Głuche, miarowe dudnienie próbuje wedrzeć się do wnętrza głowy
pulsującymi falami. Ciężkie, gorące powietrze sprawia, że każdy ruch staje się powolny
i ociężały. Zmęczenie kładzie kamienne dłonie na powiekach. Mija właśnie dziesiąta
z dwunastu godzin nocnej zmiany w dwuipółmetrowym TBMie – wielkim stalowym
robaku do drążenia tuneli.
Robak nie czuje zmęczenia.
Pracuje niestrudzenie systemem 24 na 24 godziny, pięć dni w tygodniu. W jego wnętrzu,
niczym Jonasz w wielorybie, siedzi stary człowiek , który drażniąc podniebienie
bestii zmusza ja do precyzyjnych ruchów. Naszym aniołem stróżem jest laserowy
system naprowadzania. Cyklopim, czerwonym spojrzeniem wskazuje kierunek. W górę,
w dół , w lewo po luku. A wszystko to, z teoretyczna dokładnością do poł
minimetra na każdy metr . Bestia przegryza się przez zastygłą przed milionem
lat glinę, miarowo przeżuwając każdy kęs. Chlapie błotem, zaprawą cementową,
oraz chemikaliami i wolno posuwa się do przodu, wlokąc za sobą długi, na przeszło
czterdzieści metrów, odwłok przenośników taśmowych, pomp hydraulicznych,
transformatorów i przekaźników.
Siedzę na poprzecznym siłowniku głównego
napędu. Za plecami zimna stal pancerza komory wnoszenia obudowy. Za kołnierz
górniczej bluzy powolutku kapie woda z jakiejś nieszczelności. Nawet nie chce
mi się zmieniać pozycji. Z resztą, przy trzydziestu stopniach Celsjusza i wilgotności
w okolicach 100% i tak nie ma to znaczenia. Każdy jest mokry od stop do głów,
po dwudziestu minutach od rozpoczęcia pracy.
Nagle główny silnik elektryczny
wydaje z siebie jęk zawodu i zdaje obroty. W ślad za nim idą wszystkie cztery napędy
hydrauliczne, a po nich siłowniki. Na tablicy kontrolnej zapala się czerwona
lampka sygnalizująca spadek ciśnienia oleju hydraulicznego. Reakcja operatora
jest bardzo szybka i zdecydowana. Wprawnymi ruchami starego wygi przestawia w
sobie tylko znanym porządku kolejne dźwignie, starając się zatrzymać wypływ
drogocennej cieczy przez uszkodzony zawór. Ten swoisty balet na dwie ręce
okraszony jest soczystym komentarzem na temat naszych mechaników i obsługi
serwisowej. Duża ilość „fuck” brzmiąca z liverpoolska jak „fok”, daje mi do
zrozumienia ze mogę się powoli zbierać do wyjścia . Zanim mechanicy zejdą do
nas na dół i dobiorą sie do wnętrzności robaka, minie dobra godzina. Sama
naprawa potrwa Bóg wie ile. Z czystym sumieniem mogę wiec szukać sobie miejsca
na pustym wózku do transportu betonowych segmentów, czekając aż ostatni
maruderzy dowloką się do pociągu i ruszymy w stronę szybu.
Kolejka sunie głęboko pod uśpionym
miastem. Wentylatory powoli odsysają z naszych ubrań won gliny, potu, oleju i całonocnego
zmęczenia. Z każdym metrem bliżej szybu podnosząca się zawartość tlenu w
powietrzu pozwala myśleć coraz jaśniej. Pozostaje jeszcze tylko wcisnąć się do
windy dźwigowej i trzydzieści metrów wyżej do płuc wdziera się mroźne powietrze
styczniowego przedświtu.
Gdy wysypujemy się z klatki jest
jeszcze ciemno. Do wschodu słońca pozostało jeszcze dobre dwie godziny. Wśród
gwaru śmiechów i poszturchiwań idziemy do szatnianego baraku. Chłopaki namawiają
mnie na pintę magnersa, albo guinessa , ale jak zwykle odmawiam. Z uśmiechem
macham im przed oczyma motocyklowymi kluczykami .
- Sorry,
lads – never drink `n` drive.
Rozsiadam się wygodnie na ławce, wyciągam
przed siebie nogi. Błoto na nogawkach spodni powoli wysycha i odpada jak skóra trędowatego.
Albo raczej jak pancerz jakiegoś podziemnego stworzenia. Tu na powierzchni
powoli przeobrażamy sie na powrót w ludzi. Przestajemy wyglądać tak samo – jak brązowoszare
zjawy, z bezkształtnymi skorupami kasków na głowach. Po wyjściu z tego
pomieszczenia każdy stanie się na powrót człowiekiem, przestanie być częścią
robaka.
Ktoś częstuje papierosem. Kolejka
do prysznica powoli się zmniejsza. Dalej siedzę w bezruchu kontemplując kształty
przybierane przez kłęby dymu. Nie mam się do czego spieszyć. W pustym
mieszkaniu nikt na mnie nie czeka. W końcu zrzucam z siebie podziemna skórę,
zmywam wszystkie robacze wydzieliny pokrywające moje ciało i zakładam na siebie
kolejny pancerz. Ten jednak czyni mnie przynależnym do innego świata. Świata
przestrzeni i pędu. Czystego i krystalicznie przejrzystego. Znów staje się częścią
mechanicznego stwora, z tym ze ta istota zamiast więzić mnie w sobie zabiera
mnie na swych skrzydłach na górskie szczyty, abym mógł wciągnąć w płuca zapach wolności.
Motocykl kuli się z zimna na
parkingu. Zarzucam na plecy plecak z raportami i protokołami z dzisiejszej
zmiany. Zdam je jutro przed pracą. Dziś musze się stad jak najszybciej wydostać.
Warkniecie rozrusznika wprawia koci grzbiet stworzenia w delikatne drżenie.
Silnik mruczy, silny i łagodny. Wskazania temperatury cieczy chłodzącej rosną
coraz szybciej. Błyszczący, mechaniczny stwor jest gotów. Czeka tylko na mnie, aż
usadowię się na jego grzbiecie i ujmę w ręce cugle. Ruszamy delikatnie. Na
pierwszych kilku zakrętach balansujemy na cienkim ostrzu nierozgrzanych opon i
zimnego asfaltu. Przemykamy przez puste ulice niczym duchy. Niezauważeni.
Anonimowi.
Wjazd na autostradę otwiera szeroko
swoje podwoje. Wspinamy się po rampie estakady coraz szybciej i szybciej.
Silnik zaczyna ryczeć coraz głośniej a tylna opona toczy walkę o skrawki przyczepności
z zamarzniętą, poranna rosa . Wpadamy w nurt szerokiej asfaltowej rzeki. Podążamy
jej meandrującym korytem wzdłuż brzegu morza, gdzie zimne, stalowe fale rozbijają
się o czarne skały. W nozdrza uderza zapach słonej wody, gnijących glonów i
mokrego piasku. Wtulam się w grzbiet mojego stwora. Razem tniemy lodowate
powietrze ostrzem naszych ciał. Cyfry na prędkościomierzu zmieniają się jak wirujące
bębenki jednorękiego bandyty, na którym Bóg gra o nasze życie. Kolejne zjazdy z
autostrady odmierzają odległość dzielącą nas od robaczej, ciemnej jamy ziejącej
w brzuchu wielkiego miasta. Coraz dalej od domu, coraz bliżej do świtu. Mokre,
zimne powietrze pełznie chudymi palcami po plecach. Wdziera się pod skórzaną kurtkę.
Powoli i nieubłaganie. Skostniale dłonie zaciskają się mocniej na kierownicy. Zmęczony
pędem i chłodem przystaje w małym miasteczku, przy starej przystani rybackiej.
Stwor delikatnie zanosi mnie do stóp kamiennego pirsu, gdzie nieruchomieje i z
cichym westchnieniem przekrzywia głowę w bok, opierając się na bocznej
podstawce. Ześlizguję z jego grzbietu i powoli, ściągając kask, podchodzę do krawędzi
wody. Na wschodzie, różowa wstążka horyzontu niecierpliwie nie może doczekać się
świtu. Tam, za siedmioma morzami, uwieziona w szklanej wieży codziennych spraw
czeka na mnie moja księżniczka. Dzielą mnie od niej jeszcze 4853 metry. Tyle właśnie
musi pokonać robak zanim się nasyci. Zanim stwierdzi, że zagarnął dla siebie dość
czasu i przestrzeni należących do ludzi, którzy staja się jego częścią. Zanim pozwoli
mi wrócić do domu...
Do Niej ....
12.02.2008. Belfast
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz