- That will
be hundred eighty seven sixty. Thank you.
Wraz z przeciągnięciem plastikowej karty przez magnetyczny
czytnik wreszcie rozpoczynam Sezon. Kończę ponad trzymiesięczny
rozbrat z motocyklem, przerywany jedynie kilkumilowymi przelotami na podbicie
badań technicznych i przedsezonowy przegląd. Początek marca, piękna irlandzka
wiosna, sobotni poranek i ja, na zatankowanym pod korek, sprawdzonym i
wyregulowanym do ostatniej śruby motocyklu. Maszyneria chodzi zdecydowanie
lepiej niż przed zimą. W trzewiach silnika krąży świeży olej, bateria
dostrojonych gaźników wciąga powietrze przez nowy filtr, po denerwującym
cykaniu napinacza łańcuszka rozrządu nie ma już śladu. Reakcja na gaz wydaje
się gwałtowniejsza niż jesienią. Może to dzięki nowym świecom i akumulatorowi.
A może dorabiam do tego za dużo filozofii, bo to ja skapcaniałem przez zimę i
refleks mi się stępił. Dobra – „ my tu gadu-gadu, a Niemcy rowery pompują”,
dość tego pierniczenia, pora ruszyć w drogę.
Motocykl jest jednym z tych przedmiotów, którego użytkowania nie da się wytłumaczyć z logicznego punktu widzenia. Teoretycznie jest to pojazd i jako taki powinien umożliwić przemieszczanie się z punktu A do punktu B. Przemieszczanie owo powinno też mieć jakiś sens. Jedziemy z punktu A do punktu B w jakimś celu, chcemy coś zrobić, osiągnąć, względnie przemieścić jakiś przedmiot w przestrzeni. Motocykl jest jednym z niewielu pojazdów, które większość użytkowników użytkuje zupełnie nielogicznie, gdyż wybierają się nimi na „przejażdżki”. Fizycznie można to określić jako przemieszczenie się z punktu A z powrotem do punktu A, a to, że zaliczyło się przy tym inne literki alfabetu to już zupełnie „insza inszość”.
Przejażdżkę, zwaną tudzież
„śmiganiem” można podzielić na trzy etapy. Pierwszym i ostatnim są tak zwane
„dojazdówki” poprzedzające i kończące „śmiganie właściwe”. Zwykle, mianem tym
określa się przeloty autostradą, tudzież innymi, łagodnymi, szerokimi, nudnymi
i monotonnymi drogami szybkiego ruchu, zbudowanymi przez bezdusznych
technokratów, aby umożliwić sprawny transport w warunkach gospodarki
wolnorynkowej. Moja dojazdówka wiedzie przez połączone autostrady M2 i M3. W
okolicach belfastckich doków splatają się warkoczami zjazdów i estakad łącząc z
biegnącą z południa M1, aby po niecałych dwóch milach ponownie rozdzielić, tym
razem na zachód i północ. Mnie interesuje ta ostatnia odnoga, ponieważ wiedzie
prosto do północnoirlandzkiej mekki wszystkich motocyklistów: odcinka drogi A2
zwanej Causeway Costal Route. Jeśli jest jakakolwiek rzecz na tej zgniłej,
paskudnej wyspie za którą będę tęsknił, to jest to właśnie ta trasa. Ktoś, kto
ją wytyczał te kilkaset lat temu, musiał kochać motocykle i nie obchodzi mnie,
że wtedy ich jeszcze nie wynaleziono. Wystarczy jeden rzut oka na tą piękną,
krętą, wijącą się pośród skał i wysokich nadmorskich urwisk czarną wstęgę i nie
ma co do tego żadnych wątpliwości. Prawdziwy, przeszło osiemdziesięciomilowy
raj dla każdego posiadacza motocykla. I jak każdy raj tak ma swoje przykazanie:
„ w terenie zabudowanym nie będziesz prędkości nakazanej przekraczał”. O dziwo
stosuje się do niego każdy: od opasłych harleyowców na swych ciężkich
maszynach, po R1 boys w pstrokatych skórkowych kombinezonach. Wszyscy na
ograniczeniu jadą grzecznie z przepisową prędkością, a co bardziej nonszalanccy
prowadza wtedy tylko jedną ręką. Lewą kładą na biodrze i kiwają uprzejmie głową,
w stronę emerytek przechadzających się nadmorskimi bulwarami, pomiędzy rozsianymi
tu i ówdzie pensjonatami. Za to, gdy tylko na widnokręgu pojawi się wreszcie
upragniona biało czarna tarcza znaku znoszącego ograniczenie, cała nonszalancja
znika jak kamfora. Jeźdźcy pochylają się mocniej nad swoimi maszynami. Ręce
pewnie chwytają kierownice, oczy utkwione w podejście do następnego zakrętu,
palce lewej dłoni na klamce sprzęgła, gotowe by zredukować bieg. Gdy blaszana
tarcza miga wreszcie koło lewego ramienia następuje skok w nadprzestrzeń! Od
tej chwili już się nie myśli: teraz do głosu dochodzą instynkty i wyuczone
nawyki. Gaz, odpuszczenie, redukcja, dohamowanie, złożenie, trochę gazu,
prostowanie i wyjście na pełen palnik! Pierwszy ciasny w prawo zaliczony. Zaraz
wejście w łagodny w lewo przechodzący w ciasny w prawo. Krótka prosta, wbicie
czwórki na dwie sekundy i znowu redukcja o dwa żeby zmieścić się w
zacieśniający się w lewo. Prostowanie, wyjście, gaz i znowu redukcja z ostrym
heblowaniem sprawiającym ze tył maszyny robi się bardzo lekki, bo przednie
amortyzatory próbują skompensować morderczy moment siły hamowania. Delikatne,
kontrolowane gazem złożenie w lewo i domknięcie, bo już trzeba zwalniać przed
następnym ograniczeniem. Fala adrenaliny powoli odpływa. Pozostaje uczucie
nieskrępowanego zadowolenia. Po prostu micha sama się szczerzy pod kaskiem.
Najgłupsze, najbardziej dziecinne uczucie jakiego może doświadczyć dorosły
facet. Śmiać się jak głupi do sera tylko, dlatego że się przejechało tych kilka
zakrętów? Motocykl jakoś nie przynależy do zbioru osobliwego „logika”.
Ograniczenie szybko się kończy i
znowu trzeba gonić zajączka. Złożenie w lewo, dohamowanie tylnym i próba
wykończenia przeciwskrętem. Wyszło trochę kanciasto. Zastane mięśnie pleców nie
pozwalają jeszcze na takie wygibasy. Dodatkowe piec kilo smalcu, narosłego
przez zimę w okolicy pasa, tym bardziej. Dobrze ze wypadam na trochę
łagodniejszy odcinek, bo akurat w tylnym lusterku migają mi pstrokate sylwetki
jakichś plastików. Głupio by było się zbłaźnić biorąc ostrzejszy winkiel na dwa
złożenia. Grzecznie zjeżdżam na lewo na pierwszej prostej i pozwalam się
wyprzedzić. Obskakują mnie w mgnieniu oka. Nawet nie jestem pewien ilu ich było,
bo zaraz znikają za następnym, niewidocznym zakrętem. Na horyzoncie pokazują
się wysokie, białe skały wcinające się głęboko w otchłań Morza Irlandzkiego –
znak że przejechałem około połowy założonego na dziś dystansu. Hornet z
rocznika `98, choć z założenia motocykl miejski, całkiem nieźle nadaje się do
średniej turystyki. Wygodna pozycja za kierownicą, mocny i dobrze wyważony
silnik, podwozie co prawda nie najwyższych lotów, ale w zupełności wystarczy do
nakręcenia kilku setek mil dziennego przebiegu. Jedynym mankamentem jest brak
wskaźnika paliwa, zmuszający do skrupulatnego obliczania dystansu od ostatniego
tankowania i wróżenia z fusów ile motor w tym czasie przepił wachy. Właśnie
rozpoczynamy dziewiątą dziesiątkę, więc w baku ubyło około dziewięciu litrów z
pełnych czternastu, z którymi wyjechałem z Belfastu. Około trzydzieści mil
autostradami i prawie sześćdziesiąt nadmorskimi zawijasami, na obrotach między
pięć i dziewięć tysięcy oznacza, że powinienem być trochę powyżej rezerwy.
Zatrzymuję się na najbliższej stacji i poję motocykl do pełna. Okazuje się, że
wypił nieco powyżej sześć i pół litra. No cóż, chyba jednak warto wydawać
pieniądze na porządny serwis. Wyregulowane zawory i zsynchronizowane gaźniki
pracują wyraźniej lepiej ( i oszczędniej). Przepycham maszynę na parking pod
dach stacji, zwalniając miejsce pod dystrybutorem. Potrzebuje kilku chwil na rozprostowanie
nóg i oczyszczenie kasku z muszych pasażerów na gapę. Obok mnie zatrzymuje się
tegoroczny Blady, w najmodniejszym w tym sezonie, białym kolorze. Jeździec ma
na sobie kolorystycznie dobrany kask, butki i kombinezon, nadający baryłkowatej
postaci wygląd karykatury Szturmowca Imperium. Próbuję nie uśmiechać się zbyt
szeroko, gdy jeździec nieporadnie gramoli się z siodełka starając się
wyswobodzić z kasku. Następuje standardowa, pasjonująca rozmowa o pogodzie,
drodze i o tym że mam „wery najs bajk” po której pada sakramentalne pytanie:
- Where’re
you from?
- Poland.
- Oh,
really? Your english is very good.
- Yeah?
Yours is not bad either.
Wyraz twarzy Irlandczyka, gdy powiesz mu coś takiego:
bezcenne. Zostawiam pana modnego z rozdziawioną gębą i po wciśnięciu słuchawek
empetrójki pod skorupę kasku ruszam w drogę.
Pierwsze kilka zakrętów trzeba
brać ostrożnie, bo dolna część trasy wykorzystywana jest przez rolników i
zalegają na niej traktorowe bobki z błota. Wyżej jest już czysto, a dzięki
temu, że droga wiedzie przez las iglasty, nie trzeba się martwić zwiędłymi
liśćmi na drodze. Jak najbardziej natomiast należy się martwić tym aby nie
przepałować ostrych nawrotów i dziewięćdziesięciostopniowych winkli. Tu
naprawdę można poćwiczyć przeciwskręt i kontrolowanie toru jazdy tylnym heblem.
Do takiej jazdy, jak nic pasuje Dropkick Murphys „God willing”, wyjący ze
słuchawek. Irlandzki punk rock harmonijnie przeplatany rykiem czterocylindrowca,
tworzy niesamowita mieszankę. Tu nie ma pozerów w białych kombikach, ani pierdzących
niskim basem harłejów. Na ogonie mam za to dwa supermoto, mające wyraźnie
ochotę na zabawę. Co im odskoczę na krótkich prostych, to nadrabiają wchodząc
ślizgiem w zakręty. Wciskam klatę w bak i dociążam najmocniej jak potrafię
przednie koło. Balansuję ciałem do wewnętrznej, w poszukiwaniu jak
najciaśniejszej linii. Na wyjściu gubię bieg przy przejściu z dwa na trzy i
biało czerwony Husky wyskakuje mi spod prawego łokcia. Gość składa się w ostry
w prawo i daje mocno w palnik, zanim mija szczyt zakrętu. Asfalt znaczy czarna
krecha z dymiącej, tylnej gumy. Zadarty tył maszynki wchodzi w kontrolowany
ślizg, przez prawie całą długość winkla. KTM, który wciąż jest za mną, wyraźnie
chce dołączyć do kolegi. Jako, że droga zaczyna opadać i taka zabawa robi się
nieco zbyt niebezpieczna, jak na moje umiejętności, odpuszczam na wyjściu na
następna prostą i pokazuje gościowi żeby śmigał przodem. W podziękowaniu dostaję
dwie pionowe gumy, w wykonaniu obu SMów.
No dobra, fajnie było, ale pora
ulżyć kościom i odpuścić sobie drogę powrotną tymi samymi winklami. Po ponad
stu dwudziestu milach siłowania się z maszyną, wizja spokojnego turlania się
autostradą jest jak najbardziej miłą duszy. Żeby nie było tak różowo, na milę
przed zjazdem, drogę tarasuje mi zdezelowany pickup na republikańskich
blachach. Wyładowany jakimś złomem, podskakuje na każdym wyboju i co chwilę
gubi jakieś kawałki rurek i blaszek. Staram się lawirować pomiędzy tymi
odpadkami, ale po kilkuset metrach słyszę złowrogie stuk-stuk dobiegające z
dołu. Staję na poboczu i widzę lśniący kawałek blaszki wbity w tylną gumę.
Fajnie. Dobrze, że do chaty zostało niewiele, jakoś się dotoczę. Po dwudziestu
minutach jestem na miejscu i ze zdziwieniem odkrywam, że i przednia opona też straciła
ciśnienie. Dwa flaki za jednym zamachem.
Belfast/Tarnów 16 kwietnia 2009r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz