poniedziałek, 21 grudnia 2020

1‰ . Twierdza, rozdział 1. Most

 


Huk wystrzału płoszy cale stado. Odbijam się rękami od mokrej trawy i pędzę w kierunku kłębowiska czarnych piór. Pierwszy kruk jeszcze na dobre nie odrywał się od ziemi. W trzech susach dopadam tego, któremu śrut pogruchotał skrzydło. Przydeptuję mu głowę nawet nie zwalniając biegu. Wątły kręgosłupek chrupie po obcasem buta. Jeszcze jeden ptak podrywa się do lotu, ale oszołomiony wpada mi prosto w ręce. Łapię za ogon i uderzam łbem o kolbę strzelby. Pozostałe uciekły miedzy drzewa sadu. Koniec. Jeden strzał – pięć trafionych. Tego, który był w centrum pola rażenia nie liczę. Zebrał większość z dwudziestu ośmiu gramów drobnego śrutu. Nogą zagarniam krwawą miazgę pod kwadrat gęstej siatki ogrodzeniowej. Przywalona w rogach czterema pustakami zakrywa dołek z truchłem dzikiego kota, który wpadł we wnyki dwa dni temu. Nowy ochłap mięsa posłuży za świeżą przynętę. Ścierwojady są bardzo ostrożne, minie kilka dni zanim znowu odważą się podejść do pułapki. Ale to nic, cztery kruki wystarczą mi na długo. Poza tym w okolicy mam jeszcze kilka innych zabawek. Nie ma czasu do stracenia. Szybko pakuje zdobycz do jutowego worka. Wyrepetowuję strzelbę, ale czółenko blokuje się w połowie drogi.

– Turecki szajs! – klnę pod nosem.

Który to już raz? Trzeba się pośpieszyć. Szybkimi ruchami rozkręcam magazynek, wysuwam lufę i wyciągam rozdętą gilzę. Dokręcam z powrotem i szarpie czółnem w dół i w górę. Nowy pocisk ląduje gładko w komorze. Dobra, trzeba spadać. Nie wiadomo, co mogło usłyszeć huk wystrzału, a na otwartym terenie wolałbym się z tym Czymś nie spotkać. Rozglądając się na boki truchtam w kierunku zawalonej stodoły. Skręcam za róg i nagle zatrzymuję się jak wryty. Ręce same, w ułamku sekundy, podrzucają broń do oka. Jest ich dwóch. Stoją na środku dziurawej asfaltówki trzydzieści kroków ode mnie.  Starszy równie dobrze może mieć czterdzieści jak i sześćdziesiąt lat. Zarośnięty pod oczy, podziurawiona watowana kurtka narciarska, wełniana czapa z pomponem. Młodszy ma na oko klika lat mniej ode mnie. Płowa grzywka, czapka z daszkiem, chudy jak patyk. Na grzbiecie poszarzała dżinsowa katana, w rękach zaciska ogrodowe widły. Widać, że całą siłą woli stara się na mnie spojrzeć, ale oczy, co chwilę uciekają mu w bok jak przerażonemu królikowi. Stary stoi zgarbiony. Prawą dłoń trzyma za pazuchą, lewą podnosi w uspokajającym geście.

– Wy tu czego!?  – Bardzo grzecznie pytam pierwsze dwie osoby, które widzę od … no, od bardzo dawna.

Stary z Młodym wymieniają szybkie spojrzenia.

– Myyy hołoodnyyyj. Mjasa daaj.

Nie mam zielonego pojęcia, co on tam jęczy. Ale wymowny ruch w kierunku mojej zdobyczy nie pozostawia wiele wątpliwości. Patrzę mu prosto w oczy. Młody w tym czasie rozgląda się nerwowo przestępując z nogi na nogę. Ściskane kurczowo widły wyraźnie podrygują. Jasne, mogę strzelić. Z tej odległości nie da się nie trafić. Drobny śrut nie rozniósłby ich może obu na strzępy, ale na pewno nie mieliby ochoty na żadne głupoty. W magazynku mam jeszcze cztery cylindryczne pociski, trochę grubsze od kciuka. Ale każdy, to szansa na zdobycz taką jak dzisiejsza: jedzenie na trzy dni. Ich jest dwóch. Mogę zamienić dwa ludzkie żywota na…. Nie, nie mogę.  Mocno dociskam strzelbę do ramienia prawą ręką. Lewą, powoli, nie opuszczając wzroku, wyjmuję kruka z worka. Pokazuje im na wyciągniętej ręce. Krótkie kiwnięcie głową z mojej strony wywołuje żywą reakcję Młodego. Widać, że chciałby wyskoczyć, żeby jak najszybciej porwać zdobycz, lecz Stary krótkim syknięciem osadza go w miejscu. Obaj patrzą na mnie w napięciu. Aha, czyli mój ruch. Biorę zamach i posyłam truchło lobem jakieś dwadzieścia kroków w lewo od drogi. Ląduje akurat w najwyższych pokrzywach. To nic. Mają widły to sobie wygrzebią.  Z resztą zeszłoroczne chobiele nie zdążyły się jeszcze zazielenić po zimie. Zaczynam powolutku, ale zdecydowanie obchodzić ich łukiem z prawej strony. Obaj drepczą w miejscu, obracając się do mnie przodem. Młody nastawił widły, ale nie ma w tym agresji. Raczej atawistyczny odruch odgrodzenia się od niebezpieczeństwa.  Stary dalej nie wyjmuje prawej ręki zza pazuchy. Może mieć tam wszystko – nóż, kamień, albo na ten przykład, policyjny pistolet. Małe szanse, ale zawsze, więc taki trochę pat ze wskazaniem na mnie. Cały czas przesuwam się w kierunku skrzyżowania, od którego przyszli. Lufa strzelby patrzy im prosto w oczy. Swoją drogą, dla nich też niewesoła sytuacja. Gestem pokazuje żeby ruszyli po zdobycz. Jest już między nami dobre pięćdziesiąt kroków, zanim decyduję się puścić sprintem w zarośla, po drugiej stronie skrzyżowania. Następne pięćdziesiąt kroków dalej przypadam do ziemi, pod zwalonym pniem lipy i oglądam się na moich towarzyszy. Nie gonią mnie. Stary odebrał od Młodego widły i podpierając się nimi jak laską, powoli kuśtyka ku pokrzywom. Młody, gołymi rękami, przegarnia łodygi w poszukiwaniu kruka. Dobra, miło było, ale mnie naprawdę trzeba stąd spadać. Wychodzę łukiem w prawo, w kierunku głównej drogi na most. Zarośla prowadzą mnie do rowu melioracyjnego, ale o tej porze roku jest tam jeszcze pełno błota i na wpół stopionego lodu. Szkoda się upaprać. Od tych łachmaniarzy i tak oddziela mnie ściana drzew. Stary kuleje – raczej mnie nie dogonią. Szybkim marszem ruszam prosto na zachód. Słońce nadal mam za plecami, zostało mi jeszcze dobre pół dnia żeby dotrzeć do Domu. Naciągam kaptur żeby, choć trochę osłonić się od wschodniego wiatru, z pochyloną głową robię dwa kroki i …. zamieram w miejscu.  Na asfalcie leży niedopałek papierosa. Pożółkła bibułka skręta nadal lekko się tli. Zrywam kaptur, podrywam broń i omiatam okolice z lewej na prawo. Bez sensu! Gdyby ktoś tu był, już dawno by mnie zauważył. Człowiek się wygodny zrobił, nieostrożny, środkiem drogi sobie łazi. Od dawna miałem całą okolicę tylko dla siebie i nabrałem złych nawyków. Dobra, pora się ogarnąć. Najpierw trzeba sprawdzić, czy to Stary i Młody mają kolegów. Jeśli to jedna grupa to musze wybadać, kto to i czego tu szukają. Musieli przejść przez Miasto - od wschodu. Idą więc na zachód, czyli tam gdzie ja, a to niedobrze, bo przejdą przez most. Mój Most. Zawijam się z powrotem w prawo między zabudowania. Cicho przeskakuję od domu do domu. Drzewa w sadach wypuściły już pierwsze liście, żywopłoty krzewów dają całkiem przyzwoitą osłonę. Żeby tylko nie zaplątać się w chaszcze i nie narobić za dużo hałasu. Tu, niedaleko mam schowany rower. Transport to jeden z fundamentów przeżycia. Dystans, jaki pokonasz pieszo w trzy godziny, na rowerze zrobisz w jedną. Rewir łowiecki, który jesteś w stanie obejść w ciągu jednego dnia, zwiększa się prawie dziesięć razy. Tego zdążył nauczyć mnie Ojciec zanim… Przypadam w piwniczce jednego z domów, przy drodze nad rzekę. Mam tu dobrą pozycje obserwacyjną. W razie problemów zawsze mogę czmychnąć przez sad, albo ukryć się w pobliskich zabudowaniach. Siadam w cieniu pod oknem i czekam.

            Zdjęcie mięsa z kruka to prosta czynność. Z czegoś tak małego nie ma sensu zdzierać piór. Po prostu rozcinasz kadłubek wzdłuż i wywijasz na zewnątrz. Płuca, flaki i inne przysmaki od razu wypadają, a przy trzech, czterech ruchach nożem masz w ręce soczysty filet. Na udkach i skrzydełkach mięsa jest tyle, co kot napłakał, więc nie ma sensu się nawet w to bawić. Kończę oprawianie drugiego ptaka, gdy z zewnątrz dobiega mnie skrzypienie i odgłos stukania po asfalcie. Szybko wrzucam robotę z powrotem do worka i ostrożnie wyglądam przez okienko. Młody ciągnie mały dwukołowy wózek. Stary idzie z trudem podpierając się widłami. Widać, że jest wyczerpany. Mówi coś cicho i obaj przystają na środku drogi. Stary siada na wózku i masuje nogę. Młody podaje wodę z pożółkłej plastikowej butelki. Po chwili ruszają dalej.

            Trzymam się na dystans, ale nie ma szans żebym ich zgubił. Droga biegnie nasypem wału przeciwpowodziowego. Przemykam przez młodnik z rowerem zarzuconym na ramię. Na chwilę tracę ich z oczu, gdy duży dom przesłania mi widok na wał, ale cały czas słychać skrzypienie wózka. Zdecydowanie idą na Most. Skrócę sobie dystans przez błonia i przetnę im drogę na końcu przyczółka. Długa grobla wybiega tu dobre trzysta kroków na zachód spinając wał przeciwpowodziowy z Mostem. Przy pierwszym i ostatnim przęśle są kamienne schodki, używane kiedyś przez wędkarzy, żeby zejść od razu nad wodę. Tam na nich zaczekam. Muszę się dowiedzieć, o co tu chodzi. Wdrapuję się na górę, wciągając rower po stromym zboczu. Ostrożnie wychylam się ponad krawędź i rozdziawiam gębę z wrażenia. Na drugim brzegu jest pełno ludzi! Spanikowany cofam się gwałtownie i zjeżdżam na tyłku z powrotem na sam dół. Całe szczęście nie szedłem na pewniaka. Jeszcze metr dalej i położyłbym ścianę zeschłych trzcin porastających koronę nasypu, a tak to może mnie nie zauważyli. Może. Odbiegam jakieś dwieście kroków w prawo i pod osłoną gałęzi starej jabłoni jeszcze raz przechodzę na drugą stronę. Błonia są tu porośnięte gęstymi krzakami, więc bez problemu podchodzę prawie do samej wody. W ruinach  pompowni zostawiam rower i powolutku czołgam się na nadbrzeżne skałki. Do mostu mam dobre trzysta kroków w linii prostej. Widzę wszystko jak na dłoni. Po drugiej stronie Rzeki, pod ostatnim przęsłem rozłożyła się obozem spora grupa ludzi. Dwa duże wozy, z których wyprzęgnięto już konie. Czterech mężczyzn właśnie kończy rozkładać brązowy namiot wojskowego typu. Kilka kobiet rozpala ognisko, ktoś niesie wodę w plastikowym baniaku. Normalnie sielski obrazek. Wyjmuję z kieszeni małą lornetkę. W prawym okularze już dawno brakuje obu szkieł, ale lewa strona nadal jest całkiem dobra. Jednym okiem lustruję obóz. Zła wiadomość jest taka, że mają broń. Widać dwóch strażników w zielonych mundurach  opartych o barierkę schodków. Na ramieniu przewieszone automaty z łukowatymi magazynkami, w rękach papierosy. Dalej po prawej, kolejnych dwóch wyciąga coś z wozu. Nie da rady, nie przejdę obok nich. Ale mam kilka opcji do wyboru. Mogę cofnąć się kawałek i obejść ich lewą stroną. Pięćset kroków w górę rzeki jest Most Kolejowy. Tyle, że ażurowa konstrukcja nie zapewnia żadnej osłony. Będzie mnie widać jak na dłoni. Musiałbym poczekać do zmierzchu, co mi się wcale nie uśmiecha. Już teraz od wody ciągnie chłodem, wieczorem zrobi się całkiem zimno. Godzinę marszu dalej jest Pierwszy Most. Praktycznie nietknięty, tylko z kilkoma wrakami samochodów na grzbiecie. Droga spokojna i łatwa. Cały czas po szutrówce wśród drzew. Opcja trzecia to obrócić się na pięcie i zejść w dół rzeki w kierunku Trzeciego Mostu. Ten jest największy, bo prowadziła przez niego Autostrada. Jednak sama droga nie jest taka sympatyczna. Przedzieranie się przez bagna i rozlewiska przylegające do Fabryki Chemicznej to dość kiepski pomysł. Zbiorniki rozszczelniły się już lata temu. To dlatego poniżej Drugiego Mostu nie można już czerpać wody. To znaczy można, ale ostatni raz w życiu. Przenoszę wzrok na lewo, na mój brzeg. Stary i Młody powinni już być niedaleko. Dopiero teraz zauważam posterunek na wschodnim przyczółku. Wysoki, umundurowany typ z automatem ze składaną kolbą i przysadzisty kurdupel w skórzanej kurtce z dubeltówką. Gruby ewidentnie jest w dobrym nastroju. Nawet tutaj słyszę jak rechocząc opowiada jakąś historyjkę. Głos po wodzie daleko się niesie. Wysoki nie słucha, tylko macha na moich oberwańców. Młody wyraźnie podkręcił tempo, Stary dzielnie kuśtyka za nim. Wysokiemu najwidoczniej się spieszy, bo rusza im na spotkanie. Z tej odległości nie słyszę, o czym rozmawiają, ale widzę jak Młody wyciąga z wózka jakieś bulwy, szmaty i na koniec kruka. Stary żywo gestykuluje pokazując za siebie, w kierunku sadu z moją pułapką. Oho, Wysoki się wściekł – na odlew uderza Młodego w gębę, ten nakrywa się nogami i pada na wózek. Nawet tutaj słyszę krzyki. Gruby biegnie już przez Most i w połowie drogi przechyla się przez barierkę, gwiżdże na placach i drze się w kierunku obozu. Palacze rzucają niedopałki i dopadają pędem do pierwszego wozu. Kiedy zza brezentowej płachty wyciągają na łańcuchach dwa duże kundle, wiem, że wybór dzisiejszej drogi do Domu mam już z głowy. Wycofuję się na czworakach ze skałek i rzucam się biegiem z powrotem do pompowni.  

            Strzelam przerzutkami roweru i pedałuję, co sił w kierunku najbliższego zakrętu rzeki. Wąska ścieżka biegnąca wzdłuż nurtu nie jest w najlepszym stanie. Co i rusz wpadam na śliskie kamienie i korzenie krzewów. Ale dystans do obozu zwiększa się bardzo szybko. Przede mną Trzeci Most. Zanim się na niego dostanę muszę odbić mocno w prawo w kierunku małej wioski. Przelatuję wzdłuż zabudowań, nawet się nie zastanawiając czy coś w nich dzisiaj siedzi. Jestem daleko poza moim terytorium, a adrenalina w żyłach pompuje do mózgu popaprane pomysły. Na nasypie pozwalam sobie na chwilkę oddechu. Na południu widać wyraźnie smużkę dymu z obozowego ogniska. Nie kryją się, bo i nie mają powodu. Jest ich co najmniej dwadzieścioro, do tego uzbrojonych. Kto im podskoczy? Przez lornetkę powoli lustruję drogę, którą tu przybyłem. Chyba nikt za mną nie idzie. Na zachodnim brzegu też cisza i spokój. Słońce już minęło zenit i do zmierzchu pozostało może trzy, cztery godziny. Ale Dom jest tylko dziesięć minut marszu od Drugiego Mostu. Nie mogę pojechać najkrótszą drogą, bo na pewno po tej stronie też wystawili taki sam posterunek jak na wschodnim przyczółku. Trzeba będzie odbić mocniej od rzeki i nadłożyć kawałek. To nic, teraz już mi się nie spieszy.      

            Wieczór spędzam, jak zwykle w piwnicy. Jest już prawie zupełnie ciemno, ale nie zapalam świeczek. Przez małe, zakratowane i przesłonięte folią okienko wpada jeszcze trochę szarego światła. Na elektrycznej kuchence skwierczy patelnia z moją dzisiejszą zdobyczą. Z przyczyn oczywistych nie rozpalam w piecu. Dym na pewno byłoby widać z obozu. Nie zmarznę. Kuchenka ogrzewa nieduże pomieszczenie, które służyło Ojcu za garaż i warsztat. Większą cześć zajmuje mały, pękaty, zielony samochód. Przednich foteli dawno nie ma, ale na tylnej kanapie jest dla mnie wystarczająco dużo miejsca. Za ścianą mam spiżarnię z przetworami, konserwami i ziemniakami, które udało mi się zebrać jesienią. Rośliny bardzo zdziczały, w ciągu ostatnich trzech sezonów. Bulwy są coraz mniejsze. Z rozmyślań wyrywają mnie głosy na zewnątrz. Szybko pstrykam przełącznikiem kuchenki i cicho przyskakuję do okienka. Są. Jednak za mną przyszli. Te psy muszą być naprawdę dobre, skoro doprowadziły ich aż tutaj. Bezszelestnie przemykam po schodach do mieszkania. Ostrożnie otwieram drzwi i przeskakując po trzy stopnie wpadam na strych. Okno dachowe wychodzące na południe daje mi doskonały widok na uliczkę osiedla. Jest ich trzech. To chyba obaj Palacze i Gruby z posterunku. Do tego dwa psy. Kundle idą jak po sznurku z mordami przyklejonymi do śladu rowerowych opon odciśniętych w mokrej ziemi. Widzę jak szarpią się niespokojnie chwytając świeży trop. Już wiedzą, że zdobycz jest blisko. Zaczynają warczeć i ujadać a Palacze z szarpnięciem spuszczają je z łańcuchów. Psy mkną przez pole w kierunku piętrowego domu i opartego o ścianę roweru. Jeszcze chwila i znajdują małe okienko do piwnicy. Pierwszy kundel daje nura w wąskie przejście i po chwili rozlega się rozdzierający kwik bólu i przerażenia. Tak się zwykle dzieje, kiedy pies wpada w gładką, plastikową rurę kanalizacyjną fi pięćset, ściętą skośnie i opartą wylotem o podłogę pod kątem mniej więcej czterdziestu pięciu stopni. Każde stworzenie odruchowo zapiera się wtedy nogami, żeby nie ześlizgnąć się po pochyłej powierzchni i wypręża w górę grzbiet próbując wyhamować upadek. Niestety nie jest to dobry pomysł, jeżeli w górnej części rury, do wewnątrz ktoś wkręcił spiłowane na ostro cienkie wkręty dwieście mm. Taka pułapka ma to do siebie, że łatwo w nią wpaść, ale wyjść już bardzo trudno. Do tej pory działało całkiem nieźle na dzikie psy. Przy tych głupszych, udomowionych zagrało wręcz koncertowo. Oglądam tą scenę z bezpiecznej odległości. Mój Dom stoi niecałe sto kroków dalej. Zostawiłem rower u sąsiada, a sam przewiązałem nogi szmatami i przemknąłem się chyłkiem po własnych śladach z powrotem. Przy okazji wrzuciłem w rurę resztki wypatroszonych kruków. Moja własna, prywatna, pielęgnowana z czułością paranoja uratowała mi skórę już nie pierwszy raz.  Gruby doskakuje do wylotu okienka. Z rury wystaje jeszcze ogon i tylne łapy szamocącego się kundla. Drugi pies słysząc, widząc i czując, co się wyrabia, dostaję po prostu nominalnego pierdolca i zaczyna biegać dookoła. Gruby łapie za łapy i jednym mocnym szarpnięciem wyrywa zwierza z rury. Jak zachowa się, przerażony, oszalały z bólu pies, któremu ktoś właśnie zerwał skórę i kawał mięsa z grzbietu za pomocą kilkunastu długich gwoździ? Po prostu rzuci się na swojego wybawcę w ślepej, krwawej furii łapiąc szczękami, co popadnie. Gruby miał trochę szczęścia, bo padając na tyłek cały czas trzymał go za tylne łapy. Gdyby nie to, pies na sto procent wisiałby mu już teraz u gardła. Zamiast tego widzę jak zwierzę drze na pasy rękawy skórzanej kurtki, a Gruby też drze się, tyle że w niebogłosy. Jeden z Palaczy dopada z krótką siekierką i z backhandu próbuje strącić psa. Przy drugim ciosie udaje mu się jednak trafić w nogę Grubego, który dzikim wyciem obwieszcza światu swój podziw dla zręczności kolegi. Wreszcie drugi żołnierz wypala z automatu dwa razy w bok zwierzęcia. Drugi pies przytomnie zmywa się ze sceny i daje nura w wysoką trawę za domem. Z całej gromadki to on chyba był tu najmądrzejszy. Grubas jęczy żałośnie, kiedy pakują go na rower i podtrzymując pod ramiona prowadzą drobnymi kroczkami w kierunku Mostu.    

            Sfora dzikich psów zjawiła się zaraz przed świtem. Słyszę ich warczenie i skamlanie już od godziny. Niespokojnie obchodzą cały Dom i co rusz wypuszczają się w kierunku pułapki. Znają ją już dobrze, ale zapach krwi ze świeżego ścierwa drażni i nie pozwala im odejść. Obserwuję je przez prostą lunetę z trójramiennym krzyżem celowniczym. Leżę sobie bez ruchu na stole na wprost okna dachowego. Dziś w nocy nie ośmieliłem się spać w piwnicy. Zaszycie się pod ziemia daje tylko złudne poczucie bezpieczeństwa.  Tu na górze jestem w stanie szybciej zorientować się w sytuacji i zmyć się w razie czego. Dwudziestoczterowoltowy akumulator rozładował się dobre kilka godzin temu, ale elektryczna kuchenka ustawiona na minimalny zakres, jeszcze trochę oddaje ciepłem do wnętrza śpiwora. Układam wygodniej policzek na drewnianej bace kolby. Widzę jak duży basior podchodzi wreszcie do skrwawionego truchła. Chwilę jeszcze węszy i nagle zatapia kły w udzie martwego psa. Wstrzymuję oddech i delikatnie ściągam spust. Lekkie stuknięcie zwalnianej blokady i sprężyna z cichym brzdękiem popycha tłok. Maleńki, czteroipółmilimetrowy, grzybkowaty śrut wylatuje z lufy z prędkością ponad trzystu metrów na sekundę. Mniej niż pół uderzenia serca później wbija się w prawy bok basiora, zaraz za ostatnim żebrem. Pies wyskakuję w górę i z wściekłością obraca się szukając tego, kto zapłaci za jego ból i przerwany posiłek. Zaciska szczęki na uchu młodszego samca, ale ten wyrywa się z kwikiem i wraz z całą sforą zmyka, czym prędzej przed gniewem swojego przywódcy. No dobra, to droga za ogrodzenie wolna. Zanim psy tu wrócą ja już zdążę wyjść na rekonesans w kierunku Mostu. Schodzę ze stołu przełamując starą czeską wiatrówkę. Kapię do lufy kropelkę smaru, zamykam i strzelam na sucho chmurką kropelek w kierunku stropu. Do polowania taka zabawka się nie nada. Chyba, że na szpaki. Ale do płoszenia kundli jest jak znalazł. Szczelnie zawijam pukawkę w folie bąbelkową i chowam do drewnianej skrzynki po oknem.              

            Trzeba na spokojnie pomyśleć, co zrobić z moimi nowymi kolegami. Mam nadzieję, że są tu tylko przejazdem i nie zamierzają zostawać za długo. Na stojąco wcinam resztki z wczorajszej kolacji, upycham po kieszeniach butelkę z wodą i plastikowe pudełko z ładunkami do strzelby. Już mam wychodzić na górę, ale po chwili wahania sięgam na półkę. Muszę stanąć na palcach żeby zdjąć zawiniętą w koc solidną, czarną walizeczkę. Otwieram zdecydowanym ruchem i przejeżdżam opuszkami palców po oksydowanej na czarno lufie i niebieskich okładzinach rękojeści. Ogromny, ciężki pistolet lśni tłustym połyskiem. „Elegancka broń, na bardziej cywilizowane czasy” – Ojciec zawsze uśmiechał się pod wąsem jakby to miało znaczyć coś specjalnego… Zamykam pudełko z trzaskiem, zawijam i wrzucam na półkę. Nie idę mordować. Chce się tylko rozejrzeć. Strzelba wystarczy. Wczoraj rozebrałem, wyczyściłem i naoliwiłem. Na sucho wszystko działa.  To znaczy - mam nadzieję, że działa. I… że nie będę musiał dziś jej użyć.

            Podchodzę do obozu od południa, wzdłuż brzegu Rzeki. Powoli przeczołguję się przez Wał zaraz za Mostem Kolejowym. Widzę stąd tylko południową część obozu. Przybysze są już na nogach. Wozy zaprzęgnięte, po namiocie nie ma śladu. Próbuję przez lornetkę policzyć ilu ich jest, ale po chwili większość znika po drugiej stronie grobli przyczółka. Zmieniam pozycję i układam się na pierwszym metalowym legarze mostu. Grube stalowe profile wiązania są tu na tyle gęste, że nie powinni mnie zauważyć. Po chwili oba wozy wyjeżdżają na główną drogę. Oprócz tego, widzę kilka osób z małymi wózkami i tobołkami idących dookoła. Jako jeden z  ostatnich idzie Wysoki, którego widziałem wczoraj po wschodniej stronie. Prosta jak struna sylwetka, wojskowe buty i automat przewieszony skosem przez pierś. Obok niego człapie chyba ten miłośnik siekier, który dał taki ładny popis wczoraj wieczorem. Trochę przygarbiony, skulony i na pewno bez broni. Jest i Młody. Idzie chwilę spokojnie ze spuszczoną głową, żeby nagle odwrócić się na pięcie i rzucić się biegiem z powrotem ku obozowi. Udaje mu się zrobić może z dziesięć kroków, zanim dostaje kolbą w łeb od mijanego strażnika. Eh, gość ma chyba jakąś alergię na ciosy w głowę. Lekko puknąć i leży. Wojak do spółki z Wysokim biorą denata pod bary i wrzucają jak worek ziemniaków na krypę wozu. No dobra, chyba pora się trochę rozejrzeć po obozowisku. Może z odpadków uda mi się dowiedzieć, co to za jedni. Karawana zniknęła za zakrętem drogi, zanim ze strzelbą w rękach przekradam się przez wysokie trawy porastające Wał. Na drodze czerwienieje mała plama krwi. Chyba jednak dostał trochę mocniej niż to wyglądało. No cóż, chodzenie z dużą grupą ma swoje plusy dodatnie i ujemne – jak się nie zna swojego miejsca…. Z krzaków obok nasypu wystają nogi. Ktoś leży na brzuchu na poboczu szutrówki. Nie widzę górnej polowy ciała. Powoli podchodzę z bronią gotową do strzału. Najpierw zajrzę pod Most – muszę upewnić się, że nikt tu nie został. W miejscu obozu nie ma nic prócz wydeptanych w błocie śladów, śmieci i wypalonego kręgu ogniska. Aha, jest też i mój rower. Musiał im nieźle tu fikać, bo wygląda jakby go stratowało stado koni. Widać, że bronił się dzielnie, bo złamać ramę ze stali Cr-Mo to nie tak łatwo, ale komuś się udało. Na rurach widzę ślady uderzeń ostrych przedmiotów, trzymanych przez tępych ludzi. Trudno, na tym już nie pojeżdżę. Trzeba będzie skombinować sobie inny. Lekko wnerwiony wracam do miłośnika sjesty na wolnym powietrzu. Po odgarnięciu gałęzi ukazuje się watowana narciarska kurtka. Czapka z pomponem musiała się gdzieś zapodziać, ale ewidentnie to mój nowy znajomy. Odwracam go za prawe ramię. Dopiero teraz zauważam dłoń, którą wczoraj chował pod kurtką. Palce są opuchnięte, a na skórze widać głębokie poparzenia. Wkładanie ręki w ognisko to dopiero brawurowy pomysł. W ranach widać jeszcze kawałki węgielków, chociaż tkanka zaczęła już się jątrzyć. To nie jest świeża rana. Wczoraj nic nie chował za pazuchą, tylko używał niedosuniętej kurtki jak temblaka. Obracam Starego na wznak i w tym samym momencie z ust dobiega ciche westchnienie. Przykładam mu ucho do piersi. Jeszcze żyje, ale jest cały rozpalony. Spierzchnięte wargi poruszają się w rytm niemych słów.

            W krzakach trochę dalej znalazłem dwukołowy wózek, którym Młody transportował wczoraj zdobycz. Ciężko było zapakować dorosłego faceta na skrzynkę dwie na trzy stopy, ale jakoś się udało. Musiałem się kilka razy zatrzymać, bo co i rusz bo albo ręce albo nogi Starego szorowały po ziemi. Teraz leży wygodnie w garażu na przykrytym kocem posłaniu ze styropianowych paneli. Muszę spróbować przemyć tę rękę i opatrzeć, co się da. Wyciągam flaszkę z wódką i namaczam kawałek gazy. Gdy kończę przemywać dłoń, powoli rozchylam brudne szmaty przewiązane na lewym udzie. Ostry zapach, który uderza mnie w twarz oznajmia, że nie mogę już nic zrobić. Widziałem już taką ranę. Widziałem, co dzieje się z tkankami, jak pęka ropiejąca skóra i jak na koniec przychodzi gorączka, która gasi umysł jak płomyk świeczki. Potem nie ma już nic. Widziałem to wszystko trzy lata temu, u Ojca… Łzy same lecą mi po policzkach. Wycieram je wierzchem dłoni, a kiedy podnoszę oczy mój wzrok spotyka się ze spojrzeniem Starego. Patrzy na mnie wytrzeszczonymi, rozgorączkowanymi oczami i próbuje się podnieść.

- Proszę się uspokoić. Wszystko będzie dobrze… - przecież mnie nawet nie zrozumie.

- T’se ty! Kchlopczyk z hwintywkoju! – Pokazuje na mnie palcem lewej ręki.

- Dopomożhit meni,  bud’laska… - oczy odpływają mu na moment w głąb czaski. Unoszę mu delikatnie głowę i wlewam kilka kropel wody z manierki.

- Maja doń’ka tam. Wratuju … Ty kchoroszy, dobre sertsje … - puka mnie palcem w pierś.

- No dobra, ale nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Nie rozumiem! – Stary spazmatycznie łapie mnie za koszulę.

- Maja cór’ka tam z nimi. Ty wyratuj błagam!

- Jaka córka? Jak wygląda? – Przecież tam było tyle ludzi, nawet nie wiem, o kogo może chodzić.

- Ty uwidział nas wchora. Ty mjaso dał, ty kchoroszy – Stary opada wyczerpany na posłanie. Pierś unosi się z trudem w rytm świszczącego, urywanego oddechu. Siadam na betonie i opieram głowę o blachę samochodu. Ten chudzielec w czapce z daszkiem i z widłami to była dziewczyna. To dlatego dzisiaj rano zarobiła nokaut – nie chciała go zostawić. Okrywam umęczonego Staruszka kocem po samą szyję i gaszę świeczkę.

Umarł przed samym świtem. Widziałem jak zaczerpuje tchu, otwiera szeroko oczy a spojrzenie powoli traci blask. Rysy twarzy wygładzają się a napięte mięśnie wiotczeją. Później jest już tylko spokój.

Od czasu Zarazy nie oddajemy już ciał ziemi. Teraz wysyłamy je wprost do nieba, jak za dawnych czasów. Układam stos  pomiędzy wysokimi domami pod nasypem kolejowym. Zeszło mi dobrych kilka godzin zanim udało mi się ściąć wystarczająco dużo żywicznych gałęzi świerków, żeby mieć pewność, że nic nie zostanie dla ścierwojadów. Przykrywam nimi teraz ciało, ułożone na belkach podkładów i deskach ze starej szopy. Rozpalam ogień i szybkim krokiem wracam w kierunku Domu. Dym będzie widać z bardzo daleka, więc przezornie miejsce wybrałem oddalone o dobre dwadzieścia minut marszu. Gdy przechodzę przez podwórko jednego z domów nagle przystaję nadstawiając uszy. Zrywam się biegiem i wypadam na wolną przestrzeń. Od zachodu wyraźnie słyszę ciche, nierówno urywane puknięcia. Na chwilę milkną, by za moment znowu rozedrgać się szarpanym rytmem. Ktoś strzela w Lesie.     

              

 

 

 

            

              

 

 

 

         

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz