Smolarzowa od razu wróciła do siebie
po solidnym łyku ze swojego bukłaczka. Załadowaliśmy trupy na wóz i pognaliśmy
w dół zbocza, tam gdzie potok wpadał do większej rzeczki. Wartki nurt zasilony
topniejącymi śniegami i wysoki poziom wody gwarantował, że wysłani w ostatnią
podróż żołdacy odpłyną daleko. Moja gospodyni stanowczo sprzeciwiła się,
żebyśmy zatrzymali karabiny i wyposażenie dezerterów.
- W razie
kontroli, to mnie do ciupy za łeb wezmą, – powiedziała – Irysa do rzeźni, a
chałupę spalą. Nie chce nawet tego widzieć w pobliżu domu.
Zgodziła się
jednak, żebym zrobił schowek w kapliczce na rozstaju dróg. Drewniany Święty
Krzysztof chętnie popilnował schowanych pod daszkiem dwóch automatów i trzech
magazynków, a na dodatek wstawił się za mną, aby pozwoliła mi zachować
pistolet. Mały plastikowy kompakt z jednorzędowym magazynkiem na sześć sztuk
pocisków dziewięć na dziewiętnaście można całkiem schować w jednej dłoni.
Wąsacz nie miał do niego niestety zapasowego magazynka, co w praktyce
oznaczało, że jest to dla mnie broń tylko do samoobrony i to takiej naprawdę
ostatniej szansy. Nie muszę dodawać, że pojemne, dwurzędowe magazynki od mojego
starego pistoletu nie miały szans
wpasować się w tego mikrusa. Dobrze, że choć amunicja była taka sama.
Sześć w magazynku plus jeden w lufie. Brak zewnętrznego bezpiecznika oraz kurka
nie budziły mojego zaufania, ale za to schowana z tyłu za paskiem broń
praktycznie nic nie ważyła. Mając przy sobie klamkę od razu poczułem się
pewniej.
Siedzimy nad kolacją na tarasie
przed domem. Od powrotu znad rzeki prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Wreszcie
Smolarzowa wzdycha ciężko napełniając dwie musztardówki do polowy.
- No dobrze
Szeregowy Bonderko. – Zerka na mnie spode łba. – To teraz szczerze, jak matce
na spowiedzi.
Ruchem głowy
pokazuje mi świeżo napełnioną szklankę.
- Mam na
imię Damian. – Biorę szkło w obie ręce i pociągam solidnego łyka.
– Ale Ojciec
mówił na mnie Synek, a po nim wszyscy… - wzdycham ciężko patrząc w czubki
swoich różnokolorowych butów.
- Prawdziwi
rodzice zginęli w wypadku na Autostradzie, gdy wybuchła panika, wtedy przy
ewakuacji. Ojciec był strażakiem, wyciągnął mnie z auta zanim się spaliło.
Miałem dziesięć lat. Od tego czasu mieszkałem z nim we Wsi. Wszystkiego mnie nauczył,
także polowania.
Uśmiecham
się do niej blado
– Ale umarł
trzy lata temu. Od tego czasu jestem sam.
Zamaczam
wargi w palącej siwusze, ale ze złością odstawiam szklankę na stół. Smolarzowa
kiwa głową i mówi patrząc w ciemniejący horyzont:
- Jak trafiłeś
do Europejskich?
- Nie trafiłem,
to oni na mnie trafili.
Streszczam
jej rzeczowo ostatnie kilkanaście dni. Staruszka, Natalię, Brata i Siostrę,
Oddział Polskiego Wojska, bitwę o Stalowy Most, Szpital i Królewskie Miasto,
pociąg… Kobieta słucha w milczeniu kiwając głową i co jakiś czas popijając
bimber małymi łyczkami.
- Jak pani
widzi, nie jestem dezerterem… – uśmiecham się przepraszająco, patrząc w jej
oczy – …ale przepraszam, że nie powiedziałem pani prawdy.
-
Wiedziałam, że twoja historia nie trzyma się kupy, ale nie sądziłam, że aż tak.
Spogląda na
mnie znad brzegu szklanki, którą osusza jednym haustem.
– No dobrze
panie Damianie. W takim razie, trzeba będzie zadecydować co dalej.
- Muszę
dostać się do Twierdzy – mówię z przekonaniem – dowiedzieć się co z Piotrem i
chłopakami. Do tego trzeba się rozeznać jak wyciągnąć stamtąd resztę pojmanych.
W tym pociągu było z osiemdziesiąt osób, może więcej.
- A w
Twierdzy będzie ze dwie setki uzbrojonych po zęby i trzymanych w garści żelazną
dyscypliną żołnierzy. Do tego kilkanaście samochodów, parę wozów bojowych, broń
maszynowa, psy i drony używane do patrolowania w dzień i w nocy. Jak chcesz się
tam dostać?
- Coś
wykombinuję. – Rozkładam ręce. – Do tej pory mi się jakoś udawało.
Kobieta
patrzy na mnie sceptycznie polewając następną kolejkę.
- Ty się
lepiej popatrz jak ty wyglądasz, Synek.
W oczach
grają jej wesołe ogniki.
– Jakby nie
ja, to by cię kundle na mokrą karmę przerobiły. Tu trzeba planu i to dobrego.
Unosi
szklankę gestem pokazując, żebym zrobił to samo.
– No to! Na
pohybel suczym synom!
Wychylamy
oboje do dna.
Rano wstajemy dość wcześnie i
zaczynamy sposobić się do drogi. Na poddaszu domu, obok sypialni mieści się
suszarnia futer i mięsa. Pod powałą wiszą na długich hakach kiełbasy i udźce
saren, na sznurkach cienkie płatki suszonej dziczyzny, na stojakach
porozciągane skóry i futra.
- To tylko z
ostatniego miesiąca. - Gospodyni bierze się pod boki. – Reszta jest w piwnicy.
Najpierw poskładamy skóry, później futra, a na mięsko mam przygotowane dwie
beczki. Nawet jak mi te patafiany zabiorą trzydzieści procent w kontyngencie to
i tak wyjdę na swoje. – Uśmiecha się do mnie.
- Zapłacą
pani? – pytam zdziwiony – Na co komu teraz pieniądze?
- No, nie.
Do pieniędzy jeszcze nie doszliśmy. Skóry mi dadzą wymienić na masło, sery,
mąkę, benzynę, ołów do wytapiania pocisków, może się trafi coś z ubrania. Jak
mówisz, że pociąg przyjechał, to będą mieli coś na handelek. Jedzenie opchniemy
wcześniej. Po drodze jest gospoda. Karczmarz pędzi tak jak lubię, czysto i
schludnie. Za beczkę kiełbasy i trochę sarniny da mi balon najlepszego bimbru
jaki teraz można dostać. – Mruga do mnie z uśmiechem. – Trzeba dobrze smarować
zawiasy na starość!
- Ale jak to
gospoda? Kto się w niej zatrzymuje?
- No tacy
jak ja, albo rzemieślnicy i rolnicy mieszkający w okolicy, trochę obwoźnych
handlarzy żyjących z szabru.
Wzrusza
ramionami związując futra w wiązki.
- I Zieloni
pozwalają im tak po prostu przyjeżdżać przez swoje ziemie? – Ze zdziwienia
przerywam robotę.
- No może
nie tak po prostu. – Kobieta rzuca mi wiązkę skór z dzika. – Trzeba mieć
zaświadczenie wyrobione na punkcie granicznym, podbitą pieczątkę i ważny powód
wjazdu na teren Zjednoczonych Narodów Europy. Dopiero wtedy dostajesz wizę.
Pierwsza jest na cztery dni, jak nie będziesz fikał to następną dadzą na dwa
tygodnie, a później na pół roku. Ja mam kontrakt na kontyngent, więc mogę
wjeżdżać i wyjeżdżać jak mi się podoba.
- A co z
ludźmi z transportów? Też mogą odejść kiedy chcą?
Smolarzowa
przerywa na chwilę pracę i patrzy na mnie poważnie. Po chwili przygryza wargę i
kręci głową.
- To nie takie proste – mówi smutno. –
Przywiezieni pociągiem to, jak to mówią „trofiejni”, czyli zdobyczni. Każdy
oficer i żołnierz dostaje za nich punkty. Za zdrowych i silnych do pracy, za
takich co potrafią walczyć i za… młode dziewczyny, które zapewnią przyszłe
pokolenia – kończy szybko.
-
Niewolnicy… - mówię cicho, a gospodyni kiwa głową.
- Tak,
Synek, historia zatoczyła koło. – Kobieta kończy wiązać ostatni pęk skór i
pokazuje mi na balustradę. – Bądź tak dobry i zrzuć to na dół. Ja biorę się za
pakowanie mięsa.
Gdy znieśliśmy wszystkie zapasy do
garażu i popakowaliśmy w brezentowe i plastikowe worki, słońce już dawno minęło
południe. Smolarzowa ugotowała gulasz na suszonej sarninie z podpłomykami
upieczonymi na blasze w kominku. Do picia tym razem dostałem herbatę. Co prawda
ziołową, ale za to z miodem, a takich rarytasów nie próbowałem już od dawna.
- Muszę
wymyśleć jak przejść przez posterunki – mówię przeżuwając wciąż twarde, mimo
gotowania, mięso.
- To ci
jakoś załatwię.
Smolarzowa
upija łyczek swojej herbaty, tylko lekko zaprawionej bimberkiem.
– Z ludźmi
można się dogadać. Z resztą po tej stronie mnie znają. Odpowiednia korzyść majątkowa,
odpowiedniemu celnikowi i na wszystko znajdzie się sposób. Powiemy im prawdę.
- To znaczy?
– Podnoszę brwi ze zdziwienia ponad trzymanym w obu rękach kubkiem.
- No
przecież nie całą! – Kobieta macha ręką ze zniecierpliwieniem.
– Uratowałam
cię przed psami, z tym że trzy miesiące temu, w środku zimy. Byłam na polowaniu
od zachodniej strony, a ty szedłeś z towarem z ….
- Ołowianego
Miasta – podsuwam skwapliwie, a ona podnosi brew zastanawiając się nad tą
propozycją.
- No
odważnie, ale w tym szaleństwie jest metoda. Tylko będziesz musiał wymyśleć
jakąś dobrą bajeczkę na te cuda i dziwy, któreś tam widział. – Patrzy na mnie
uważnie.
– Od razu
będą pytali co z rafinerią. Co im powiesz?
- Że szliśmy
z bratem, ale go pojmali. Ja im uciekłem, a od ludzi po drodze usłyszałem o
dużej i silnej osadzie, w której się żyje w dobrobycie, pokoju i szczęśliwości
…– urywam z krzywym uśmiechem widząc jej wyraz twarzy.
- Widzisz te
brzozę, o tam, przy garażu? – Pokazuje mi palcem dłoni, w której nadal trzyma szklankę.
– No to weź
ty Synek zdrowy rozpęd i pierdzielnij se w nią mocno z baranka, to ci się może
klepki poustawiają. Co ty se myślisz? Że z durniami będziesz miał tam do
czynienia?
Znowu robi
ten numer z brwiami, przez co wygląda naprawdę strasznie. Jak moja była
nauczycielka od polskiego.
- Coś się
wymyśli – powtarzam po raz nie wiadomo który.
- A
właściwie, to czemu nie? – odpowiada, z błyskiem w oku.
- W sensie,
że …?
- W sensie,
że z tym durniem to nie taki głupi pomysł jednak. Tyle, że zrobimy w drugą
stronę. – upija solidny łyk wyraźnie z siebie zadowolona. – No co się patrzysz?
Ciężko ci będzie, ale jakoś to zagrasz.
- W sensie,
że durnia?
- Nie, to to
zagrasz z palcem w nosie. – Przewraca oczami. – Niemowę ci będzie dużo
trudniej.
- Ale, jak…
? Niemowę?
- A tak! Jak
mnie zapytają, to znalazłam niebożątko w lesie, przed psami wyratowałam, ale
takie to zastrachane, zabidzone, że rozumu zapełnienie pomniał.
Załamuje
teatralnie ręce nade mną jakby już tłumaczyła się przed pogranicznikiem.
– No
spójrzcie tylko na niego, uśmiecha się do aniołków, ślini, pierdzi i ani słowem
od się nie odezwie.
Patrzę na
nią zamurowany, nie mogąc wykrztusić ani jednego słowa.
- O widzisz!
Dokładnie o taką minę chodzi! – Klepie się z uciechy w kolano i pokazuje na
mnie palcem.
- Chyba se
pani jaja robi…
Wieczorem, po skończonej robocie,
Smolarzowa przynosi na taras przed domem karabin. Nakładam właśnie usmażone
kawałki kiełbasy na talerze, gdy wręcza mi broń. Mrugam oczami ze zdziwienia. Kilka
wydumek przewinęło mi się przez ręce, ale takiego dziwoląga chyba jeszcze nie
widziałem. Z grubsza przypomina to jej stareńką dubeltówkę odprzodową. Podobna
orzechowa osada, ciężka, heksagonalna, oksydowana na czarno lufa, wygięty w
eskę kurek po prawej stronie komory. Tyle, że na grzbiecie tejże siedzi
zupełnie nowoczesna luneta celownicza sześć do osiemnaście. Od razu składam się
do broni pod światło. Kolba sama wskakuje w bark a całość jest lekko wyważona
na lufę. Pewnie podczas strzału ciężar broni kompensuje w ten sposób podrzut.
Odejmuję karabin od ramienia i oddaję go od razu właścicielce.
- Co, nie
podchodzi wam panie Damianie? – pyta z uśmiechem mrużąc jedno oko. – Przecież
widzę, żeś złapał jak młodą dziewuchę za tyłek!
Drapię się
po karku, trochę speszony.
- No, pani
Smolarzowa, na pewno się tego nie spodziewałem. Wygląda zupełnie poważnie.
- To jest
Synek, replika pierwszego w historii karabinu wyborowego. W dziewiętnastym
wieku ta broń to był szczyt techniki.
Kiwa do mnie
głową.
– No co się
tak patrzysz? Stefciu mój był pasjonat, to ja też żem się coś niecoś nauczyła.
Ze skórzanej
ładownicy wyjmuje pociski w mosiężnych gilzach. Kaliber i długość łuski robią
wrażenie.
- Amunicja
jest częściowo scalona. – Smolarzowa pokazuje mi jeden ładunek, trzymając w
dwóch palcach.
– Wbijasz w
komorę, tak jak w jednostrzałowym, tylko zamiast wichajstra na cztery takty, tu
jest tak zwany rolling.
Pociąga do
przodu za kabłąk zakrywający spust, a bloczek zamykający od tyłu komorę chowa
się do wnętrza broni odsłaniając gniazdo na pocisk. Kobieta wsuwa tam ładunek i
zatrzaskuje na powrót kabłąk. Następnie umieszcza malutki kapiszon na kominku
wystającym z bloczka, naciąga kurek i podaje mi broń do ręki.
- Jest
wyzerowana na dwieście. Jak chcesz bić dalej to masz kropki na krzyżu
celowniczym.
Składam się
do broni opierając osadę o drewnianą barierkę tarasu. Obraz w lunecie jest
ostry i wyraźny jak na dłoni, pomimo tego, że już zaczęło zmierzchać. Lustruję
ścianę lasu i zatrzymuję się na słupie linii elektrycznej stojącym jakieś
trzysta kroków w dół zbocza. Ze stalowych ramion zwisają smętnie zerwane druty. Biorę na cel
białą kulę izolatora mocowania przewodu. Lufa lekko tańczy w rytmie uderzeń
serca. Ściągam ramiona do klatki i wstrzymuję oddech. Wystrzał zaskakuje mnie
już przy bardzo lekkim naciśnięciu spustu i w sekundę przykrywa mnie chmura
siwego dymu. Broń prawie nie kopnęła odrzutem, więc nie musze odejmować oka od
lunety żeby stwierdzić trafienie. Po kilku sekundach dym rozwiewa się na tyle,
żebym z satysfakcją stwierdził, że na słupie został tylko kawałek ceramicznej
skorupki. Smolarzowa gwiżdże przez zęby.
- No ładnie.
Ktoś cię rzeczywiście nauczył strzelać.
Podaję broń
kolbą do przodu.
- Strasznie
dużo dymu. Co to za proch?
- Sama robię.
– Kobieta ostrożnie wyrepetowuje ciepła gilzę i kładzie na stół. – Przepis ten
sam od czasu Bitwy pod Grunwaldem. Siarka, saletra i węgiel drzewny. Wszystko
zmielić, przesiać i podpalić – dodaje z uśmiechem.
– Węgiel
sama sobie robię jak wędzę mięso, siarkę dostaję u Europejskich. Mają tam ze
cztery wagony.
- A saletrę
to też metodą gospodarską, w sensie, że z tego no…. Odparowanie mocznika? –
pytam, żeby pokazać że się znam.
Smolarzowa
kręci głową z dezaprobatą.
- Ty jednak
miastowy jesteś! Przecież tu wieś jest niedaleko. Mało nawozów sztucznych po
stodołach?
Zabiera
karabin i odsuwa drzwi do domu.
– Oj, tyś to się chyba już w role wczuł. – Uśmiecha
się kręcąc głową i wchodzi do środka.
- Pani
Smolarzowa! – Wpadam na jeden z brawurowych pomysłów. – A moglibyśmy trochę
tego prochu ukręcić, tak na wszelki wypadek?
Wieczorem dostałem wszystkie
potrzebne ingrediencje, duży kawałek kamiennej płyty do rozcierania, drewniane
sitko i maszynkę do mielenia mięsa. Gospodyni pokazała mi co i jak i poszła
pakować się do drogi. Po godzinie udało mi się zmielić wszystko na bardzo
drobny proszek i posegregować w schludne kopczyki. Smolarzowa odmierzyła odpowiednie
proporcje i ostrożnie wymieszała wszystko w makutrze drewnianą łyżką. Tak
powstały materiał przesypałem do czterech puszek po napojach, do których
uprzednio wrzuciłem trochę małych nakrętek, śrubek i gwoździ wymiecionych z
kątów garażu. Na koniec otwory zaślepiłem sadłem z wetkniętym knotem ze sznurka
natartego prochem. Prymitywne granaty zaczepne własnej roboty. Mam nadzieję, że
mi rąk nie pourywa.
Ruszamy wraz ze wschodem słońca.
Irys boczy się idąc w zaprzęgu. Widać, że jego pani rzadko skazuje go na takie niewygody.
Zwierzak szarpie uzdą i przez pierwszą godzinę musimy stawiać kilka razy, żeby
podciągnąć lub poluzować paski uprzęży. Wóz wyładowany po brzegi skórami,
futrami, wędzonym, suszonym i solonym mięsem zostawia w miękkiej drodze głębokie
koleiny.
- Zaraz wyjedziemy
na asfalt to ci ulży.
Smolarzowa
klepie Irysa po karku prowadząc za uzdę przez jedną z większych kałuż, które nocna
ulewa rozlała po szutrowej drodze. Ja idę z drugiej strony, co jakiś czas pomagając
wypychać wóz z grząskiego błota.
- Nie
idziemy wzdłuż linii kolejowej? – pytam wskazując na południowy wschód
trzymanym w rękach karabinem.
- Nie, tak
to byśmy nadłożyli sporo drogi.
Kobieta
ciężko sapie wyciągając nogi z mlaskającej brei.
– Tędy
dojdziemy do Gospody najdalej jutro na wieczór. A z samego rana wejdziemy do Twierdzy. Na około
to by i z tydzień zeszło.
No niestety
nie będzie okazji poszukać mojego starego pistoletu. Trzeba będzie go spisać
definitywnie na straty. Wzdycham ciężko. To była jedyna prawdziwa pamiątka,
jaka mi została po Ojcu.
- No co tam
panie Damianie? – Smolarzowa wskakuje na kozioł i ujmuje lejce.
–
Melancholia dopadła? Jak kocha to poczeka! – dodaje z uśmiechem lekko klaszcząc
lejcami o grzbiet konia.
Na asfalcie podróż od razu nabiera
tempa, a naszej trójce humory poprawiają się momentalnie. Nawet Irys przestał
się boczyć i klapie teraz raźno podkowami o twardą nawierzchnię wybijając rytm
staccato.
- Panie
Damianie, nie obraź się na starą, wścibską kobitę, ale jak to z tobą było po
tym wszystkim? – Smolarzowa patrzy na mnie, ale bez natarczywości, raczej z
odrobiną… troski.
- Jak już
mówiłem, strażak mnie uratował. Jemu rodzina pomarła w Zarazie, a mnie przy
ewakuacji. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym co było „przed”. Po prostu
próbowaliśmy przetrwać jeden dzień, a potem kolejny.
Wdycham
ciężko.
– Nie wiem
jak było u was, ale tam na wschodzie przez pierwsze kilka tygodni było … no
trudno było.
Kobieta kiwa
głową i przez dłuższa chwilę zbiera się w sobie:
- Tutaj było
spokojnie. Mieszkałam już w tym domu. – Pokazuje głową za siebie.
–
Przyjechałam odpocząć od Stolicy. To było dokładnie dwa lata, odkąd pochowałam
Stefcia. Nie miałam ochoty na towarzystwo, więc zaszyłam się w chatce w lesie.
Tak jak dla siebie wymarzyliśmy. Siedziałam przy kominku ze skrzynką wina i
tylko jego nie było. Minęła mi Wigilia, Święta, a ja w ogóle nie wyszłam z domu. Tylko książki i spanie,
telewizora nigdy nie miałam, telefonu nie włączałam od przyjazdu. Dopiero dzień
przed sylwestrem zdecydowałam, że pójdę chociaż świeże bułki we wsi kupić.
Milknie na
chwilę patrząc w dal.
– Nikogo nie było. Cała wieś pusta. Tylko
ślady na śniegu. Jakby wszyscy nagle, w tym samym czasie poszli w jedno
miejsce. Znalazłam ich w kościele. Całą wieś. Drzwi były otwarte, a oni na
ławkach, w przejściu, pod ścianami. Wybiegłam stamtąd i zaczęłam dzwonić po
ludziach. Leśniczy, sklepowa, proboszcz, pielęgniarka. A komórki się odzywały,
tam ze środka. Wszyscy tam byli. Myślałam, że oszaleje. Wsiadłam tak jak stałam
w samochód i pojechałam z powrotem do Stolicy. Po drodze widziałam, co się
dzieje. Wszędzie było tak samo. Ciała na ziemi, na poboczu, rozbite samochody.
Kluczyłam pomiędzy wrakami, a później zrozumiałam, że tam nic nie ma i
zawróciłam.
Patrzy na
mnie smutno.
– Nie
mieliśmy dzieci. Od zawsze liczyła się tylko praca. A teraz już nic się nie
liczy. No, może oprócz tego domu. To było jego marzenie, mojego Stefcia. I ja
go teraz strzegę. - Kończy wzdychając ciężko.
Pierwszy postój robimy koło południa.
Słońce znowu rozpieszcza ciepłym blaskiem z czystego błękitnego nieba. Wygląda
na to, że wiosna zostanie z nami już na stałe. Irys uwolniony od uprzęży,
skubie leniwie trawę pod rozłożystym dębem, a my przygotowujemy ognisko na
poboczu drogi. Wracam właśnie z naręczem gałęzi, gdy od wschodu daje się
słyszeć warkot spalinowego silnika. Rzucam drewno i chce łapać za karabin
leżący na wozie, ale Smolarzowa pokazuje mi tylko gestem, żebym zaczekał. Sama
sięga po małą skórzaną sakwę z dokumentami.
- No, panie
Damianie, próba generalna. Proszę ich olśnić swoją rolą.
Od razu
zrobiło mi się gorąco z nerwów. Już wolałbym do nich strzelać. Po kilku minutach
zza zakrętu wyłania się samochód terenowy. Wojskowy łazik kopci dieslem. Kierowca
redukuje bieg i zatrzymuje się przy nas piszcząc niemiłosiernie hamulcami.
Zanim auto na dobre się zatrzymuje, drzwi od strony pasażera otwierają się na
oścież i ze środka wyskakuje człowiek w zielonym mundurze. Muszę całą siłą woli
zdusić odruch rzucenia się mu do gardła. Stoję tylko za wozem, ze spuszczoną
głową i przestępuje z nogi na nogę. Do pierwszego żołdaka dołącza dwóch
kolejnych z tylnych siedzeń. Kierowca siedzi dalej na swoim miejscu utrzymując
pracjący silnik powyżej obrotów biegu jałowego wachlując co chwilę gazem.
- Dokumenty
do kontroli! – rzuca dowódca obcesowo w kierunku Smolarzowej – Jaki jest cel i
powód wjazdu na terytorium Zjednoczonych Narodów Europy?
- Oj, panie
Gucwa… – kobieta podaje mu zwinięte na czworo papiery – …za każdym razem mnie
pan o to pyta i za każdym razem mówię to samo.
Posyła mu
najniewinniejszy uśmiech jaki widziałem w życiu.
– Przecież,
gdyby nie ja to by już panu dawno portki spadły, nie?
Stojący za
dowódcą żołdacy tłumią uśmiechy, a Gucwa czerwienieje ze złości:
- Co mi tu
pani będzie, do urzędnika służbowego, insynuować!?
- Ja tu panu
nie insynuuję… – Smolarzowa spokojnie rozkłada ręce – …tylko przypominam, że to
ze skór ode mnie macie uszyte paski od spodni, czyż nie?
Gucwa
wskazuje na mnie rogiem trzymanych w ręku papierów:
- A ten, co za jeden? Pozwolenie jest tylko na
jedną osobę: Maria Smolarz. Ten tutaj przebywa na terytorium nielegalnie.
- Sierota, w
lesie znalazłam. – Kobieta załamuje ręce prawie tak samo jak ćwiczyliśmy to
poprzedniego wieczora.
– Psy by go
rozszarpały. Biedaczek na rozumie słabuje, ale robotny i do pomocy skory tom go
przygarnęła.
Unikam jak
mogę, kontaktu wzrokowego z żołnierzami, tylko wlepiam wzrok w ziemię i kiwam
się z nogi na nogę, udając że nic mnie nie obchodzi. Dowódca obchodzi wóz i
przykuca lekko próbując zajrzeć mi w oczy:
- Ej ty! Mów
mi tu zaraz ktoś ty i skąd?
- Niemowa… –
wtrąca Smolarzowa – …nic przez trzy miesiące nie powiedział. Czasem tylko przez
sen charczy i jęczy, a tak to ani słowa.
Kiwam z
zapałem głową i posyłam żołdakowi krzywy uśmiech. Chwilę patrzy na mnie z
niesmakiem, a potem odwraca się z powrotem do kobiety.
- Pani sobie
zdaje sprawę, że TO… – pokazuje kciukiem na mnie - … będzie trzeba
zarejestrować? Zna pani PESEL, datę i miejsce urodzenia, imię ojca? No jak sobie to pani wyobraża?
- Oj panie
Gucwa, przecież dobrze wiemy oboje, że to kwestia opłaty urzędowej – mówi Smolarzowa ugodowo – Cena stała, tylko
płynna?
Dowódca
obraca się i spogląda nerwowo na towarzyszących mu żołnierzy. Obaj bohaterscy
obrońcy nowej cywilizacji momentalnie zaczynają fascynować się gniazdami ptaków
wiszącymi im nad głowami oraz obłokami przepływającym po niebie. Wszystkim,
tylko nie wozem i naszą trójką. Kobieta tymczasem odkrywa kawałek plandeki z
pokaźnych rozmiarów zawiniątkiem z brezentowego płótna ukrytym między paczkami. Z tej odległości
widzę tylko dwie kanciaste butelki, kilka mniejszych flakoników i stertę
kolorowych magazynów. Gucwa rzuca kątem oka, nie spuszczając nawet głowy, po
czym szybkim ruchem wyjmuje z kieszeni bloczek mandatowy i mały, ogryziony
ołówek. Ślini końcówkę i w kilku szybkich ruchach wypełnia rubryczki, składa
zamaszysty podpis, odrywa kartonik i podaje kobiecie kwitując wszystko
skinieniem głowy. Smolarzowa wrzuca karteczkę w plik swoich papierów i z uśmiechem
wskazuje zapraszająco na zawiniątko. Gucwa odchrząkuje i zwraca się do jednego
z towarzyszących mu ornitologów:
- Szeregowy
Łuczenko, proszę zabezpieczyć wykrytą kontrabandę, celem przekazania do
magazynu centralnego! – rzuca na jednym wydechu. Jeden z żołdaków przyskakuje
do wozu z cichym „taktoczna”, zagarnia
zawiniątko obiema rękami i z dzwonieniem butelek niesie do łazika. Gucwa,
wyraźnie rozluźniony i zadowolony uśmiecha się zdawkowo do Smolarzowej i z
rękami założonymi za placami udaje się wolnym krokiem do samochodu. Kobieta
wreszcie odwraca się do mnie, gdy auto wykręca z piskiem przekładni i znika za
zakrętem drogi w chmurze pyłu i spalin:
- No i po
krzyku. – Uśmiecha się chowając papiery do plastikowej teczki. – Pan kapral
właśnie mi cię przysposobił.
- Eee, w
sensie? – pytam niezbyt elokwentnie.
- Wpisał
„Mariusz Smolarz” syn Marii. Masz przepustkę na cztery dni jako mój syn
rodzony, marnotrawny, z dawna wyglądany… ech, żeby to wszystko takie proste
było.
- Co mu pani
musiała za to dać?
- To co
zwykle, tylko dwa razy więcej. Ta menda zawsze wie kiedy, kto i skąd idzie na
handel do Twierdzy. Za każdym razem się zdąży ustawić. A od tylu lat wiem, że
gusta mu się nie zmieniły. Mam dla niego nazbierane trochę wody kolońskiej,
koniaków, burbonów i innego kolorowego dziadostwa, trochę tanich perfum, na
które podrywa swoje rozliczne, aczkolwiek leciwe wielbicielki i świerszczyki.
Nasz kapral to chłop prosty i potrzeby też ma proste – kończy z uśmiechem.
Do Gospody dojeżdżamy zaraz przed zmierzchem. Na dawnym
parkingu dla turystycznych autokarów wita nas dwóch ludzi siedzących przy
trzaskającym igliwiem ognisku.
- Marysia!
Kopę lat!
Przysadzisty
brodacz mniej więcej w wieku Smolarzowej, podnosi się z dębowego pniaka.
- Witaj
Zdzich. Dobrze cię widzieć – odpowiada mu z serdecznym uśmiechem kobieta.
Od razu
pokazując na mnie.
– To
Mariusz, niemowa, znalazłam go w zimie w lesie. Pomaga mi.
Brodacz kiwa
mi głową, po czym odwraca się do towarzyszącego mu kilkunastoletniego chłopaka.
- Michaś,
leć do matki niech nie gasi w piecu. Powiedz, że goście na kolacje jadą.
Młody zrzuca
z ramion grube futro i biegiem rusza do bielejącego jasną cegłą niskiego
budynku, stojącego w rogu parkingu. Nawet tutaj można usłyszeć gwar głosów
dochodzących z wnętrza i zapach dymu zmieszanego z aromatem potraw. Żołądek
przewraca mi się w brzuchu z głośnym burczeniem, ale szybko przywołuję się do
porządku. Przy drzwiach Gospody widzę dwóch żołnierzy w zielonych mundurach
palących papierosy i rozmawiających swobodnie.
- Chodźcie do
stajni… - Zdzich łapie za uzdę Irysa – …koń pewnie zmordowany. Cały dzień
jechaliście?
Zeskakuję z
wozu, żeby rozprostować trochę kości. Maria tymczasem z uśmiechem rozmawia z
naszym gospodarzem wprowadzając wóz pod brzydką, obitą różnokolorową blachą falistą
wiatę, skleconą z przypadkowych elementów. Budynek jest ewidentnie dosyć nowy i
wybudowany metodą mocno gospodarczą. Na szczęście oparto go o cztery solidne
drewniane słupy telefoniczne, wybite w każdym z rogów, więc nie powinien się
zawalić w najbliższej przyszłości. Rozglądam się ciekawie po parkingu. Oprócz
Gospody i stajni nie ma w pobliżu żadnych budynków. Dookoła ścielą się łąki i
kilka zagonów pól uprawnych odznaczających się brązowymi bruzdami zaoranej
ziemi. Od północy nad okolicą góruje długim grzbietem wzgórze, na którym ostro
odcinają od ciemnego nieba się trzy kamienne wieże. Dwie okrągłe, stojące obok
siebie po prawej stronie i samotna, czworokątna baszta po lewej. Gęsty las
porastający zbocza nie pozwala mi dostrzec reszty budowli, ale na pewno jest to
średniowieczny zamek. Wolnym krokiem idę w kierunku stajni, z której właśnie
wychodzi Zdzich. Kiwa mi z uśmiechem głową i nie zwalniając kroku, pokazuje
gest nabierania niewidzialną łyżką z niewidzialnej miski. Kiwam mu głową na
znak, że rozumiem. Ludzie mają ciekawy odruch. Jak tylko się dowiedzą, że ktoś
ma problem z mówieniem od razu zakładają, że ze słuchem też. Uśmiecham się pod
wąsem wchodząc do stajni, ale od razu poważnieje widząc wzrok Marii.
- Zostajesz
tutaj, przy wozie – mówi cicho konspiracyjnym szeptem. – W karczmie siedzi
teraz paru żołnierzy i trochę włóczęgów z towarem. Ja pójdę się dowiedzieć co i
jak i po ciebie wrócę. Do tego czasu siedź tu na tyłku, z nikim nie gadaj. Irys
teraz je to mu nie przeszkadzaj. Jak skończy to możesz go wyszczotkować. –
rzuca jeszcze w drzwiach i wychodzi na zewnątrz.
Rozglądam
się po obszernym wnętrzu szopy. Od środka robi lepsze wrażenie niż na zewnątrz.
Schludnie ułożone legary wykonane z równo ociosanych pni połączonych na
zakładki z więźbą dachu. Wszystko przykryte blachodachówką podbitą folią. Budynek podzielony jest na cztery boksy i
centralne przejście. Nasza bryczka mieści się ze sporym zapasem pozwalającym
swobodnie wyprząc konia i podprowadzić do żłobu. Irys nurkuje łbem w sianie
podsypanym szczodrze obrokiem i aż przestępuje z nogi na nogę z zadowolenia.
- Ty też
jesteś proste bydle, nie? – mruczę do niego cicho.
Oprócz
naszego, jeszcze dwa inne boksy są zajęte. W jednym stoi długa, wyładowana
towarami furmanka i para przysadzisty perszeronów trzęsących rozpuszczonymi
grzywami, odganiając się od wieczornych komarów. W drugim nakryty łukowatym
stelażem, wasąg przykryty szczelnie szarą plandeką. Konia przy nim nigdzie nie
widać. Może właściciel go wyprowadził. Wracam do kończącego posiłek Irysa, gdy
z zewnątrz dochodzą mnie głosy. W pierwszym odruchu chcę się schować, ale po
chwili dociera do mnie, że jestem tu przecież na pełnym legalu. Spokojnie
wyciągam szczotkę, zgrzebło i zabieram się za czyszczenie Irysa. Dwóch ludzi
wchodzi przez wrota prowadząc ładnego gniadosza. Koń, prowadzony przez Zdzicha,
idzie rytmicznie stukając przednimi nogami po deskach podłogi. Tuptający przy
nich niewysoki człowieczek, przystaje i łapię za prawą przednią pęcinę
spoglądając na kopyto.
- Mówię ci Zdzichu, że o kant dupy taką robotę
rozbić. – Puszcza nogę, a koń kilka razu skrobie kopytem w ziemię zanim stawia
kolejny krok.
– Za wysoką
mu tę podkowę dał. Na miękkim jakoś idzie, ale na asfalcie to mi przecież
okuleje.
- Spokojnie,
rano ci poprawię.
Zdzichu prowadzi
konia do boksu i mijając mnie unosi z uśmiechem rękę i huczy nagle na całe
gardło będąc jakieś trzy kroki ode mnie.
– I CO?
MARYSIA CIĘ ZOSTAWIŁA SAMEGO?
Irys aż
podskakuje ze strachu na czterech nogach wyszarpując łeb z prawie pustego
żłobu. Kiwam energicznie głową i spuszczam wzrok koncentrując się na robocie.
Mam nadzieję, że nie zauważył, że zaciskam wargi, żeby nie parskać śmiechem.
- To chłopak
od Smolarzowej… – Zdzich trąca łokciem swojego towarzysza – …Trzeba do niego
wyraźnie mówić, bo niemowa biedaczek.
Jego
towarzysz nie wykazuje mną żadnego zainteresowania tylko człapie do stojącego w
boksie wozu. Przez chwilę szamoce się z plandeką i wyciąga kilka zawiniątek,
które pakuje do jutowego worka.
- Masz
Zdzichu, za dzisiaj i za wczoraj płacę. A jutro jak mi to poprawisz to się
jeszcze policzymy.
Brodacz
zagląda pobieżnie do worka i przybija grabę handlarzowi. Obaj opierają się o
burtę wozu i słyszę dwa syknięcia otwieranych puszek piwa.
- Ehh, mówię
ci Zdzich, to już chyba ostatni raz tu z towarem przyszedłem – mówi po chwili
Mały, zniechęconym głosem.
- Romuś, ty
mi tak co roku mówisz a później i tak wracasz.
- No ale tym
razem to na poważnie. Strasznie się tam popierniczyło.
Roman
schodzi głosem do teatralnego szeptu.
– Chyba coś
się szykuje. Ostatni transport mocno postrzelany wrócił. Mówią, że Ołowiani się
ruszyli i wojna będzie. Bilski podobno już ledwo zipie i wszyscy to wiedzą.
- Bilski już
ledwo zipie piąty rok… – Zdzichu upija z siorbnięciem małego łyczka – …a jakoś
przekręcić się nie może. A Ołowiani? To jest bujda. Nic tam nie zostało.
- No to kto
im pociąg postrzelał? Widziałem jak skład za mury wprowadzali. Cała tylna
lokomotywa jak sito, a z wagonu koszarowego to tylko podłoga została i kawałek
ściany. Reszta to, o tak! Zgolona na równo.
- Na bandę
musieli jakąś trafić i tyle. A może kto ogień podłożył i co pierdykło? Przecież
sam nie wiesz!
Zdzichu
odrywa się od ściany i zaczyna chodzić po boksie.
– Teraz to na pociąg pełno młodych dają, bo ci
starzy to się wygodni zrobili i w bazie tylko siedzą. Granatem się pewnie,
który bawił i mało to trzeba?
- Ja ci
mówię, że to grubsza sprawa jest. Boją się czegoś. A wiesz skąd wiem?
Roman zawiesza
na chwilę głos, a ja przestaję szczotkować Irysa nadstawiając ucha.
– Bo proces
znowu będzie – mówi z satysfakcją.
- Jaki
proces? Przecież to ostatnim razem był chyba ze trzy lata temu.
- Proces
pokazowy ma być. Będą wrogów porządku publicznego wieszać i jednego dezertera!
- Przecież
dezerterów to bez sądu na miejscu rozstrzeliwują. To co to za porządki?
- Bo tego to
podobno w tym pociągu złapali i go z powrotem przywieźli, żeby pokazówkę
zrobić. Z resztą znasz go!
- Ta, a
który to? – Zdzichu pociąga solidniejszego łyka.
- A ten
sierżant, co tu przychodził często, Holecek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz