wtorek, 22 grudnia 2020

1‰ . Twierdza, rozdział 10. Dworzec

 


    Zielona kurtka, zdjęta z jednego z trupów, do spółki z bluzą mundurową daje odrobinę ciepła. Nie można tego powiedzieć o, przemoczonych do cna, spodniach i butach. Po kilku minutach zaczynam mną telepać z zimna i Dowódca odsyła mnie, żebym ogrzał się w samochodzie. Wybite tylne okno nieszczególne w tym pomaga, ale ustawiony na maksa nawiew przynosi choć trochę ulgi. Decyduję się nawet na chwilę zdjąć buty i wycisnąć mokre skarpety. Dopóki człowiek walczy o życie takie drobnostki jak zimno, czy głód schodzą na dalszy plan. Wystarczy jednak chwila relaksu, aby napięcie odpuściło i każda niewygoda zaczyna dokuczać i frustrować. Ile bym teraz dał, żeby siedzieć sobie spokojnie w mojej piwnicy. Ręczną pompą naciągnąłbym sobie wody ze studni, zagrzał w balii nad paleniskiem, odkorkował wino, które zrobiliśmy z Ojcem jeszcze zanim… Wściekły sam na siebie zakładam lekko wilgotne skarpetki na nie całkiem mokre buty i wyskakuje w biegu z szoferki. Auto i tak porusza się w tempie idącego Oddziału, więc nie jest to jakiś szczególny wyczyn. Zrównuję się z Piotrem i Maćkiem i kiwam im głową.

- Już? Wysuszyłeś się tak szybko? – pyta Dowódca.

- Wystarczająco – odpowiadam zaciskając zęby, żeby nie zobaczył drżenia szczęki. – To jaki jest plan?

- Podchodzimy pod Dworzec od południa. – mówi Piotr. – Mam nadzieję, że pociąg tam jeszcze jest. Siły, które walczyły z nami na moście mają nad nami jakieś piętnaście minut przewagi. Z tego co pamiętam topografię miasta, to powinni już być na miejscu.

- Kiedy się rozdzielamy? – pytam dmuchając i rozcierając zziębnięte ręce

- Za kilka minut – wtrąca Marcin. - Tu zaraz jest wiadukt, pod którym puścimy samochód a sami wejdziemy na tory.

- Pickupa użyjemy tylko na początku. – Piotr ogląda swoją prawą dłoń zawiniętą w resztki brudnego bandaża. – Trzeba upozorować atak na peron i odskoczyć.

- Joaśka całkiem nieźle sobie radziła na moście. – Maciek patrzy z uwagą na Dowódcę.

- Tak, ale tu trzeba będzie podejmować decyzję z mgnieniu oka. – Piotr odwiązuje bandaż patrząc na kikuty serdecznego i wskazującego palca. – Kurde, coraz mniej ze mnie zostaje.

Porusza przed uśmiechniętą twarzą resztą pokiereszowanej dłoni.

- Jak chcesz prowadzić? Jedną ręką? – Maciek wypowiada to z troska, nie z kpiną.  

- Samochód i tak ma automatyczną skrzynię. – Piotr na próbę składa się do broni na lewą rękę. – Żadna różnica, czy masz wszystkie palce, czy nie, szeregowy. – To ostatnie akcentuje wyraźnie.

- Na aucie możemy ustawić jeszcze kilku strzelców – wtrącam się z drugiej strony. – Większa siła ognia i możemy wtedy strzelać w różnych kierunkach i …

Piotr ucina mój wywód.

 – Jeśli nas trafią, to stracimy wszystkich w środku. Nie, pojadę sam.

- A kto z tego strzelał będzie? – wtrąca się z paki pickupa Bartek poklepując rkm – Bo przecie Dowódca nie da rady, czy nie?

- Ile zostało amunicji? – Piotr spogląda na naszego kanoniera

- Jedna cała skrzynka, to ze dwieście sztuk jeszcze – odpowiada Brat.

- No dobra to kto na ochotnika? – Dowódca patrzy na nas, ale to Bartek pierwszy się wyrywa.

- No ja przecież! 

 

            Czołgamy po betonowych płytach kanału technicznego biegnącego pomiędzy dwiema liniami torów. Przed nami wznosi się nieforemny budynek Dworca przykryty płaskim stropem parkingu. W ciemnym wnętrzu środkowego peronu palą się ogniska i kilka pochodni. W ich słabym świetle próbuję rozróżnić sylwetki żołdaków. Chylące się ku zachodowi słońce nie ma tu dostępu, zasłonięte przez zwalisty budynek galerii handlowej. Do krawędzi peronu mamy jeszcze dobre dwieście kroków, gdy z mroku pod dachem wyłania się dwuosobowy patrol. Przywieramy do ziemi bez ruchu, a dwie postacie idą po sąsiednim torze oświetlając sobie drogę latarkami. Mają do nas jeszcze ze trzydzieści kroków, gdy ciszę wieczora przerywa ryk silnika. Pickup przelatuje pod nami, na pełnej prędkości, przez tunel biegnący pod torowiskiem. Wykręca z piskiem opon przed przystankiem tramwajowym. Taranuje rabaty z dawno zwiędłymi kwiatami i wpada na deptak przed starym budynkiem stacji. Na dźwięk pierwszych wystrzałów zaskoczony patrol na torach rzuca się z powrotem w kierunku peronu, ale my już jesteśmy zaraz za nimi. Szybkim ruchem uderzam nożem w szyję pierwszego i nie zwalniając kroku łapię drugiego za gardło. Wbijam mu ostrze w nerkę, a Maciek już ściąga go z torowiska na bok. Szybko zbieramy ich latarki i biegniemy sprintem w kierunku peronu. Po naszej prawej stronie Marcin, Śrubek i Holecek przemykają w stronę ostatniego peronu. Od strony pociągu odzywają się krzyki komend i nawoływania zaskoczonych żołdaków. Seria z naszego rkmu zrywa kawałki ceramicznych paneli z dachu, osypując obrońców gradem odłamków. Zieloni zaczęli się w końcu przegrupowywać. Z głębi peronu odzywa się ciężkim dudnieniem działko przeciwlotnicze. Z tego kąta, tylko jedno stanowisko może prowadzić ogień. Drugie jest zasłonięte przez filary oraz szerokie betonowe schody na wyższy poziom. Na przedpole wybiega kilka postaci w cywilnych ubraniach. Gnają na przełaj przez tory we wszystkich kierunkach. Od strony pociągu padają krótkie gardłowe komendy i ktoś otwiera ogień do uciekających. Nie czekam dłużej, tylko przypadając na kolano biorę na cel rozbłyski luf strzelających żołdaków i biję pojedynczymi, mierzonymi pociskami próbując zmusić napastników do przerwania ognia i znalezienia osłony. Maciek mija mnie w pełnym pędzie z bronią przy ramieniu i dopada do wysokiej na cztery stopy betonowej platformy peronu. Przekłada lufę ponad krawędzią i pakuje kilka pocisków w Zielonych wychylających się zza betonowego murka. Do walki włączają się Śrubek z Marcinem, oskrzydlający pociąg z prawej flanki. Pierwsze działko przeciwlotnicze milknie, gdy strzelec dostaje serią przez plecy i opada ciężko na  pulpit. W tym momencie odzywa się rykiem silnik diesla lokomotywy na północnym końcu pociągu. Cała konstrukcja z piskiem zwalnianych hamulców zaczyna powoli toczyć się po torach. Zieloni przerywają ogień i rzucają się do drzwi wagonów i na platformy załadunkowe. Kątem oka widzę, jak z prawej strony w kierunku bliższej lokomotywy biegnie przez perony postać w zielonej kurtce. Holecek! Więc jednak woli wracać do swoich. Nie mam ochoty strzelać do bezbronnego, ale broń sama układa mi się na ramieniu.

- Nie strzelaj! – krzyczy Śrubek biegnący kilka kroków za Czechem.

W ostatnim momencie opuszczam broń, a Jirzi dopada do podestu lokomotywy i wskakuje do sterówki. Od strony wjazdu na perony unoszą się w niebo tłuste kłęby ciężkiego dymu z trafionego pickupa. Auto leży na boku, wciąż ostrzeliwane przez kilku żołdaków, a tylną część podwozia liżą płomienie płonącej ropy rozlewającej się z baku. Piotr próbuje ciągnąć nieprzytomnego Bartka po śniegu, ale gęsty ostrzał nie pozwala mu porzucić osłony płonącego wozu. Wtedy na głowy strzelających spadają dwa granaty rzucone z platformy parkingu na dachu peronów. Chomik z Aśką wychylają się jeszcze przez barierkę i dziewczyna pociąga długą serią po wagonie pasażerskim. Dwie jednoczesne eksplozje rozrzucają obrońców, a ja wykorzystuję sytuację i wpadając na peron kładę ogień osłonowy nie pozwalając im się podnieść. Po prawej Maciek wskakuje na podest lokomotywy i wybierając dokładnie cele bije pod kątem w dół do szukających rozpaczliwie osłony żołdaków. Ja w tym czasie przeskakuje przez barierkę podestu i przebiegam za jego plecami do sterówki. Jirzi już przerzuca wajchy i wciska przycisk rozrusznika. Maszyna budzi się do życia z głośnym burczeniem.

- Same hamulcy ne dadzo rade! – Czech przekrzykuje kanonadę i warkot silnika. – Muse nazad sterowat! -  Kładzie rękę na manetce przepustnicy i stopniowo dodaje gazu. Głośny zgrzyt i szarpnięcie niemal zwalają nas z nóg, gdy dwie lokomotywy piszcząc kołami po oblodzonych szynach, walczą ze sobą próbując przeciągnąć skład w przeciwnych kierunkach. W przednich drzwiach wagonu pasażerskiego podczepionego bezpośrednio do lokomotywy migają mi głowy żołdaków. Już się zorientowali, co się stało, bo drzwi odskakują na bok i ze środka rozlegają się strzały roznoszące w drobny mak tyle okienka i podsufitkę naszej sterówki. Kulimy się z Jirzim za potężną płytą dzielącą nas od przedziału elektrycznego znajdującego się za kabiną. Maciek trzyma ogniem lewą stronę składu, a Śrubek z Marcinem ostrzeliwują wagon z prawej. Ani my nie możemy dostać się do nich, ani oni do nas. Jak ja lubię takie zasrane remisowe sytuacje! Nagle strzały z wagonu milkną, a my powoli podnosimy głowy do okien. Nagły wstrząs zwala nas zaraz z nóg, a nasza lokomotywa w rozrywającym uszy zgrzycie wyrywa gwałtownie do przodu jak zerwany z uwięzi byk. Zanim Jirziemu udaje się opanować rozszalałą maszynę wytaczamy się dobre sto kroków za peron wlokąc jak kotwicę, pasażerski wagon krzeszący iskry z zablokowanych hamulców. Reszta składu mija właśnie północny kraniec peronu, niknąc po chwili w mroku za łukiem torowiska.

            Na peronie zostało jeszcze trzech Zielonych, którzy nie załapali się na odjeżdżający pociąg do dobrobytu. Natychmiast stracili zapał do dalszej walki i stoją teraz z rękami w górze pośród potrzaskanych płyt i betonowych elementów schodów. Śrubek z Marcinem szybko zbierają ich broń i poganiają na południowy kraniec, gdzie Piotr właśnie wnosi Bartka. Jirzi  biegnie do nich z apteczką wyciągniętą z kabiny lokomotywy. Zeszło nam chwilę z odblokowaniem hamulców, ale nasz dwuelementowy skład stoi znowu na peronie. Piotr kładzie Bartka na ławce i sam ciężko opada na siedzisko. Jest cały osmalony i krwawi z kilku otarć i rozcięć, ale nie widać poważniejszych ran. Brat za to leży nieruchomo z krwawiącą głową i prawą nogą wykręconą pod dziwnym kątem.

- Złamanie – sapie Dowódca wskazując na Bartka. – Jak walnąłem w ten murek to go wyrzuciło z paki.

Jirzi chyba nie do końca wie co robić, więc delikatnie go odsuwam każąc zająć się zadrapaniami Piotra, a sami z Maćkiem nastawiamy nogę i ładujemy pomiędzy dwie plastikowe rynienki wyrwane z kanału kablowego. Całość oplatamy ciasno bandażem i dopiero wtedy opatrujemy rozbity łuk brwiowy. Na peron schodzą się cywile, którym udało się uciec na początku walki. Marcin przybiega do nas ucieszony.

- To ludzie od nas! – mówi prowadząc ku nam siwego, niewysokiego mężczyznę – To jest starszy naszego obozu.

- Kownacki. – Człowiek kiwa głową z bladym uśmiechem.

- Chorąży Trzos. – Piotr odwzajemnia ukłon – Czy możecie zająć się naszym rannym? Musimy jak najszybciej ruszać za tym pociągiem.

- Oczywiście. – zgadza się Starszy – Zrobimy co w naszej mocy.

- Marcin – Piotr zwraca się do chłopaka. – dziękuję ci za wszystko, ale tu się rozstajemy. Zostawiam ci rannych i najmłodszych z oddziału.

- Ale ja z wami. Proszę mnie nie odsyłać. Tam zostało pełno naszych.

- Wiem synu, – Piotr kładzie mu rękę na ramieniu i spogląda głęboko w oczy. – Ale tylko tobie ufam na tyle, żeby zostawić tu moich ludzi.

Marcin chce chyba jeszcze coś powiedzieć, ale tylko kiwa głową wypuszczając powietrze.

- Panie Kownacki – Dowódca ciężko podnosi się z ławki – Marcin zaprowadzi was do reszty mojego oddziału. Jest też sprawa z Doktorem Czaplińskim oraz gangiem motocyklowym.

- Nie wiem co na to możemy poradzić. – Starszy rozkłada ręce w geście bezradności. – Nie jesteśmy policją ani wojskiem. Nie umiemy walczyć.

Piotr ściąga z głowy swój sfatygowany, brązowy beret z orzełkiem i wkłada na głowę Marcina.

- Ale on umie – mówi patrząc chłopakowi w oczy.

 

            Odjeżdżamy po kilku minutach żegnani przez kilkanaście osób uwolnionych z pociągu, Aśkę klęczącą przy nieprzytomnym Bartku i stojącego obok niej Chomika. Widzę jak mały trzyma rękę w górze dopóki peron nie znika mi za zakrętem torowiska. Z Zośką nie dane mi się było pożegnać. Z trzaskiem zasuwam okno w wagonie pasażerskim. W mroku za oknem wirują pierwsze płatki śniegu wieczornej śnieżycy. Wnętrze podzielone na sypialne przedziały jest przerobione na koszary. W każdej sekcji po dwa piętrowe łóżka, co trzy sekcje przedział gospodarczo-magazynowy. Znajdujemy trochę konserw i zapasów pochowanych w schowkach pod pryczami. W centralnie położonym składzie pełniącym funkcję magazynu broni, podłoga zawalona jest pustymi skrzynkami i metalowymi puszkami po ruskiej amunicji pośredniej i pełnokalibrowej. Widać, że ktoś tu wpadł w pośpiechu zgarniając z półek na szybko co tylko popadnie. Kilka minut buszowania w tym bałaganie ujawnia jednak trochę skarbów. Parę rozerwanych, białych, paczuszek z pociskami pięć-pięćdziesiąt-sześć pasujących zarówno do mojego zabytka jak i do nowoczesnych modułowców Piotra i chłopaków. Wciśnięty w kąt, pełnokalibrowy samopowtarzalny karabin wyborowy z prymitywną jak cep lunetą celowniczą. Z wyglądu przypomina standardowy automat, który ktoś złapał za lufę i kolbę i rozciągnął tak z pół metra. Na dnie jednej ze skrzynek udało się znaleźć nawet kilka pocisków do tego starocia. Mamy z Maćkiem ubaw, gdy dowódca bierze broń do ręki i przy pierwszym przeładowaniu magazynek wypada z gniazda rozsypując całą swoją zawartość po podłodze. Piotr gromi nas wzrokiem.

- Snajperskaja Vintowka! Ten karabin wyborowy to legenda i obiekt pożądania każdego strzelca, z każdej armii dawnego bloku wschodniego. Tylko najlepsi dostąpili zaszczytu operowania tą bronią. Trochę szacunku panowie. – Po czym puszcza do nas oko ( to zdrowe) i ciska barachło w ten sam kąt, z którego je podniósł. Udaje nam się jeszcze znaleźć dwa plastikowe magazynki pasujące do mojej broni, skrzyneczkę z tuzinem małych granatów obronnych oraz dwa pociski do wyrzutni przeciwpancernej. Gdybyśmy wymietli podłogę do czysta, pewnie uzbierałoby się jeszcze z pół wiaderka amunicji czterech czy pięciu typów, ale tak naprawdę mamy wszystko co nam potrzeba. Robię przegląd moich gratów. Strzelba została z plecakiem i kurtką na przechowaniu u Zośki. Mam przy sobie najpotrzebniejsze klamoty takie jak opatrunki w plastikowym, strunowym woreczku, nóż, latarka i krzesiwo. Wszystko tak, jak zapakowałem w ładownice pasa, jeszcze w Szpitalu. Z trzech magazynków do automatu, znalezionych na punkcie kontrolnym został mi jeden. Resztę pogubiłem na moście. Dobrze, że tu znalazłem jeszcze dwa. Nie wyglądają tak samo, bo zamiast przeźroczystego, lekko zielonkawego plastiku są zrobione z czarnego, matowego tworzywa, ale cały mechanizm podawania jest zachowany w dużo lepszym stanie. Może nawet spróbuje postrzelać seriami, bez obawy o zacięcie. Upycham magazynki i luźną amunicję po kieszeniach kurtki. Dwa zapasowe od dziewiątki wciskam do kieszeni bluzy na piersi. Nie było czasu przeczyścić pistoletu po kąpieli w rzece. Mam nadzieję, że muł nie dostał się do lufy. Wyjmuję magazynek i odciągając zamek oglądam pod wątłe światło żarówki. Chyba jest ok, ale cały mechanizm chrupie piaskiem i zdecydowanie nie działa tak lekko jak powinien. Składam z powrotem i wciskam w kaburę na plecach dociągając mocno pasek.

 

            Wiatr chłoszcze po twarzach wpadając przez rozbite okna. Pociąg  już od godziny pruje pustkę nocy w zupełnej ciemności. Reflektory lokomotywy zostały posiekane kulami, a pchany przed nią wagon nie ma ich wcale. Nasze małe latarki wychwytują tylko skrawki torowiska i migające w tył słupy trakcyjne coraz szczelniej okryte płatkami mokrego, gęstego śniegu. Udało nam się znaleźć co prawda dwie pary gogli w jednej szafek. Pewnie należały do załogi tego bwp. Razem z Maćkiem próbujemy w nich coś dojrzeć w gęstej zamieci, ale nawet zawijając twarz szczelnie szalikami nie jesteśmy w stanie wytrzymać w otwartych przednich drzwiach dłużej niż kilka chwil.

- Chłopaki idźcie na tył trochę się rozgrzać. – Piotr zatrzaskuje z trudem drzwi. – Mają nad nami kilkanaście minut przewagi, a w tej śnieżycy i tak ich nie wypatrzymy. Nie ma sensu, żebyśmy wszyscy marzli.

Korzystamy z propozycji skwapliwie, jako że wagon jest podłączony do prądnicy lokomotywy i działa nie tylko oświetlenie, ale i bardzo wydajne elektryczne ogrzewanie. Jeden szczególnie efektywny grzejnik wykorzystujemy w charakterze podgrzewacza do konserw. Menu Zielonych nie należy do wyszukanych, ale zapewni odpowiednią dawkę kalorii. Maciek łapię dwie gorące konserwy przez kawałek ręcznika.

- Spróbuję podać jakoś Śrubkowi i Jirziemu do lokomotywy. Mam nadzieje, że się z tym nie spierdziele pod koła – rzuca z uśmiechem i znika w drzwiach. Ja otwieram swoją porcję i pochłaniam ją w czterech kęsach pomagając sobie nożem. Obiad i kolacja zaliczone za jednym zamachem. Jak już wrócimy do miasta to zapoluje sobie na sarny koło szpitala. Taki udziec przypieczony nad ogniskiem, z utartym dzikim chrzanem i natką pietruszki. Wzdychając spoglądam w dno wyjedzonej konserwy i z trudem przełykam tłustą paciarę zalegającą mi w gardle. Szkoda, że przepić nie ma czym. Odruchowo łapię za ładownicę z małą plastikową buteleczką ze spirytusem. Nie, nie jest aż tak źle, żeby stosować drastyczne metody. Podnoszę się ciężko z pryczy, łapię za lufę karabinu i zbieram się do wyjścia. W połowie wagonu zakładam gogle, obwiązuję szczelnie twarz szalikiem i dopinam wojskową kurtkę pod samą szyję. Nasz skład właśnie wchodzi w prawy łuk, gdy przez okna mijanego przedziału wpada smuga jasnego, ostrego światła. Ułamek sekundy później cała prawa ściana wagonu eksploduje! Ciężkie pociski rwą konstrukcję na strzępy. Padam na podłogę gubiąc broń i słyszę ryk Piotra:

-  Uwaga! Zaraz …. – eksplozja wyrywa kawał ściany po mojej lewej stronie. Próbuję podnieść się na nogi, ale nagłe szarpnięcie wybija mnie z równowagi. Kawał sufitu składa się do wewnątrz uderzając mnie w prawy bark i popychając na ścianę, której nie ma. Czuję tylko, jak podmuch unosi mnie w powietrze. Uderzenia w ziemię już nie czuję.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz