zacieśniający się w lewo. Prostowanie, wyjście, gaz i znowu redukcja z ostrym heblowaniem sprawiającym ze tył maszyny robi się bardzo lekki, bo przednie amortyzatory próbują skompensować morderczy moment siły hamowania. Delikatne, kontrolowane gazem złożenie w lewo i domknięcie, bo już trzeba zwalniać przed następnym ograniczeniem. Fala adrenaliny powoli odpływa. Pozostaje uczucie nieskrępowanego zadowolenia. Po prostu micha sama się szczerzy pod kaskiem. Najgłupsze, najbardziej dziecinne uczucie jakiego może doświadczyć dorosły facet. Śmiać się jak głupi do sera tylko, dlatego że się przejechało tych kilka zakrętów? Motocykl jakoś nie przynależy do zbioru osobliwego „logika”.

Ograniczenie szybko się kończy i znowu trzeba gonić zajączka. Złożenie w lewo, dohamowanie tylnym i próba wykończenia przeciwskrętem. Wyszło trochę kanciasto. Zastane mięśnie pleców nie pozwalają jeszcze na takie wygibasy. Dodatkowe piec kilo smalcu, narosłego przez zimę w okolicy pasa, tym bardziej. Dobrze ze wypadam na trochę łagodniejszy odcinek, bo akurat w tylnym lusterku migają mi pstrokate sylwetki jakichś plastików. Głupio by było się zbłaźnić biorąc ostrzejszy winkiel na dwa złożenia. Grzecznie zjeżdżam na lewo na pierwszej prostej i pozwalam się wyprzedzić. Obskakują mnie w mgnieniu oka. Nawet nie jestem pewien ilu ich było, bo zaraz znikają za następnym, niewidocznym zakrętem. Na horyzoncie pokazują się wysokie, białe skały wcinające się głęboko w otchłań Morza Irlandzkiego – znak że przejechałem około połowy założonego na dziś dystansu. Hornet z rocznika `98, choć z założenia motocykl miejski, całkiem nieźle nadaje się do średniej turystyki. Wygodna pozycja za kierownicą, mocny i dobrze wyważony silnik, podwozie co prawda nie najwyższych lotów, ale w zupełności wystarczy do nakręcenia kilku setek mil dziennego przebiegu. Jedynym mankamentem jest brak wskaźnika paliwa, zmuszający do skrupulatnego obliczania dystansu od ostatniego tankowania i wróżenia z fusów ile motor w tym czasie przepił wachy. Właśnie rozpoczynamy dziewiątą dziesiątkę, więc w baku ubyło około dziewięciu litrów z pełnych czternastu, z którymi wyjechałem z Belfastu. Około trzydzieści mil autostradami i prawie sześćdziesiąt nadmorskimi zawijasami, na obrotach między pięć i dziewięć tysięcy oznacza, że powinienem być trochę powyżej rezerwy. Zatrzymuję się na najbliższej stacji i poję motocykl do pełna. Okazuje się, że wypił nieco powyżej sześć i pół litra. No cóż, chyba jednak warto wydawać pieniądze na porządny serwis. Wyregulowane zawory i zsynchronizowane gaźniki pracują wyraźniej lepiej ( i oszczędniej). Przepycham maszynę na parking pod dach stacji, zwalniając miejsce pod dystrybutorem. Potrzebuje kilku chwil na rozprostowanie nóg i oczyszczenie kasku z muszych pasażerów na gapę. Obok mnie zatrzymuje się tegoroczny Blady, w najmodniejszym w tym sezonie, białym kolorze. Jeździec ma na sobie kolorystycznie dobrany kask, butki i kombinezon, nadający baryłkowatej postaci wygląd karykatury Szturmowca Imperium. Próbuję nie uśmiechać się zbyt szeroko, gdy jeździec nieporadnie gramoli się z siodełka starając się wyswobodzić z kasku. Następuje standardowa, pasjonująca rozmowa o pogodzie, drodze i o tym że mam „wery najs bajk” po której pada sakramentalne pytanie:

- Where’re you from?

- Poland.

- Oh, really? Your english is very good.

- Yeah? Yours is not bad either.

Wyraz twarzy Irlandczyka, gdy powiesz mu coś takiego: bezcenne. Zostawiam pana modnego z rozdziawioną gębą i po wciśnięciu słuchawek empetrójki pod skorupę kasku ruszam w drogę.

    Dalsza cześć trasy wiedzie niesamowitym szlakiem widokowym zwanym po prostu „Costal Scenic Route”. Ten wijący się zboczami góry kawałek, jest jak wisienka na torcie. Cremme de la` cremme irlandzkich winkli. Większość znaków drogowych stanowią te, ostrzegające przed seriami niebezpiecznych zakrętów. Wystarczy dodać do tego, że trasa okala grań otwartej na morze pół kotlinki, wcinając się w górskie zbocza i oferując fantastyczne widoki na zieloną dolinę i mamy wszystko, czego biker może sobie zażyczyć do szczęścia.

Pierwsze kilka zakrętów trzeba brać ostrożnie, bo dolna część trasy wykorzystywana jest przez rolników i zalegają na niej traktorowe bobki z błota. Wyżej jest już czysto, a dzięki temu, że droga wiedzie przez las iglasty, nie trzeba się martwić zwiędłymi liśćmi na drodze. Jak najbardziej natomiast należy się martwić tym aby nie przepałować ostrych nawrotów i dziewięćdziesięciostopniowych winkli. Tu naprawdę można poćwiczyć przeciwskręt i kontrolowanie toru jazdy tylnym heblem. Do takiej jazdy, jak nic pasuje Dropkick Murphys „God willing”, wyjący ze słuchawek. Irlandzki punk rock harmonijnie przeplatany rykiem czterocylindrowca, tworzy niesamowita mieszankę. Tu nie ma pozerów w białych kombikach, ani pierdzących niskim basem harłejów. Na ogonie mam za to dwa supermoto, mające wyraźnie ochotę na zabawę. Co im odskoczę na krótkich prostych, to nadrabiają wchodząc ślizgiem w zakręty. Wciskam klatę w bak i dociążam najmocniej jak potrafię przednie koło. Balansuję ciałem do wewnętrznej, w poszukiwaniu jak najciaśniejszej linii. Na wyjściu gubię bieg przy przejściu z dwa na trzy i biało czerwony Husky wyskakuje mi spod prawego łokcia. Gość składa się w ostry w prawo i daje mocno w palnik, zanim mija szczyt zakrętu. Asfalt znaczy czarna krecha z dymiącej, tylnej gumy. Zadarty tył maszynki wchodzi w kontrolowany ślizg, przez prawie całą długość winkla. KTM, który wciąż jest za mną, wyraźnie chce dołączyć do kolegi. Jako, że droga zaczyna opadać i taka zabawa robi się nieco zbyt niebezpieczna, jak na moje umiejętności, odpuszczam na wyjściu na następna prostą i pokazuje gościowi żeby śmigał przodem. W podziękowaniu dostaję dwie pionowe gumy, w wykonaniu obu SMów.

No dobra, fajnie było, ale pora ulżyć kościom i odpuścić sobie drogę powrotną tymi samymi winklami. Po ponad stu dwudziestu milach siłowania się z maszyną, wizja spokojnego turlania się autostradą jest jak najbardziej miłą duszy. Żeby nie było tak różowo, na milę przed zjazdem, drogę tarasuje mi zdezelowany pickup na republikańskich blachach. Wyładowany jakimś złomem, podskakuje na każdym wyboju i co chwilę gubi jakieś kawałki rurek i blaszek. Staram się lawirować pomiędzy tymi odpadkami, ale po kilkuset metrach słyszę złowrogie stuk-stuk dobiegające z dołu. Staję na poboczu i widzę lśniący kawałek blaszki wbity w tylną gumę. Fajnie. Dobrze, że do chaty zostało niewiele, jakoś się dotoczę. Po dwudziestu minutach jestem na miejscu i ze zdziwieniem odkrywam, że i przednia opona też straciła ciśnienie. Dwa flaki za jednym zamachem.

Po takiej jeździe, nawet perspektywa wydania paru dyszek na łatanie gum, nie jest mi w stanie zepsuć humoru. Jutro trzeba będzie się zameldować powrotem u dealera Hondy. Już teraz mi mówią, że ostatnio widują mnie częściej niż niektórych swoich pracowników. Ale to jutro… Dziś nie mam zamiaru się ruszyć z kanapy…

 

 

Belfast/Tarnów 16 kwietnia 2009r.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz