sobota, 20 marca 2021

Szpony i Stal: Prolog - krótkie opowiadanie mechaniczno-demoniczno-wojenne

 

Młodszy lejtnant Dimitr Gaznicow wył ze strachu w ciasnej kabinie. Poharatany BM-7 pędził przez gęsty las, co rusz potykając się i gubiąc rytm. Lewa łapa utknęła w wykrocie. Mech zaczepił bokiem o smukłą sosnę. Pień trzasnął jak zapałka, ale odbił go z powrotem na właściwy kurs. Dima skontrował, pozwolił maszynie odzyskać równowagę i wydusił z silnika ostatnie rezerwy mocy. Pojazd wypadł spomiędzy drzew i pognał w dół zbocza, byle szybciej, byle dalej od lasu. Byle dalej od… nich.

Ale rzężący bystrochodnyj mech zwiadowczy zwalniał, niesiony już tylko siłą rozpędu. Żyroskop nie nadążał w pełni kompensować przechyłu kabiny, silnik pryskał olejem z rozbitej pokrywy zaworów, dymił z rozerwanej chłodnicy.

            – Jeszcze troszkę, jeszcze kawałek! – skamlał chłopak, ściskając kurczowo drążki sterowania. Przyłożył twarz do wizjera peryskopu wstecznego. Przez  kłęby dymu buchające z rozprutego pancerza ujrzał niknącą w oddali, nieruchomą ścianę lasu. Nie gonili go, a przynajmniej na razie nie.

            Zwolnił dźwignie. Przekładnie jęknęły i ze zgrzytem zakleszczonych kół zębatych zdały obroty. Maszyna zaryła stopami w ziemię i znieruchomiała. Lejtnant nie miał odwagi zgasić silnika. Diesel dudnił nierówno na biegu jałowym, tuż za grodzią przedziału bojowego. Wentylator przestał odciągać dym ze spalonego oleju i tlącej się izolacji. Duszący smród nie tłumił jednak zapachu śmierci, który powoli wypełniał kabinę maszyny bojowej.

            Dima zamknął oczy. Głowa opadła mu bezwładnie na pierś. Nie potrafił uspokoić szczękających zębów. Rozwarł posklejane brudem powieki i tłumiąc szloch spojrzał za siebie. Przez łzy wszystko wyglądało normalnie, ale wiedział, że to nieprawda. Otarł twarz wierzchem okopconej dłoni i… przez nitki siwego dymu zobaczył to, czego tak bardzo nie chciał ujrzeć.

            Komandir siedział w fotelu na podwyższeniu wieżyczki działa. Ze swojego miejsca chłopak widział tylko jego nogi. Buty, jak zawsze wyglancowane po same cholewki, oparte na metalowych strzemionach obrotnicy, nogawki brunatnego munduru czerwonoarmisty poznaczone pasmami krwi. Dimitr przełknął ślinę, wychylił się przez oparcie siodełka i zmusił, by spojrzeć w górę, prosto w twarz dowódcy… Ale twarzy nie było. Pośmiertny tik upiornie wzdrygnął bezgłowym trupem, a rewolwer wysunął się z martwej dłoni i stuknął o podłogę.   

            Młodszy lejtnant zawył i nie mogąc nawet na chwilę oderwać oczu od koszmarnego widoku, po omacku złapał uchwyt pokrywy włazu nad głową. Jakimś cudem wypełzł na zewnątrz. Walczył o pierwszy haust czystego powietrza, ale nie zdążył. Spazmatyczny skurcz skręcił żołądek, a żółć chlusnęła przez nos i zaciśnięte usta. Dima objął odłamaną w połowie lufę armaty i ślizgając się na wymiocinach wywindował na dach wieży mecha. 

            Przed nim rozpościerało się pasmo ziemi niczyjej. Równina, przecięta wstęgą szerokiej rzeki, wyglądała jak powierzchnia obcej planety. Na łagodnym stoku, przeoranym walcem nawały artyleryjskiej, sterczały kikuty martwych drzew i gruzy umocnień wrogiej linii obrony. Bunkry rozłupane niczym skorupki jajek, transzeje okopów i ziemianki wgniecione w ziemię pięściami pocisków burzących, resztki namiotów i baraków w drugiej linii. Wszystko to świadczyło, że „Rzeczpospolita Trojga Narodów zdychała, jak wściekły pies”! Przecież tak pisano we frontowych gazetach.

            Dima potoczył wzrokiem po zdobytych dziś umocnieniach. Rankiem nie znaleźli tu ani jednego trupa, jednej kropli krwi. Całonocna nawała ogniowa biła w pustkę. Gdy o świcie stanęli na brzegu rzeki, ryknęli gromkie „Urra! Urra! Urra!”. „Tchórze uciekli! Wiwat międzynarodowy proletariat!” – krążyło od oddziału do oddziału, od kompanii do kompanii.        

            Ale już wtedy wiedział, że coś jest nie tak. Oficerowie polityczni krzyczeli przez megafony patriotyczne hasła. Pomiędzy żołnierzami krążyli komisarze ludowi i zagrzewali do walki. Młodsi poborowi, którzy jeszcze nie widzieli boju na własne oczy, podchwytywali okrzyki z entuzjazmem. Czerwone sztandary witały każdą nową barkę desantową lądującą na brzegu i każdą kompanię, która przeprawiła się mostami pontonowymi. Ale starzy frontowcy wiedzieli… wiedzieli, że prawdziwa walka jeszcze się nie zaczęła. 

            Pierwszy pluton batalionu zwiadu dostał rozkaz zabezpieczenia lewej flanki. Łodzie motorowe holowały platformy desantowe z sześcioma dwunożnymi, jedenastotonowymi maszynami. Dwa bataliony osłonowe piechoty dobiły do brzegu barkami i zdążyły zabezpieczyć przyczółek. Nikt do nich nie strzelał, nikt nawet nie próbował ich zatrzymać.

Za zwiadowcami rwała fala w brązowych mundurach. Setka barek wypełnionych żołnierzami, platformy desantowe dla mechów, wreszcie dwa mosty pontonowe – jedyny sposób, by przetransportować najcięższe maszyny trzeciej dywizji pancernej. Sześcionogie, ponad czterdziestotonowe kolosy KW-1 z potężnymi działami kalibru siedemdziesiąt sześć milimetrów zajmowały całą szerokość przeprawy.

Zwinne BM-7 wylądowały na piaszczystym brzegu bez żadnych problemów. Pluton rozstawił się w szyk bojowy i pomknął w górę łagodnego stoku, omijając łukiem linię pierwszych umocnień. Główne siły rozwinęły ławę natarcia w chwilę później. Pułk nowiutkich mechów średnich M-34 ruszył z rykiem silników. Za czworonożnymi maszynami zwartą linią szła piechota. Dima patrzył wtedy na tę potęgę i nie mógł uwierzyć, że jest jej częścią. Promienie wschodzącego słońca grały na nagich bagnetach.

– Na zachód, towarzysze! Po zwycięstwo! – zakrzyknęła radiostacja głosem dowódcy pułku.

Za Rodinu! – ryknęli w odpowiedzi i ruszyli!

Dima patrzył teraz na niedobitki tej armii i nie mógł uwierzyć, że wszystko potoczyło się tak szybko. Grupki pokrwawionych, przerażonych żołnierzy uciekały w kierunku rzeki. Przedpole zaścielały ciała tych, którym nie starczyło sił. Pojedyncze mechy wychodziły z lasu i próbowały dotrzeć jak najbliżej przeprawy, zataczając się na rozerwanych siłownikach. Sztandary już nie powiewały dumnie, tylko leżały w piachu, rozdeptywane setkami butów czerwonoarmistów, pragnących dostać się na bezpieczny drugi brzeg. Jedna z przeciążonych barek straciła stateczność i przy wtórze rozpaczliwych krzyków wywróciła do góry dnem.

Gaznicow w pierwszej chwili nie zrozumiał, dlaczego ludzie wrzeszczą. Barka szła na dno, a żołnierze na brzegu rzucili się do wody, chcąc pokonać rzekę wpław. Dotarło to do niego dopiero, gdy usłyszał za sobą ryk silnika. Z przerażeniem zobaczył, jak z lasu za nim wytoczył się jeden z ciężkich KW. Maszyna szła tylko na przednich nogach. Pozostałe wlokła za sobą, jak ranny kundel. Przechylony kadłub nie pozwalał naprowadzić armaty. A na pancerzu…

Dima zdusił w gardle skowyt strachu i wskoczył do otwartego włazu dowódcy. Strącił trupa z siodełka, złapał uchwyt karabinu maszynowego, zamontowanego na obrotnicy i szarpnął suwadło. Wdusił spust do oporu, a długa lufa diektiariowa rzygnęła strumieniem pocisków smugowych w kierunku dogorywającego KW-1. Iskry rykoszetów zatańczyły na pancerzu. Szare cienie odskoczyły na boki, wymykając się morderczej nawale.

Karabin zająknął się niewypałem. Łomotanie kolby o ramię nagle ustało. Lejtnant rozpaczliwie uderzył pięścią w talerz magazynka raz i drugi, szarpnął suwadłem i wreszcie wybił z komory nieodstrzelony pocisk. Szare sylwetki wyciągnęły się w długich skokach ku jego maszynie.

Po sekundzie trwającej wieczność, broń znowu zagrała ogłuszającym staccato. Pierwszy stwór zarył w ziemię z rozłupanym łbem. Drugi, trafiony w bark, zdołał uskoczyć między drzewa. Trzeci i czwarty zawróciły ku wrakowi i w kilku susach skryły się za pancerzem.

Chłopak drżącymi rękami odepchnął karabin i gramoląc się po trupie dowódcy zdołał wpełznąć do kabiny. Zatrzasnął właz na głucho i skoczył ku siedzeniu kierowcy. Niemal zdusił silnik, ale zaraz wrzucił właściwy bieg i zmusił BM do ostatniego wysiłku. Kulejący mech ruszył, ciężko utykając w kierunku zbawczego brzegu. Dimitryj wiedział, że potwory nie ustąpią. Klął i krzyczał, by zmusić rzężącą maszynę do szybszego biegu.

Lewa łapa broczyła olejem hydraulicznym z rozerwanych stabilizatorów. Bezduszny wskaźnik w kabinie pokazywał, jak z każdym krokiem życiodajny płyn wypływa z mechanizmu. Lejtnant naparł barkiem na dźwignię napędu i wolną ręką huknął w szkiełko instrumentu. Zaskowyczał przez zaciśnięte szczęki:

– No szybciej, jeszcze trochę…

BM-7 pędził na pełnych obrotach po trawiastym zboczu. Mijał ostatnich maruderów. Żołnierze machali, prosząc o pomoc, ale młodszy lejtnant nie zważał na nich, gnany zwierzęcym strachem. Zrzucał drążki napędu i rozłączał sprzęgła tylko po to, aby wykręcić przed lejami po pociskach i większymi stertami gruzu.

Nagłe uderzenie zachwiało mechem. Maszyna, wybita z równowagi w pół kroku, zaryła tępym pyskiem w piach szerokiej plaży. Dima poleciał na masywną krawędź włazu. Zęby zadzwoniły od uderzenia, a oczy na moment zakryła ciemność. Ostry ból rozszedł się u nasady nosa. Czołgowy hełmofon zamortyzował uderzenie, ale zamroczony chłopak nie mógł się zorientować, gdzie dół, gdzie góra.

Oprzytomniał od razu, gdy usłyszał wściekły ryk. Dookoła odezwała się nieskładna palba z karabinów, która jednak zaraz ustąpiła wrzaskowi przerażonych żołnierzy.

– Pomocy! Towarzysze, pomooocy! – darł się Dima, próbując wydostać nogi spod tablicy rozdzielczej.

Ciężkie uderzenia zadudniły po pancerzu. Stalowa płyta dachu najpierw ugięła się, a po chwili rozdarła jak karton. W wyrwie błysnęły długie pazury. Lejtnant desperacko skoczył w kierunku ciała dowódcy.

Szmaciana, pokrwawiona lalka, która jeszcze przed chwilą była jego komandirem, leżała wciśnięta w kąt przedziału bojowego maszyny. Dima odepchnął się od burty i ześlizgnął po pokrwawionej i zalanej olejem podłodze.

Stalowa płyta wpadła z jękiem do środka, ale lejtnant już kurczowo zaciskał dłonie na nagantcie dowódcy. Drżącym kciukiem odwiódł kurek i od razu szarpnął za spust. Broń kopnęła podrzutem, uderzając go grzbietem lufy w twarz, ale śmiercionośny pocisk pomknął w kierunku wyrwy w pancerzu.

Wściekły ryk oznajmił, że kula sięgnęła celu. Chłopak łkając z przerażenia, odciągnął kurek i strzelił jeszcze raz. Rykoszet odbił się od blachy i gwizdnął mu nad głową. Zanim ponownie odwiódł kurek, stwór zaatakował. Wbił do środka łeb i ramiona. Długie łapska wyciągnął, by rozszarpać wszystko, co stanie mu na drodze.

Dima zawył i wypalił w wielki, kosmaty psyk. Kula, wystrzelona prawie z przyłożenia, uderzyła w czerwone ślepie. Stwór sapnął i padł. Chłopak rozpaczliwie klikał pustym rewolwerem, próbując posłać w truchło nieistniejące pociski. Wreszcie opanował się na tyle, by kopniakiem odsunąć od siebie wilczy łeb i podnieść na czworaki.

Poterczuk! Poterczuk! ­– mamrotał jak w trasie miano bajkowego potwora, którym straszyła go babcia.

Odepchnął się piętami od podłogi i zapadł w kącie, nakrywając głowę rękami. Było mu już wszystko jedno. Chciał tylko, żeby to się skończyło i żeby ten koniec był szybki i bezbolesny.

Nawet nie jęknął, gdy właz nad nim rozwarł się na całą szerokość, a do wnętrza wpadło światło zachodzącego słońca.

– Towarzyszu, łapcie! Bystro! Bystro! – krzyknął ktoś z góry.

Chłopak podniósł głowę i zobaczył wyciągniętą ku sobie rękę. Pochwycił ją bezwiednie, a ludzie w brunatnych mundurach wyciągnęli go z wraku.

Ktoś objął go ramieniem i prowadził ze sobą, inni krzyczeli i raz po raz dawali ognia z długich karabinów w kierunku ściany lasu. Dimitri nie mógł podnieść głowy. Wciąż oszołomiony próbował przebierać nogami i mamrotał cicho pod nosem „poterczuk… poterczuk”. Ledwie zarejestrował, że brodzi w wodzie. Czerwonej – od krwi. Ktoś pomógł mu wejść na pokład drewniej łodzi.

Ty odwrót osłonił! – ryknął mu do ucha wąsaty starszyna. – Mnogo ludzi uratował. Dla was medal, wy gieroj!

Dima nie słuchał. Siedział oparty o burtę i patrzył na oddalający się brzeg. Pomiędzy dymami płonących mechów, w czerwonym blasku zachodzącego słońca, wyraźnie odcinały się wysokie, potężne sylwetki demonów. Chłopak wzdrygnął się, zakrył uszy dłońmi i wtulił głowę między kolana.

Wilcze wycie poniosło się nad lasem.  

 

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz