środa, 23 grudnia 2020

1‰ , tom I Twierdza rozdział 13. Gospoda

 




            Smolarzowa od razu wróciła do siebie po solidnym łyku ze swojego bukłaczka. Załadowaliśmy trupy na wóz i pognaliśmy w dół zbocza, tam gdzie potok wpadał do większej rzeczki. Wartki nurt zasilony topniejącymi śniegami i wysoki poziom wody gwarantował, że wysłani w ostatnią podróż żołdacy odpłyną daleko. Moja gospodyni stanowczo sprzeciwiła się, żebyśmy zatrzymali karabiny i wyposażenie dezerterów.

- W razie kontroli, to mnie do ciupy za łeb wezmą, – powiedziała – Irysa do rzeźni, a chałupę spalą. Nie chce nawet tego widzieć w pobliżu domu.

Zgodziła się jednak, żebym zrobił schowek w kapliczce na rozstaju dróg. Drewniany Święty Krzysztof chętnie popilnował schowanych pod daszkiem dwóch automatów i trzech magazynków, a na dodatek wstawił się za mną, aby pozwoliła mi zachować pistolet. Mały plastikowy kompakt z jednorzędowym magazynkiem na sześć sztuk pocisków dziewięć na dziewiętnaście można całkiem schować w jednej dłoni. Wąsacz nie miał do niego niestety zapasowego magazynka, co w praktyce oznaczało, że jest to dla mnie broń tylko do samoobrony i to takiej naprawdę ostatniej szansy. Nie muszę dodawać, że pojemne, dwurzędowe magazynki od mojego starego pistoletu nie miały szans  wpasować się w tego mikrusa. Dobrze, że choć amunicja była taka sama. Sześć w magazynku plus jeden w lufie. Brak zewnętrznego bezpiecznika oraz kurka nie budziły mojego zaufania, ale za to schowana z tyłu za paskiem broń praktycznie nic nie ważyła. Mając przy sobie klamkę od razu poczułem się pewniej.

            Siedzimy nad kolacją na tarasie przed domem. Od powrotu znad rzeki prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Wreszcie Smolarzowa wzdycha ciężko napełniając dwie musztardówki do polowy.

- No dobrze Szeregowy Bonderko. – Zerka na mnie spode łba. – To teraz szczerze, jak matce na spowiedzi.

Ruchem głowy pokazuje mi świeżo napełnioną szklankę.

- Mam na imię Damian. – Biorę szkło w obie ręce i pociągam solidnego łyka.

– Ale Ojciec mówił na mnie Synek, a po nim wszyscy… - wzdycham ciężko patrząc w czubki swoich różnokolorowych butów.

- Prawdziwi rodzice zginęli w wypadku na Autostradzie, gdy wybuchła panika, wtedy przy ewakuacji. Ojciec był strażakiem, wyciągnął mnie z auta zanim się spaliło. Miałem dziesięć lat. Od tego czasu mieszkałem z nim we Wsi. Wszystkiego mnie nauczył, także polowania.

Uśmiecham się do niej blado

– Ale umarł trzy lata temu. Od tego czasu jestem sam.

Zamaczam wargi w palącej siwusze, ale ze złością odstawiam szklankę na stół. Smolarzowa kiwa głową i mówi patrząc w ciemniejący horyzont:

- Jak trafiłeś do Europejskich?

- Nie trafiłem, to oni na mnie trafili.

Streszczam jej rzeczowo ostatnie kilkanaście dni. Staruszka, Natalię, Brata i Siostrę, Oddział Polskiego Wojska, bitwę o Stalowy Most, Szpital i Królewskie Miasto, pociąg… Kobieta słucha w milczeniu kiwając głową i co jakiś czas popijając bimber małymi łyczkami.

- Jak pani widzi, nie jestem dezerterem… – uśmiecham się przepraszająco, patrząc w jej oczy – …ale przepraszam, że nie powiedziałem pani prawdy.

- Wiedziałam, że twoja historia nie trzyma się kupy, ale nie sądziłam, że aż tak.

Spogląda na mnie znad brzegu szklanki, którą osusza jednym haustem.

– No dobrze panie Damianie. W takim razie, trzeba będzie zadecydować co dalej.

- Muszę dostać się do Twierdzy – mówię z przekonaniem – dowiedzieć się co z Piotrem i chłopakami. Do tego trzeba się rozeznać jak wyciągnąć stamtąd resztę pojmanych. W tym pociągu było z osiemdziesiąt osób, może więcej.

- A w Twierdzy będzie ze dwie setki uzbrojonych po zęby i trzymanych w garści żelazną dyscypliną żołnierzy. Do tego kilkanaście samochodów, parę wozów bojowych, broń maszynowa, psy i drony używane do patrolowania w dzień i w nocy. Jak chcesz się tam dostać?

- Coś wykombinuję. – Rozkładam ręce. – Do tej pory mi się jakoś udawało.

Kobieta patrzy na mnie sceptycznie polewając następną kolejkę.

- Ty się lepiej popatrz jak ty wyglądasz, Synek.

W oczach grają jej wesołe ogniki.

– Jakby nie ja, to by cię kundle na mokrą karmę przerobiły. Tu trzeba planu i to dobrego.

Unosi szklankę gestem pokazując, żebym zrobił to samo.

– No to! Na pohybel suczym synom!

Wychylamy oboje do dna.

 

            Rano wstajemy dość wcześnie i zaczynamy sposobić się do drogi. Na poddaszu domu, obok sypialni mieści się suszarnia futer i mięsa. Pod powałą wiszą na długich hakach kiełbasy i udźce saren, na sznurkach cienkie płatki suszonej dziczyzny, na stojakach porozciągane skóry i futra.

- To tylko z ostatniego miesiąca. - Gospodyni bierze się pod boki. – Reszta jest w piwnicy. Najpierw poskładamy skóry, później futra, a na mięsko mam przygotowane dwie beczki. Nawet jak mi te patafiany zabiorą trzydzieści procent w kontyngencie to i tak wyjdę na swoje. – Uśmiecha się do mnie.

- Zapłacą pani? – pytam zdziwiony – Na co komu teraz pieniądze?

- No, nie. Do pieniędzy jeszcze nie doszliśmy. Skóry mi dadzą wymienić na masło, sery, mąkę, benzynę, ołów do wytapiania pocisków, może się trafi coś z ubrania. Jak mówisz, że pociąg przyjechał, to będą mieli coś na handelek. Jedzenie opchniemy wcześniej. Po drodze jest gospoda. Karczmarz pędzi tak jak lubię, czysto i schludnie. Za beczkę kiełbasy i trochę sarniny da mi balon najlepszego bimbru jaki teraz można dostać. – Mruga do mnie z uśmiechem. – Trzeba dobrze smarować zawiasy na starość!    

- Ale jak to gospoda? Kto się w niej zatrzymuje?

- No tacy jak ja, albo rzemieślnicy i rolnicy mieszkający w okolicy, trochę obwoźnych handlarzy żyjących z szabru.

Wzrusza ramionami związując futra w wiązki.

- I Zieloni pozwalają im tak po prostu przyjeżdżać przez swoje ziemie? – Ze zdziwienia przerywam robotę.

- No może nie tak po prostu. – Kobieta rzuca mi wiązkę skór z dzika. – Trzeba mieć zaświadczenie wyrobione na punkcie granicznym, podbitą pieczątkę i ważny powód wjazdu na teren Zjednoczonych Narodów Europy. Dopiero wtedy dostajesz wizę. Pierwsza jest na cztery dni, jak nie będziesz fikał to następną dadzą na dwa tygodnie, a później na pół roku. Ja mam kontrakt na kontyngent, więc mogę wjeżdżać i wyjeżdżać jak mi się podoba.

- A co z ludźmi z transportów? Też mogą odejść kiedy chcą?

Smolarzowa przerywa na chwilę pracę i patrzy na mnie poważnie. Po chwili przygryza wargę i kręci głową.

-  To nie takie proste – mówi smutno. – Przywiezieni pociągiem to, jak to mówią „trofiejni”, czyli zdobyczni. Każdy oficer i żołnierz dostaje za nich punkty. Za zdrowych i silnych do pracy, za takich co potrafią walczyć i za… młode dziewczyny, które zapewnią przyszłe pokolenia – kończy szybko.

- Niewolnicy… - mówię cicho, a gospodyni kiwa głową.

- Tak, Synek, historia zatoczyła koło. – Kobieta kończy wiązać ostatni pęk skór i pokazuje mi na balustradę. – Bądź tak dobry i zrzuć to na dół. Ja biorę się za pakowanie mięsa. 

 

            Gdy znieśliśmy wszystkie zapasy do garażu i popakowaliśmy w brezentowe i plastikowe worki, słońce już dawno minęło południe. Smolarzowa ugotowała gulasz na suszonej sarninie z podpłomykami upieczonymi na blasze w kominku. Do picia tym razem dostałem herbatę. Co prawda ziołową, ale za to z miodem, a takich rarytasów nie próbowałem już od dawna.

- Muszę wymyśleć jak przejść przez posterunki – mówię przeżuwając wciąż twarde, mimo gotowania, mięso.

- To ci jakoś załatwię.

Smolarzowa upija łyczek swojej herbaty, tylko lekko zaprawionej bimberkiem.

– Z ludźmi można się dogadać. Z resztą po tej stronie mnie znają. Odpowiednia korzyść majątkowa, odpowiedniemu celnikowi i na wszystko znajdzie się sposób. Powiemy im prawdę.

- To znaczy? – Podnoszę brwi ze zdziwienia ponad trzymanym w obu rękach kubkiem.

- No przecież nie całą! – Kobieta macha ręką ze zniecierpliwieniem.

– Uratowałam cię przed psami, z tym że trzy miesiące temu, w środku zimy. Byłam na polowaniu od zachodniej strony, a ty szedłeś z towarem z ….

- Ołowianego Miasta – podsuwam skwapliwie, a ona podnosi brew zastanawiając się nad tą propozycją.

- No odważnie, ale w tym szaleństwie jest metoda. Tylko będziesz musiał wymyśleć jakąś dobrą bajeczkę na te cuda i dziwy, któreś tam widział. – Patrzy na mnie uważnie.

– Od razu będą pytali co z rafinerią. Co im powiesz?

- Że szliśmy z bratem, ale go pojmali. Ja im uciekłem, a od ludzi po drodze usłyszałem o dużej i silnej osadzie, w której się żyje w dobrobycie, pokoju i szczęśliwości …– urywam z krzywym uśmiechem widząc jej wyraz twarzy.

- Widzisz te brzozę, o tam, przy garażu? – Pokazuje mi palcem dłoni, w której nadal trzyma szklankę.

– No to weź ty Synek zdrowy rozpęd i pierdzielnij se w nią mocno z baranka, to ci się może klepki poustawiają. Co ty se myślisz? Że z durniami będziesz miał tam do czynienia?

Znowu robi ten numer z brwiami, przez co wygląda naprawdę strasznie. Jak moja była nauczycielka od polskiego.

- Coś się wymyśli – powtarzam po raz nie wiadomo który.

- A właściwie, to czemu nie? – odpowiada, z błyskiem w oku.

- W sensie, że …?

- W sensie, że z tym durniem to nie taki głupi pomysł jednak. Tyle, że zrobimy w drugą stronę. – upija solidny łyk wyraźnie z siebie zadowolona. – No co się patrzysz? Ciężko ci będzie, ale jakoś to zagrasz.

- W sensie, że durnia?

- Nie, to to zagrasz z palcem w nosie. – Przewraca oczami. – Niemowę ci będzie dużo trudniej.

- Ale, jak… ? Niemowę?

- A tak! Jak mnie zapytają, to znalazłam niebożątko w lesie, przed psami wyratowałam, ale takie to zastrachane, zabidzone, że rozumu zapełnienie pomniał.

Załamuje teatralnie ręce nade mną jakby już tłumaczyła się przed pogranicznikiem.

– No spójrzcie tylko na niego, uśmiecha się do aniołków, ślini, pierdzi i ani słowem od się nie odezwie.

Patrzę na nią zamurowany, nie mogąc wykrztusić ani jednego słowa.

- O widzisz! Dokładnie o taką minę chodzi! – Klepie się z uciechy w kolano i pokazuje na mnie palcem.

- Chyba se pani jaja robi…     

     

            Wieczorem, po skończonej robocie, Smolarzowa przynosi na taras przed domem karabin. Nakładam właśnie usmażone kawałki kiełbasy na talerze, gdy wręcza mi broń. Mrugam oczami ze zdziwienia. Kilka wydumek przewinęło mi się przez ręce, ale takiego dziwoląga chyba jeszcze nie widziałem. Z grubsza przypomina to jej stareńką dubeltówkę odprzodową. Podobna orzechowa osada, ciężka, heksagonalna, oksydowana na czarno lufa, wygięty w eskę kurek po prawej stronie komory. Tyle, że na grzbiecie tejże siedzi zupełnie nowoczesna luneta celownicza sześć do osiemnaście. Od razu składam się do broni pod światło. Kolba sama wskakuje w bark a całość jest lekko wyważona na lufę. Pewnie podczas strzału ciężar broni kompensuje w ten sposób podrzut. Odejmuję karabin od ramienia i oddaję go od razu właścicielce.

- Co, nie podchodzi wam panie Damianie? – pyta z uśmiechem mrużąc jedno oko. – Przecież widzę, żeś złapał jak młodą dziewuchę za tyłek!

Drapię się po karku, trochę speszony.

- No, pani Smolarzowa, na pewno się tego nie spodziewałem. Wygląda zupełnie poważnie.   

- To jest Synek, replika pierwszego w historii karabinu wyborowego. W dziewiętnastym wieku ta broń to był szczyt techniki.

Kiwa do mnie głową.

– No co się tak patrzysz? Stefciu mój był pasjonat, to ja też żem się coś niecoś nauczyła.

Ze skórzanej ładownicy wyjmuje pociski w mosiężnych gilzach. Kaliber i długość łuski robią wrażenie.

- Amunicja jest częściowo scalona. – Smolarzowa pokazuje mi jeden ładunek, trzymając w dwóch palcach.

– Wbijasz w komorę, tak jak w jednostrzałowym, tylko zamiast wichajstra na cztery takty, tu jest tak zwany rolling.

Pociąga do przodu za kabłąk zakrywający spust, a bloczek zamykający od tyłu komorę chowa się do wnętrza broni odsłaniając gniazdo na pocisk. Kobieta wsuwa tam ładunek i zatrzaskuje na powrót kabłąk. Następnie umieszcza malutki kapiszon na kominku wystającym z bloczka, naciąga kurek i podaje mi broń do ręki.

- Jest wyzerowana na dwieście. Jak chcesz bić dalej to masz kropki na krzyżu celowniczym.

Składam się do broni opierając osadę o drewnianą barierkę tarasu. Obraz w lunecie jest ostry i wyraźny jak na dłoni, pomimo tego, że już zaczęło zmierzchać. Lustruję ścianę lasu i zatrzymuję się na słupie linii elektrycznej stojącym jakieś trzysta kroków w dół zbocza. Ze stalowych ramion  zwisają smętnie zerwane druty. Biorę na cel białą kulę izolatora mocowania przewodu. Lufa lekko tańczy w rytmie uderzeń serca. Ściągam ramiona do klatki i wstrzymuję oddech. Wystrzał zaskakuje mnie już przy bardzo lekkim naciśnięciu spustu i w sekundę przykrywa mnie chmura siwego dymu. Broń prawie nie kopnęła odrzutem, więc nie musze odejmować oka od lunety żeby stwierdzić trafienie. Po kilku sekundach dym rozwiewa się na tyle, żebym z satysfakcją stwierdził, że na słupie został tylko kawałek ceramicznej skorupki. Smolarzowa gwiżdże przez zęby.

- No ładnie. Ktoś cię rzeczywiście nauczył strzelać.

Podaję broń kolbą do przodu.

- Strasznie dużo dymu. Co to za proch?

- Sama robię. – Kobieta ostrożnie wyrepetowuje ciepła gilzę i kładzie na stół. – Przepis ten sam od czasu Bitwy pod Grunwaldem. Siarka, saletra i węgiel drzewny. Wszystko zmielić, przesiać i podpalić – dodaje z uśmiechem.

– Węgiel sama sobie robię jak wędzę mięso, siarkę dostaję u Europejskich. Mają tam ze cztery wagony.

- A saletrę to też metodą gospodarską, w sensie, że z tego no…. Odparowanie mocznika? – pytam, żeby pokazać że się znam.

Smolarzowa kręci głową z dezaprobatą.

- Ty jednak miastowy jesteś! Przecież tu wieś jest niedaleko. Mało nawozów sztucznych po stodołach?

Zabiera karabin i odsuwa drzwi do domu.

 – Oj, tyś to się chyba już w role wczuł. – Uśmiecha się kręcąc głową i wchodzi do środka.

- Pani Smolarzowa! – Wpadam na jeden z brawurowych pomysłów. – A moglibyśmy trochę tego prochu ukręcić, tak na wszelki wypadek?

 

            Wieczorem dostałem wszystkie potrzebne ingrediencje, duży kawałek kamiennej płyty do rozcierania, drewniane sitko i maszynkę do mielenia mięsa. Gospodyni pokazała mi co i jak i poszła pakować się do drogi. Po godzinie udało mi się zmielić wszystko na bardzo drobny proszek i posegregować w schludne kopczyki. Smolarzowa odmierzyła odpowiednie proporcje i ostrożnie wymieszała wszystko w makutrze drewnianą łyżką. Tak powstały materiał przesypałem do czterech puszek po napojach, do których uprzednio wrzuciłem trochę małych nakrętek, śrubek i gwoździ wymiecionych z kątów garażu. Na koniec otwory zaślepiłem sadłem z wetkniętym knotem ze sznurka natartego prochem. Prymitywne granaty zaczepne własnej roboty. Mam nadzieję, że mi rąk nie pourywa.    

            Ruszamy wraz ze wschodem słońca. Irys boczy się idąc w zaprzęgu. Widać, że jego pani rzadko skazuje go na takie niewygody. Zwierzak szarpie uzdą i przez pierwszą godzinę musimy stawiać kilka razy, żeby podciągnąć lub poluzować paski uprzęży. Wóz wyładowany po brzegi skórami, futrami, wędzonym, suszonym i solonym mięsem zostawia w miękkiej drodze głębokie koleiny.

- Zaraz wyjedziemy na asfalt to ci ulży.

Smolarzowa klepie Irysa po karku prowadząc za uzdę przez jedną z większych kałuż, które nocna ulewa rozlała po szutrowej drodze. Ja idę z drugiej strony, co jakiś czas pomagając wypychać wóz z grząskiego błota. 

- Nie idziemy wzdłuż linii kolejowej? – pytam wskazując na południowy wschód trzymanym w rękach karabinem.

- Nie, tak to byśmy nadłożyli sporo drogi.

Kobieta ciężko sapie wyciągając nogi z mlaskającej brei.

– Tędy dojdziemy do Gospody najdalej jutro na wieczór. A  z samego rana wejdziemy do Twierdzy. Na około to by i z tydzień zeszło.

No niestety nie będzie okazji poszukać mojego starego pistoletu. Trzeba będzie go spisać definitywnie na straty. Wzdycham ciężko. To była jedyna prawdziwa pamiątka, jaka mi została po Ojcu.

- No co tam panie Damianie? – Smolarzowa wskakuje na kozioł i ujmuje lejce.

– Melancholia dopadła? Jak kocha to poczeka! – dodaje z uśmiechem lekko klaszcząc lejcami o grzbiet konia.

 

            Na asfalcie podróż od razu nabiera tempa, a naszej trójce humory poprawiają się momentalnie. Nawet Irys przestał się boczyć i klapie teraz raźno podkowami o twardą nawierzchnię wybijając rytm staccato.

- Panie Damianie, nie obraź się na starą, wścibską kobitę, ale jak to z tobą było po tym wszystkim? – Smolarzowa patrzy na mnie, ale bez natarczywości, raczej z odrobiną… troski.

- Jak już mówiłem, strażak mnie uratował. Jemu rodzina pomarła w Zarazie, a mnie przy ewakuacji. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym co było „przed”. Po prostu próbowaliśmy przetrwać jeden dzień, a potem kolejny.

Wdycham ciężko.

– Nie wiem jak było u was, ale tam na wschodzie przez pierwsze kilka tygodni było … no trudno było.

Kobieta kiwa głową i przez dłuższa chwilę zbiera się w sobie:

- Tutaj było spokojnie. Mieszkałam już w tym domu. – Pokazuje głową za siebie.

– Przyjechałam odpocząć od Stolicy. To było dokładnie dwa lata, odkąd pochowałam Stefcia. Nie miałam ochoty na towarzystwo, więc zaszyłam się w chatce w lesie. Tak jak dla siebie wymarzyliśmy. Siedziałam przy kominku ze skrzynką wina i tylko jego nie było. Minęła mi Wigilia, Święta, a ja w ogóle nie  wyszłam z domu. Tylko książki i spanie, telewizora nigdy nie miałam, telefonu nie włączałam od przyjazdu. Dopiero dzień przed sylwestrem zdecydowałam, że pójdę chociaż świeże bułki we wsi kupić.

Milknie na chwilę patrząc w dal.

 – Nikogo nie było. Cała wieś pusta. Tylko ślady na śniegu. Jakby wszyscy nagle, w tym samym czasie poszli w jedno miejsce. Znalazłam ich w kościele. Całą wieś. Drzwi były otwarte, a oni na ławkach, w przejściu, pod ścianami. Wybiegłam stamtąd i zaczęłam dzwonić po ludziach. Leśniczy, sklepowa, proboszcz, pielęgniarka. A komórki się odzywały, tam ze środka. Wszyscy tam byli. Myślałam, że oszaleje. Wsiadłam tak jak stałam w samochód i pojechałam z powrotem do Stolicy. Po drodze widziałam, co się dzieje. Wszędzie było tak samo. Ciała na ziemi, na poboczu, rozbite samochody. Kluczyłam pomiędzy wrakami, a później zrozumiałam, że tam nic nie ma i zawróciłam.

Patrzy na mnie smutno.

– Nie mieliśmy dzieci. Od zawsze liczyła się tylko praca. A teraz już nic się nie liczy. No, może oprócz tego domu. To było jego marzenie, mojego Stefcia. I ja go teraz strzegę. - Kończy wzdychając ciężko.

 

            Pierwszy postój robimy koło południa. Słońce znowu rozpieszcza ciepłym blaskiem z czystego błękitnego nieba. Wygląda na to, że wiosna zostanie z nami już na stałe. Irys uwolniony od uprzęży, skubie leniwie trawę pod rozłożystym dębem, a my przygotowujemy ognisko na poboczu drogi. Wracam właśnie z naręczem gałęzi, gdy od wschodu daje się słyszeć warkot spalinowego silnika. Rzucam drewno i chce łapać za karabin leżący na wozie, ale Smolarzowa pokazuje mi tylko gestem, żebym zaczekał. Sama sięga po małą skórzaną sakwę z dokumentami.

- No, panie Damianie, próba generalna. Proszę ich olśnić swoją rolą.

Od razu zrobiło mi się gorąco z nerwów. Już wolałbym do nich strzelać. Po kilku minutach zza zakrętu wyłania się samochód terenowy. Wojskowy łazik kopci dieslem. Kierowca redukuje bieg i zatrzymuje się przy nas piszcząc niemiłosiernie hamulcami. Zanim auto na dobre się zatrzymuje, drzwi od strony pasażera otwierają się na oścież i ze środka wyskakuje człowiek w zielonym mundurze. Muszę całą siłą woli zdusić odruch rzucenia się mu do gardła. Stoję tylko za wozem, ze spuszczoną głową i przestępuje z nogi na nogę. Do pierwszego żołdaka dołącza dwóch kolejnych z tylnych siedzeń. Kierowca siedzi dalej na swoim miejscu utrzymując pracjący silnik powyżej obrotów biegu jałowego wachlując co chwilę gazem.

- Dokumenty do kontroli! – rzuca dowódca obcesowo w kierunku Smolarzowej – Jaki jest cel i powód wjazdu na terytorium Zjednoczonych Narodów Europy?

- Oj, panie Gucwa… – kobieta podaje mu zwinięte na czworo papiery – …za każdym razem mnie pan o to pyta i za każdym razem mówię to samo.

Posyła mu najniewinniejszy uśmiech jaki widziałem w życiu.

– Przecież, gdyby nie ja to by już panu dawno portki spadły, nie?

Stojący za dowódcą żołdacy tłumią uśmiechy, a Gucwa czerwienieje ze złości:

- Co mi tu pani będzie, do urzędnika służbowego, insynuować!?

- Ja tu panu nie insynuuję… – Smolarzowa spokojnie rozkłada ręce – …tylko przypominam, że to ze skór ode mnie macie uszyte paski od spodni, czyż nie?

Gucwa wskazuje na mnie rogiem trzymanych w ręku papierów:

-  A ten, co za jeden? Pozwolenie jest tylko na jedną osobę: Maria Smolarz. Ten tutaj przebywa na terytorium nielegalnie.

- Sierota, w lesie znalazłam. – Kobieta załamuje ręce prawie tak samo jak ćwiczyliśmy to poprzedniego wieczora.

– Psy by go rozszarpały. Biedaczek na rozumie słabuje, ale robotny i do pomocy skory tom go przygarnęła.

Unikam jak mogę, kontaktu wzrokowego z żołnierzami, tylko wlepiam wzrok w ziemię i kiwam się z nogi na nogę, udając że nic mnie nie obchodzi. Dowódca obchodzi wóz i przykuca lekko próbując zajrzeć mi w oczy:

- Ej ty! Mów mi tu zaraz ktoś ty i skąd?

- Niemowa… – wtrąca Smolarzowa – …nic przez trzy miesiące nie powiedział. Czasem tylko przez sen charczy i jęczy, a tak to ani słowa.

Kiwam z zapałem głową i posyłam żołdakowi krzywy uśmiech. Chwilę patrzy na mnie z niesmakiem, a potem odwraca się z powrotem do kobiety.

- Pani sobie zdaje sprawę, że TO… – pokazuje kciukiem na mnie - … będzie trzeba zarejestrować? Zna pani PESEL, datę i miejsce urodzenia, imię ojca?  No jak sobie to pani wyobraża?

- Oj panie Gucwa, przecież dobrze wiemy oboje, że to kwestia opłaty urzędowej  – mówi Smolarzowa ugodowo – Cena stała, tylko płynna?

Dowódca obraca się i spogląda nerwowo na towarzyszących mu żołnierzy. Obaj bohaterscy obrońcy nowej cywilizacji momentalnie zaczynają fascynować się gniazdami ptaków wiszącymi im nad głowami oraz obłokami przepływającym po niebie. Wszystkim, tylko nie wozem i naszą trójką. Kobieta tymczasem odkrywa kawałek plandeki z pokaźnych rozmiarów zawiniątkiem z brezentowego płótna  ukrytym między paczkami. Z tej odległości widzę tylko dwie kanciaste butelki, kilka mniejszych flakoników i stertę kolorowych magazynów. Gucwa rzuca kątem oka, nie spuszczając nawet głowy, po czym szybkim ruchem wyjmuje z kieszeni bloczek mandatowy i mały, ogryziony ołówek. Ślini końcówkę i w kilku szybkich ruchach wypełnia rubryczki, składa zamaszysty podpis, odrywa kartonik i podaje kobiecie kwitując wszystko skinieniem głowy. Smolarzowa wrzuca karteczkę w plik swoich papierów i z uśmiechem wskazuje zapraszająco na zawiniątko. Gucwa odchrząkuje i zwraca się do jednego z towarzyszących mu ornitologów:

- Szeregowy Łuczenko, proszę zabezpieczyć wykrytą kontrabandę, celem przekazania do magazynu centralnego! – rzuca na jednym wydechu. Jeden z żołdaków przyskakuje do wozu z cichym „taktoczna”, zagarnia zawiniątko obiema rękami i z dzwonieniem butelek niesie do łazika. Gucwa, wyraźnie rozluźniony i zadowolony uśmiecha się zdawkowo do Smolarzowej i z rękami założonymi za placami udaje się wolnym krokiem do samochodu. Kobieta wreszcie odwraca się do mnie, gdy auto wykręca z piskiem przekładni i znika za zakrętem drogi w chmurze pyłu i spalin:

- No i po krzyku. – Uśmiecha się chowając papiery do plastikowej teczki. – Pan kapral właśnie mi cię przysposobił.

- Eee, w sensie? – pytam niezbyt elokwentnie.

- Wpisał „Mariusz Smolarz” syn Marii. Masz przepustkę na cztery dni jako mój syn rodzony, marnotrawny, z dawna wyglądany… ech, żeby to wszystko takie proste było.

- Co mu pani musiała za to dać?

- To co zwykle, tylko dwa razy więcej. Ta menda zawsze wie kiedy, kto i skąd idzie na handel do Twierdzy. Za każdym razem się zdąży ustawić. A od tylu lat wiem, że gusta mu się nie zmieniły. Mam dla niego nazbierane trochę wody kolońskiej, koniaków, burbonów i innego kolorowego dziadostwa, trochę tanich perfum, na które podrywa swoje rozliczne, aczkolwiek leciwe wielbicielki i świerszczyki. Nasz kapral to chłop prosty i potrzeby też ma proste – kończy z uśmiechem.                    

           

 

Do Gospody dojeżdżamy zaraz przed zmierzchem. Na dawnym parkingu dla turystycznych autokarów wita nas dwóch ludzi siedzących przy trzaskającym igliwiem ognisku.

- Marysia! Kopę lat!

Przysadzisty brodacz mniej więcej w wieku Smolarzowej, podnosi się z dębowego pniaka.

- Witaj Zdzich. Dobrze cię widzieć – odpowiada mu z serdecznym uśmiechem kobieta.

Od razu pokazując na mnie.

– To Mariusz, niemowa, znalazłam go w zimie w lesie. Pomaga mi.

Brodacz kiwa mi głową, po czym odwraca się do towarzyszącego mu kilkunastoletniego chłopaka.

- Michaś, leć do matki niech nie gasi w piecu. Powiedz, że goście na kolacje jadą.

Młody zrzuca z ramion grube futro i biegiem rusza do bielejącego jasną cegłą niskiego budynku, stojącego w rogu parkingu. Nawet tutaj można usłyszeć gwar głosów dochodzących z wnętrza i zapach dymu zmieszanego z aromatem potraw. Żołądek przewraca mi się w brzuchu z głośnym burczeniem, ale szybko przywołuję się do porządku. Przy drzwiach Gospody widzę dwóch żołnierzy w zielonych mundurach palących papierosy i rozmawiających swobodnie.

- Chodźcie do stajni… - Zdzich łapie za uzdę Irysa – …koń pewnie zmordowany. Cały dzień jechaliście?

Zeskakuję z wozu, żeby rozprostować trochę kości. Maria tymczasem z uśmiechem rozmawia z naszym gospodarzem wprowadzając wóz pod brzydką, obitą różnokolorową blachą falistą wiatę, skleconą z przypadkowych elementów. Budynek jest ewidentnie dosyć nowy i wybudowany metodą mocno gospodarczą. Na szczęście oparto go o cztery solidne drewniane słupy telefoniczne, wybite w każdym z rogów, więc nie powinien się zawalić w najbliższej przyszłości. Rozglądam się ciekawie po parkingu. Oprócz Gospody i stajni nie ma w pobliżu żadnych budynków. Dookoła ścielą się łąki i kilka zagonów pól uprawnych odznaczających się brązowymi bruzdami zaoranej ziemi. Od północy nad okolicą góruje długim grzbietem wzgórze, na którym ostro odcinają od ciemnego nieba się trzy kamienne wieże. Dwie okrągłe, stojące obok siebie po prawej stronie i samotna, czworokątna baszta po lewej. Gęsty las porastający zbocza nie pozwala mi dostrzec reszty budowli, ale na pewno jest to średniowieczny zamek. Wolnym krokiem idę w kierunku stajni, z której właśnie wychodzi Zdzich. Kiwa mi z uśmiechem głową i nie zwalniając kroku, pokazuje gest nabierania niewidzialną łyżką z niewidzialnej miski. Kiwam mu głową na znak, że rozumiem. Ludzie mają ciekawy odruch. Jak tylko się dowiedzą, że ktoś ma problem z mówieniem od razu zakładają, że ze słuchem też. Uśmiecham się pod wąsem wchodząc do stajni, ale od razu poważnieje widząc wzrok Marii.

- Zostajesz tutaj, przy wozie – mówi cicho konspiracyjnym szeptem. – W karczmie siedzi teraz paru żołnierzy i trochę włóczęgów z towarem. Ja pójdę się dowiedzieć co i jak i po ciebie wrócę. Do tego czasu siedź tu na tyłku, z nikim nie gadaj. Irys teraz je to mu nie przeszkadzaj. Jak skończy to możesz go wyszczotkować. – rzuca jeszcze w drzwiach i wychodzi na zewnątrz.

Rozglądam się po obszernym wnętrzu szopy. Od środka robi lepsze wrażenie niż na zewnątrz. Schludnie ułożone legary wykonane z równo ociosanych pni połączonych na zakładki z więźbą dachu. Wszystko przykryte blachodachówką podbitą folią.  Budynek podzielony jest na cztery boksy i centralne przejście. Nasza bryczka mieści się ze sporym zapasem pozwalającym swobodnie wyprząc konia i podprowadzić do żłobu. Irys nurkuje łbem w sianie podsypanym szczodrze obrokiem i aż przestępuje z nogi na nogę z zadowolenia.

- Ty też jesteś proste bydle, nie? – mruczę do niego cicho.

Oprócz naszego, jeszcze dwa inne boksy są zajęte. W jednym stoi długa, wyładowana towarami furmanka i para przysadzisty perszeronów trzęsących rozpuszczonymi grzywami, odganiając się od wieczornych komarów. W drugim nakryty łukowatym stelażem, wasąg przykryty szczelnie szarą plandeką. Konia przy nim nigdzie nie widać. Może właściciel go wyprowadził. Wracam do kończącego posiłek Irysa, gdy z zewnątrz dochodzą mnie głosy. W pierwszym odruchu chcę się schować, ale po chwili dociera do mnie, że jestem tu przecież na pełnym legalu. Spokojnie wyciągam szczotkę, zgrzebło i zabieram się za czyszczenie Irysa. Dwóch ludzi wchodzi przez wrota prowadząc ładnego gniadosza. Koń, prowadzony przez Zdzicha, idzie rytmicznie stukając przednimi nogami po deskach podłogi. Tuptający przy nich niewysoki człowieczek, przystaje i łapię za prawą przednią pęcinę spoglądając na kopyto.

-  Mówię ci Zdzichu, że o kant dupy taką robotę rozbić. – Puszcza nogę, a koń kilka razu skrobie kopytem w ziemię zanim stawia kolejny krok.

– Za wysoką mu tę podkowę dał. Na miękkim jakoś idzie, ale na asfalcie to mi przecież okuleje.

- Spokojnie, rano ci poprawię.

Zdzichu prowadzi konia do boksu i mijając mnie unosi z uśmiechem rękę i huczy nagle na całe gardło będąc jakieś trzy kroki ode mnie.

– I CO? MARYSIA CIĘ ZOSTAWIŁA SAMEGO?

Irys aż podskakuje ze strachu na czterech nogach wyszarpując łeb z prawie pustego żłobu. Kiwam energicznie głową i spuszczam wzrok koncentrując się na robocie. Mam nadzieję, że nie zauważył, że zaciskam wargi, żeby nie parskać śmiechem.

- To chłopak od Smolarzowej… – Zdzich trąca łokciem swojego towarzysza – …Trzeba do niego wyraźnie mówić, bo niemowa biedaczek.

Jego towarzysz nie wykazuje mną żadnego zainteresowania tylko człapie do stojącego w boksie wozu. Przez chwilę szamoce się z plandeką i wyciąga kilka zawiniątek, które pakuje do jutowego worka.

- Masz Zdzichu, za dzisiaj i za wczoraj płacę. A jutro jak mi to poprawisz to się jeszcze policzymy.

Brodacz zagląda pobieżnie do worka i przybija grabę handlarzowi. Obaj opierają się o burtę wozu i słyszę dwa syknięcia otwieranych puszek piwa.

- Ehh, mówię ci Zdzich, to już chyba ostatni raz tu z towarem przyszedłem – mówi po chwili Mały, zniechęconym głosem.

- Romuś, ty mi tak co roku mówisz a później i tak wracasz.

- No ale tym razem to na poważnie. Strasznie się tam popierniczyło.

Roman schodzi głosem do teatralnego szeptu.

– Chyba coś się szykuje. Ostatni transport mocno postrzelany wrócił. Mówią, że Ołowiani się ruszyli i wojna będzie. Bilski podobno już ledwo zipie i wszyscy to wiedzą.

- Bilski już ledwo zipie piąty rok… – Zdzichu upija z siorbnięciem małego łyczka – …a jakoś przekręcić się nie może. A Ołowiani? To jest bujda. Nic tam nie zostało.

- No to kto im pociąg postrzelał? Widziałem jak skład za mury wprowadzali. Cała tylna lokomotywa jak sito, a z wagonu koszarowego to tylko podłoga została i kawałek ściany. Reszta to, o tak! Zgolona na równo.

- Na bandę musieli jakąś trafić i tyle. A może kto ogień podłożył i co pierdykło? Przecież sam nie wiesz!

Zdzichu odrywa się od ściany i zaczyna chodzić po boksie.

 – Teraz to na pociąg pełno młodych dają, bo ci starzy to się wygodni zrobili i w bazie tylko siedzą. Granatem się pewnie, który bawił i mało to trzeba?

- Ja ci mówię, że to grubsza sprawa jest. Boją się czegoś. A wiesz skąd wiem?

Roman zawiesza na chwilę głos, a ja przestaję szczotkować Irysa nadstawiając ucha.

– Bo proces znowu będzie – mówi z satysfakcją.

- Jaki proces? Przecież to ostatnim razem był chyba ze trzy lata temu.

- Proces pokazowy ma być. Będą wrogów porządku publicznego wieszać i jednego dezertera!

- Przecież dezerterów to bez sądu na miejscu rozstrzeliwują. To co to za porządki?

- Bo tego to podobno w tym pociągu złapali i go z powrotem przywieźli, żeby pokazówkę zrobić. Z resztą znasz go!

- Ta, a który to? – Zdzichu pociąga solidniejszego łyka.

- A ten sierżant, co tu przychodził często, Holecek.

                                                                    


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz