Motocyklista jest zjawiskiem sezonowym. Występuje zwykle w okresie pomiędzy połową marca, a początkiem listopada. Od tej reguły zdarzają się co prawda wyjątki z rodzaju pizzus deliverus, oraz tak zwane osobniki „zwichrowane psychicznie”, które z różnych względów jeżdżą cały rok, ale generalnie zima jest dla motocyklisty okresem martwym. No, może nie tyle martwym, co mniej aktywnym zawodowo.
Podczas zimy, bycie motocyklistą polega
na troskliwym okrywaniu kocykiem maszyny pozostawionej w ciepłym garażu,
wertowaniu stron internetowych w poszukiwaniu sprzętu, lub części na następny
sezon oraz na wdawaniu się w gorące dysputy przy piwie lub komputerowej
klawiaturze np. na temat tego „czy zima przepalać czy tez nie ? ”. Do tradycji należy
również złorzeczenie na zimno, lód, śnieg oraz tęskne wypatrywanie wiosny. Bo
wiosną motocyklista udaje się na żer. Pierwsze jazdy w nowym sezonie zwykle są
krótkie. Bo jakoś dziwnie przyzwyczaić się do twardego siodła, kurtka skurczyła
się w pasie podczas zimowego nieróbstwa, a kask jakby cięższy niż w zeszłym
sezonie. Ale wygłodniały zwierz nie pozwala by zbyt długo trzymać go w zamknięciu.
Z każdym dniem pozwala sobie na coraz dłuższe i coraz szybsze wypady. Gdy
temperatura osiąga wartości dwucyfrowe na plusie i opony wreszcie przestają ślizgać
po zimnym asfalcie, wtedy, właśnie wtedy zaczyna się Sezon. Wreszcie można całym
garściami nawijać kilometry, okraszone łagodnymi jak słodkie wino, długimi łukami
autostrad lub ostrymi jak chili winklami poszarpanych, górskich serpentyn...
Do tego właśnie tęsknie, gdy zajmuję honorowe miejsce w kącie zakurzonej piwnicy i siadam w starym siedzeniu wyciągniętym przed laty z poczciwego fiata 125P. Na półce, wiekowy grundig chrypie cichutko stara piosenkę IRY, nagraną na piracka kasetę, bardzo, bardzo dawno temu. Przebiegam wzrokiem po regałach, narzędziach, słoikach i puszkach. Wciągam mocniej powietrze i czuję tą specyficzną, metaliczno-oleistą woń. Zapach motocykla. Spod starego koca wygląda nieśmiało oko reflektora w błyszczącej, chromowanej oprawie. Podłogę, pod dawno nieodpalanym silnikiem, poplamiło kilka kropelek oleju. Kurz osiadł cieniutkim kożuchem na kruczo czarnym lakierze, a pająki misternie przyozdobiły klamki kierownicy koronkową siecią. To już półtora roku... Tak długo na niej nie jeździłem. Delikatnie zdejmuję koc i moim oczom ukazuje się zgrabna, klasyczna sylwetka. Blade światło żarówek obija się w polerowanym aluminium, zakrzywia na chromowanych krawędziach. Ręce jakoś same chwytają za kierownice i sam nie wiem kiedy siadam na skrzypiącym siodełku. Wspomnienia napływają do głowy jak rzeka. 13 marca – dzień zakupu. Sprzedający miał wtedy mniej więcej tyle samo lat, ile ja teraz. Rozstawał się z motocyklem, jak to się mówi – „z powodów rodzinnych”. Wspólnie ze świeżo poślubioną żoną, doszli do wniosku że ważniejsza będzie nowa pralka, czy lodówka. Poprosiłem, aby zrobił mi przysługę i odprowadził motocykl do mnie, do domu, na co zgodził się bardzo skwapliwie. Gdy mieliśmy się wreszcie rozstać, długo dawał mi rady jak dbać o maszynę, ale rozmowa jakoś nie za bardzo nam się kleiła. Wyraźnie ciężko było mu się skupić. Starał się przypomnieć sobie cokolwiek, nawet najdrobniejszy szczegół, tylko po to, aby jeszcze chwilę z nią pobyć...
Pamiętam ten smak pierwszych,
ukradkowych przejażdżek. Jeszcze bez dowodu i ubezpieczenia, w pożyczonym,
starym kasku. Ukradkiem, po polny dróżkach i leśnych przecinkach. Te nieporadne
próby reanimowania zalanej świecy, na poboczu wiejskiej szosy. Szukanie zagubionych
prądów na poluzowanych przewodach. Te wszystkie spojrzenia, gdy podjeżdżałem na
boisko do kosza, żeby "pograć". Ciężko się teraz nie uśmiechnąć, ale tak naprawdę
życie byłoby dużo uboższe, gdyby nie ona. Bez tych letnich wieczorów, gdy gnałem
przez puste boczne drogi z Iron Maiden ryczącymi ze słuchawek wciśniętych pod skorupę
kasku. Bez tych upalnych wakacyjnych dni spędzonych na piaszczystym brzegu
jeziora, z głową oparta o przednie koło motocykla, marząc o dalekich podróżach
i tych wszystkich miejscach, w które można by pojechać. Wystarczyło spakować
plecak, wsiąść na motor i w drogę...
Ten zimny, deszczowy, październikowy,
niedzielny poranek, kiedy wszystko mogło się bardzo szybko skończyć. Wystarczyło
trochę wilgotnych, zwiędłych liści na asfalcie, zaraz przed skrzyżowaniem. Maszyna
straciła przyczepność i kładąc się na prawa stronę, powlekła mnie po mokrej
drodze dobrych kilkanaście metrów. To uczucie bezradności i wstydu, kiedy gapie
musieli podnieść motocykl, żebym mógł stanąć na nogi. To jak, ciężko było zebrać
myśli, gdy słychać tylko dudnienie krwi w skroniach. Trudno było spojrzeć
komukolwiek w oczy. Ktoś powiedział, żebym jechał prosto do szpitala, ktoś podał
narzędzia, wyrzucone ze schowka. Chciałem wracać jak najszybciej do domu. Zaczęło
bolec dopiero dobre parę godzin później. Ale wtedy najważniejsze było to, że
maszyna na chodzie. Jedynie ślady na końcówce kierownicy i paskudne obtarcie na
lejku tłumika. Ojciec zauważył dopiero tydzień później, mama chyba do tej pory
nie wie ...
Ciężko się rozstać z tym, martwym,
bezdusznym przecież przedmiotem. Ciężko nawet o niej myśleć jako o „przedmiocie”.
Jak cos co warczy, dudni, ma humory i fochy i potrafi być wierne jak pies, może
być tylko rzeczą ? I jak tu się powstrzymać, od tego żeby okrywając ja
troskliwie kocem w ciemnym garażu, nie szepnąć: „ Spij spokojnie, jeszcze pojeździmy
razem”.
Tarnów 01.01.2009r
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz