Zielona
kurtka, zdjęta z jednego z trupów, do spółki z bluzą mundurową daje odrobinę
ciepła. Nie można tego powiedzieć o, przemoczonych do cna, spodniach i butach.
Po kilku minutach zaczynam mną telepać z zimna i Dowódca odsyła mnie, żebym ogrzał
się w samochodzie. Wybite tylne okno nieszczególne w tym pomaga, ale ustawiony
na maksa nawiew przynosi choć trochę ulgi. Decyduję się nawet na chwilę zdjąć
buty i wycisnąć mokre skarpety. Dopóki człowiek walczy o życie takie drobnostki
jak zimno, czy głód schodzą na dalszy plan. Wystarczy jednak chwila relaksu,
aby napięcie odpuściło i każda niewygoda zaczyna dokuczać i frustrować. Ile bym
teraz dał, żeby siedzieć sobie spokojnie w mojej piwnicy. Ręczną pompą
naciągnąłbym sobie wody ze studni, zagrzał w balii nad paleniskiem, odkorkował
wino, które zrobiliśmy z Ojcem jeszcze zanim… Wściekły sam na siebie zakładam
lekko wilgotne skarpetki na nie całkiem mokre buty i wyskakuje w biegu z
szoferki. Auto i tak porusza się w tempie idącego Oddziału, więc nie jest to
jakiś szczególny wyczyn. Zrównuję się z Piotrem i Maćkiem i kiwam im głową.
- Już?
Wysuszyłeś się tak szybko? – pyta Dowódca.
- Wystarczająco
– odpowiadam zaciskając zęby, żeby nie zobaczył drżenia szczęki. – To jaki jest
plan?
-
Podchodzimy pod Dworzec od południa. – mówi Piotr. – Mam nadzieję, że pociąg
tam jeszcze jest. Siły, które walczyły z nami na moście mają nad nami jakieś
piętnaście minut przewagi. Z tego co pamiętam topografię miasta, to powinni już
być na miejscu.
- Kiedy się
rozdzielamy? – pytam dmuchając i rozcierając zziębnięte ręce
- Za kilka
minut – wtrąca Marcin. - Tu zaraz jest wiadukt, pod którym puścimy samochód a
sami wejdziemy na tory.
- Pickupa
użyjemy tylko na początku. – Piotr ogląda swoją prawą dłoń zawiniętą w resztki brudnego
bandaża. – Trzeba upozorować atak na peron i odskoczyć.
- Joaśka
całkiem nieźle sobie radziła na moście. – Maciek patrzy z uwagą na Dowódcę.
- Tak, ale
tu trzeba będzie podejmować decyzję z mgnieniu oka. – Piotr odwiązuje bandaż
patrząc na kikuty serdecznego i wskazującego palca. – Kurde, coraz mniej ze
mnie zostaje.
Porusza
przed uśmiechniętą twarzą resztą pokiereszowanej dłoni.
- Jak chcesz
prowadzić? Jedną ręką? – Maciek wypowiada to z troska, nie z kpiną.
- Samochód i
tak ma automatyczną skrzynię. – Piotr na próbę składa się do broni na lewą
rękę. – Żadna różnica, czy masz wszystkie palce, czy nie, szeregowy. – To
ostatnie akcentuje wyraźnie.
- Na aucie
możemy ustawić jeszcze kilku strzelców – wtrącam się z drugiej strony. –
Większa siła ognia i możemy wtedy strzelać w różnych kierunkach i …
Piotr ucina
mój wywód.
– Jeśli nas trafią, to stracimy wszystkich w
środku. Nie, pojadę sam.
- A kto z
tego strzelał będzie? – wtrąca się z paki pickupa Bartek poklepując rkm – Bo
przecie Dowódca nie da rady, czy nie?
- Ile
zostało amunicji? – Piotr spogląda na naszego kanoniera
- Jedna cała
skrzynka, to ze dwieście sztuk jeszcze – odpowiada Brat.
- No dobra
to kto na ochotnika? – Dowódca patrzy na nas, ale to Bartek pierwszy się
wyrywa.
- No ja
przecież!
Czołgamy po betonowych płytach
kanału technicznego biegnącego pomiędzy dwiema liniami torów. Przed nami wznosi
się nieforemny budynek Dworca przykryty płaskim stropem parkingu. W ciemnym
wnętrzu środkowego peronu palą się ogniska i kilka pochodni. W ich słabym
świetle próbuję rozróżnić sylwetki żołdaków. Chylące się ku zachodowi słońce
nie ma tu dostępu, zasłonięte przez zwalisty budynek galerii handlowej. Do
krawędzi peronu mamy jeszcze dobre dwieście kroków, gdy z mroku pod dachem
wyłania się dwuosobowy patrol. Przywieramy do ziemi bez ruchu, a dwie postacie
idą po sąsiednim torze oświetlając sobie drogę latarkami. Mają do nas jeszcze
ze trzydzieści kroków, gdy ciszę wieczora przerywa ryk silnika. Pickup przelatuje
pod nami, na pełnej prędkości, przez tunel biegnący pod torowiskiem. Wykręca z
piskiem opon przed przystankiem tramwajowym. Taranuje rabaty z dawno zwiędłymi
kwiatami i wpada na deptak przed starym budynkiem stacji. Na dźwięk pierwszych
wystrzałów zaskoczony patrol na torach rzuca się z powrotem w kierunku peronu,
ale my już jesteśmy zaraz za nimi. Szybkim ruchem uderzam nożem w szyję
pierwszego i nie zwalniając kroku łapię drugiego za gardło. Wbijam mu ostrze w
nerkę, a Maciek już ściąga go z torowiska na bok. Szybko zbieramy ich latarki i
biegniemy sprintem w kierunku peronu. Po naszej prawej stronie Marcin, Śrubek i
Holecek przemykają w stronę ostatniego peronu. Od strony pociągu odzywają się
krzyki komend i nawoływania zaskoczonych żołdaków. Seria z naszego rkmu zrywa
kawałki ceramicznych paneli z dachu, osypując obrońców gradem odłamków. Zieloni
zaczęli się w końcu przegrupowywać. Z głębi peronu odzywa się ciężkim
dudnieniem działko przeciwlotnicze. Z tego kąta, tylko jedno stanowisko może
prowadzić ogień. Drugie jest zasłonięte przez filary oraz szerokie betonowe
schody na wyższy poziom. Na przedpole wybiega kilka postaci w cywilnych
ubraniach. Gnają na przełaj przez tory we wszystkich kierunkach. Od strony
pociągu padają krótkie gardłowe komendy i ktoś otwiera ogień do uciekających.
Nie czekam dłużej, tylko przypadając na kolano biorę na cel rozbłyski luf strzelających
żołdaków i biję pojedynczymi, mierzonymi pociskami próbując zmusić napastników
do przerwania ognia i znalezienia osłony. Maciek mija mnie w pełnym pędzie z
bronią przy ramieniu i dopada do wysokiej na cztery stopy betonowej platformy
peronu. Przekłada lufę ponad krawędzią i pakuje kilka pocisków w Zielonych wychylających
się zza betonowego murka. Do walki włączają się Śrubek z Marcinem,
oskrzydlający pociąg z prawej flanki. Pierwsze działko przeciwlotnicze milknie,
gdy strzelec dostaje serią przez plecy i opada ciężko na pulpit. W tym momencie odzywa się rykiem silnik
diesla lokomotywy na północnym końcu pociągu. Cała konstrukcja z piskiem zwalnianych
hamulców zaczyna powoli toczyć się po torach. Zieloni przerywają ogień i
rzucają się do drzwi wagonów i na platformy załadunkowe. Kątem oka widzę, jak z
prawej strony w kierunku bliższej lokomotywy biegnie przez perony postać w
zielonej kurtce. Holecek! Więc jednak woli wracać do swoich. Nie mam ochoty
strzelać do bezbronnego, ale broń sama układa mi się na ramieniu.
- Nie
strzelaj! – krzyczy Śrubek biegnący kilka kroków za Czechem.
W ostatnim
momencie opuszczam broń, a Jirzi dopada do podestu lokomotywy i wskakuje do
sterówki. Od strony wjazdu na perony unoszą się w niebo tłuste kłęby ciężkiego
dymu z trafionego pickupa. Auto leży na boku, wciąż ostrzeliwane przez kilku
żołdaków, a tylną część podwozia liżą płomienie płonącej ropy rozlewającej się
z baku. Piotr próbuje ciągnąć nieprzytomnego Bartka po śniegu, ale gęsty ostrzał
nie pozwala mu porzucić osłony płonącego wozu. Wtedy na głowy strzelających
spadają dwa granaty rzucone z platformy parkingu na dachu peronów. Chomik z
Aśką wychylają się jeszcze przez barierkę i dziewczyna pociąga długą serią po
wagonie pasażerskim. Dwie jednoczesne eksplozje rozrzucają obrońców, a ja
wykorzystuję sytuację i wpadając na peron kładę ogień osłonowy nie pozwalając
im się podnieść. Po prawej Maciek wskakuje na podest lokomotywy i wybierając dokładnie
cele bije pod kątem w dół do szukających rozpaczliwie osłony żołdaków. Ja w tym
czasie przeskakuje przez barierkę podestu i przebiegam za jego plecami do
sterówki. Jirzi już przerzuca wajchy i wciska przycisk rozrusznika. Maszyna
budzi się do życia z głośnym burczeniem.
- Same
hamulcy ne dadzo rade! – Czech przekrzykuje kanonadę i warkot silnika. – Muse
nazad sterowat! - Kładzie rękę na
manetce przepustnicy i stopniowo dodaje gazu. Głośny zgrzyt i szarpnięcie
niemal zwalają nas z nóg, gdy dwie lokomotywy piszcząc kołami po oblodzonych
szynach, walczą ze sobą próbując przeciągnąć skład w przeciwnych kierunkach. W
przednich drzwiach wagonu pasażerskiego podczepionego bezpośrednio do
lokomotywy migają mi głowy żołdaków. Już się zorientowali, co się stało, bo
drzwi odskakują na bok i ze środka rozlegają się strzały roznoszące w drobny
mak tyle okienka i podsufitkę naszej sterówki. Kulimy się z Jirzim za potężną
płytą dzielącą nas od przedziału elektrycznego znajdującego się za kabiną.
Maciek trzyma ogniem lewą stronę składu, a Śrubek z Marcinem ostrzeliwują wagon
z prawej. Ani my nie możemy dostać się do nich, ani oni do nas. Jak ja lubię
takie zasrane remisowe sytuacje! Nagle strzały z wagonu milkną, a my powoli
podnosimy głowy do okien. Nagły wstrząs zwala nas zaraz z nóg, a nasza
lokomotywa w rozrywającym uszy zgrzycie wyrywa gwałtownie do przodu jak zerwany
z uwięzi byk. Zanim Jirziemu udaje się opanować rozszalałą maszynę wytaczamy
się dobre sto kroków za peron wlokąc jak kotwicę, pasażerski wagon krzeszący
iskry z zablokowanych hamulców. Reszta składu mija właśnie północny kraniec
peronu, niknąc po chwili w mroku za łukiem torowiska.
Na peronie zostało jeszcze trzech Zielonych,
którzy nie załapali się na odjeżdżający pociąg do dobrobytu. Natychmiast
stracili zapał do dalszej walki i stoją teraz z rękami w górze pośród potrzaskanych
płyt i betonowych elementów schodów. Śrubek z Marcinem szybko zbierają ich broń
i poganiają na południowy kraniec, gdzie Piotr właśnie wnosi Bartka. Jirzi biegnie do nich z apteczką wyciągniętą z
kabiny lokomotywy. Zeszło nam chwilę z odblokowaniem hamulców, ale nasz
dwuelementowy skład stoi znowu na peronie. Piotr kładzie Bartka na ławce i sam
ciężko opada na siedzisko. Jest cały osmalony i krwawi z kilku otarć i rozcięć,
ale nie widać poważniejszych ran. Brat za to leży nieruchomo z krwawiącą głową
i prawą nogą wykręconą pod dziwnym kątem.
- Złamanie –
sapie Dowódca wskazując na Bartka. – Jak walnąłem w ten murek to go wyrzuciło z
paki.
Jirzi chyba
nie do końca wie co robić, więc delikatnie go odsuwam każąc zająć się
zadrapaniami Piotra, a sami z Maćkiem nastawiamy nogę i ładujemy pomiędzy dwie plastikowe
rynienki wyrwane z kanału kablowego. Całość oplatamy ciasno bandażem i dopiero
wtedy opatrujemy rozbity łuk brwiowy. Na peron schodzą się cywile, którym udało
się uciec na początku walki. Marcin przybiega do nas ucieszony.
- To ludzie
od nas! – mówi prowadząc ku nam siwego, niewysokiego mężczyznę – To jest
starszy naszego obozu.
- Kownacki.
– Człowiek kiwa głową z bladym uśmiechem.
- Chorąży
Trzos. – Piotr odwzajemnia ukłon – Czy możecie zająć się naszym rannym? Musimy
jak najszybciej ruszać za tym pociągiem.
-
Oczywiście. – zgadza się Starszy – Zrobimy co w naszej mocy.
- Marcin –
Piotr zwraca się do chłopaka. – dziękuję ci za wszystko, ale tu się rozstajemy.
Zostawiam ci rannych i najmłodszych z oddziału.
- Ale ja z
wami. Proszę mnie nie odsyłać. Tam zostało pełno naszych.
- Wiem synu,
– Piotr kładzie mu rękę na ramieniu i spogląda głęboko w oczy. – Ale tylko
tobie ufam na tyle, żeby zostawić tu moich ludzi.
Marcin chce
chyba jeszcze coś powiedzieć, ale tylko kiwa głową wypuszczając powietrze.
- Panie
Kownacki – Dowódca ciężko podnosi się z ławki – Marcin zaprowadzi was do reszty
mojego oddziału. Jest też sprawa z Doktorem Czaplińskim oraz gangiem
motocyklowym.
- Nie wiem
co na to możemy poradzić. – Starszy rozkłada ręce w geście bezradności. – Nie
jesteśmy policją ani wojskiem. Nie umiemy walczyć.
Piotr ściąga
z głowy swój sfatygowany, brązowy beret z orzełkiem i wkłada na głowę Marcina.
- Ale on
umie – mówi patrząc chłopakowi w oczy.
Odjeżdżamy po kilku minutach żegnani
przez kilkanaście osób uwolnionych z pociągu, Aśkę klęczącą przy nieprzytomnym
Bartku i stojącego obok niej Chomika. Widzę jak mały trzyma rękę w górze dopóki
peron nie znika mi za zakrętem torowiska. Z Zośką nie dane mi się było
pożegnać. Z trzaskiem zasuwam okno w wagonie pasażerskim. W mroku za oknem
wirują pierwsze płatki śniegu wieczornej śnieżycy. Wnętrze podzielone na
sypialne przedziały jest przerobione na koszary. W każdej sekcji po dwa
piętrowe łóżka, co trzy sekcje przedział gospodarczo-magazynowy. Znajdujemy
trochę konserw i zapasów pochowanych w schowkach pod pryczami. W centralnie
położonym składzie pełniącym funkcję magazynu broni, podłoga zawalona jest
pustymi skrzynkami i metalowymi puszkami po ruskiej amunicji pośredniej i
pełnokalibrowej. Widać, że ktoś tu wpadł w pośpiechu zgarniając z półek na
szybko co tylko popadnie. Kilka minut buszowania w tym bałaganie ujawnia jednak
trochę skarbów. Parę rozerwanych, białych, paczuszek z pociskami
pięć-pięćdziesiąt-sześć pasujących zarówno do mojego zabytka jak i do
nowoczesnych modułowców Piotra i chłopaków. Wciśnięty w kąt, pełnokalibrowy
samopowtarzalny karabin wyborowy z prymitywną jak cep lunetą celowniczą. Z
wyglądu przypomina standardowy automat, który ktoś złapał za lufę i kolbę i
rozciągnął tak z pół metra. Na dnie jednej ze skrzynek udało się znaleźć nawet
kilka pocisków do tego starocia. Mamy z Maćkiem ubaw, gdy dowódca bierze broń
do ręki i przy pierwszym przeładowaniu magazynek wypada z gniazda rozsypując
całą swoją zawartość po podłodze. Piotr gromi nas wzrokiem.
- Snajperskaja
Vintowka! Ten karabin wyborowy to legenda i obiekt pożądania każdego strzelca,
z każdej armii dawnego bloku wschodniego. Tylko najlepsi dostąpili zaszczytu
operowania tą bronią. Trochę szacunku panowie. – Po czym puszcza do nas oko (
to zdrowe) i ciska barachło w ten sam kąt, z którego je podniósł. Udaje nam się
jeszcze znaleźć dwa plastikowe magazynki pasujące do mojej broni, skrzyneczkę z
tuzinem małych granatów obronnych oraz dwa pociski do wyrzutni
przeciwpancernej. Gdybyśmy wymietli podłogę do czysta, pewnie uzbierałoby się
jeszcze z pół wiaderka amunicji czterech czy pięciu typów, ale tak naprawdę
mamy wszystko co nam potrzeba. Robię przegląd moich gratów. Strzelba została z
plecakiem i kurtką na przechowaniu u Zośki. Mam przy sobie najpotrzebniejsze klamoty
takie jak opatrunki w plastikowym, strunowym woreczku, nóż, latarka i krzesiwo.
Wszystko tak, jak zapakowałem w ładownice pasa, jeszcze w Szpitalu. Z trzech
magazynków do automatu, znalezionych na punkcie kontrolnym został mi jeden.
Resztę pogubiłem na moście. Dobrze, że tu znalazłem jeszcze dwa. Nie wyglądają
tak samo, bo zamiast przeźroczystego, lekko zielonkawego plastiku są zrobione z
czarnego, matowego tworzywa, ale cały mechanizm podawania jest zachowany w dużo
lepszym stanie. Może nawet spróbuje postrzelać seriami, bez obawy o zacięcie.
Upycham magazynki i luźną amunicję po kieszeniach kurtki. Dwa zapasowe od
dziewiątki wciskam do kieszeni bluzy na piersi. Nie było czasu przeczyścić pistoletu
po kąpieli w rzece. Mam nadzieję, że muł nie dostał się do lufy. Wyjmuję
magazynek i odciągając zamek oglądam pod wątłe światło żarówki. Chyba jest ok,
ale cały mechanizm chrupie piaskiem i zdecydowanie nie działa tak lekko jak
powinien. Składam z powrotem i wciskam w kaburę na plecach dociągając mocno
pasek.
Wiatr chłoszcze po twarzach wpadając
przez rozbite okna. Pociąg już od
godziny pruje pustkę nocy w zupełnej ciemności. Reflektory lokomotywy zostały
posiekane kulami, a pchany przed nią wagon nie ma ich wcale. Nasze małe latarki
wychwytują tylko skrawki torowiska i migające w tył słupy trakcyjne coraz szczelniej
okryte płatkami mokrego, gęstego śniegu. Udało nam się znaleźć co prawda dwie
pary gogli w jednej szafek. Pewnie należały do załogi tego bwp. Razem z Maćkiem
próbujemy w nich coś dojrzeć w gęstej zamieci, ale nawet zawijając twarz
szczelnie szalikami nie jesteśmy w stanie wytrzymać w otwartych przednich
drzwiach dłużej niż kilka chwil.
- Chłopaki
idźcie na tył trochę się rozgrzać. – Piotr zatrzaskuje z trudem drzwi. – Mają
nad nami kilkanaście minut przewagi, a w tej śnieżycy i tak ich nie wypatrzymy.
Nie ma sensu, żebyśmy wszyscy marzli.
Korzystamy z
propozycji skwapliwie, jako że wagon jest podłączony do prądnicy lokomotywy i
działa nie tylko oświetlenie, ale i bardzo wydajne elektryczne ogrzewanie.
Jeden szczególnie efektywny grzejnik wykorzystujemy w charakterze podgrzewacza
do konserw. Menu Zielonych nie należy do wyszukanych, ale zapewni odpowiednią
dawkę kalorii. Maciek łapię dwie gorące konserwy przez kawałek ręcznika.
- Spróbuję podać
jakoś Śrubkowi i Jirziemu do lokomotywy. Mam nadzieje, że się z tym nie
spierdziele pod koła – rzuca z uśmiechem i znika w drzwiach. Ja otwieram swoją
porcję i pochłaniam ją w czterech kęsach pomagając sobie nożem. Obiad i kolacja
zaliczone za jednym zamachem. Jak już wrócimy do miasta to zapoluje sobie na
sarny koło szpitala. Taki udziec przypieczony nad ogniskiem, z utartym dzikim
chrzanem i natką pietruszki. Wzdychając spoglądam w dno wyjedzonej konserwy i z
trudem przełykam tłustą paciarę zalegającą mi w gardle. Szkoda, że przepić nie
ma czym. Odruchowo łapię za ładownicę z małą plastikową buteleczką ze
spirytusem. Nie, nie jest aż tak źle, żeby stosować drastyczne metody. Podnoszę
się ciężko z pryczy, łapię za lufę karabinu i zbieram się do wyjścia. W połowie
wagonu zakładam gogle, obwiązuję szczelnie twarz szalikiem i dopinam wojskową
kurtkę pod samą szyję. Nasz skład właśnie wchodzi w prawy łuk, gdy przez okna
mijanego przedziału wpada smuga jasnego, ostrego światła. Ułamek sekundy
później cała prawa ściana wagonu eksploduje! Ciężkie pociski rwą konstrukcję na
strzępy. Padam na podłogę gubiąc broń i słyszę ryk Piotra:
- Uwaga! Zaraz …. – eksplozja wyrywa kawał
ściany po mojej lewej stronie. Próbuję podnieść się na nogi, ale nagłe
szarpnięcie wybija mnie z równowagi. Kawał sufitu składa się do wewnątrz
uderzając mnie w prawy bark i popychając na ścianę, której nie ma. Czuję tylko,
jak podmuch unosi mnie w powietrze. Uderzenia w ziemię już nie czuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz