Młodszy lejtnant Dimitr Gaznicow wył ze strachu w ciasnej kabinie. Poharatany BM-7 pędził przez gęsty las, co rusz potykając się i gubiąc rytm. Lewa łapa utknęła w wykrocie. Mech zaczepił bokiem o smukłą sosnę. Pień trzasnął jak zapałka, ale odbił go z powrotem na właściwy kurs. Dima skontrował, pozwolił maszynie odzyskać równowagę i wydusił z silnika ostatnie rezerwy mocy. Pojazd wypadł spomiędzy drzew i pognał w dół zbocza, byle szybciej, byle dalej od lasu. Byle dalej od… nich.
Ale rzężący bystrochodnyj
mech zwiadowczy zwalniał, niesiony już tylko siłą rozpędu. Żyroskop nie nadążał
w pełni kompensować przechyłu kabiny, silnik pryskał olejem z rozbitej pokrywy
zaworów, dymił z rozerwanej chłodnicy.
– Jeszcze troszkę, jeszcze kawałek!
– skamlał chłopak, ściskając kurczowo drążki sterowania. Przyłożył twarz do
wizjera peryskopu wstecznego. Przez kłęby dymu buchające z rozprutego pancerza
ujrzał niknącą w oddali, nieruchomą ścianę lasu. Nie gonili go, a przynajmniej
na razie nie.
Zwolnił dźwignie. Przekładnie
jęknęły i ze zgrzytem zakleszczonych kół zębatych zdały obroty. Maszyna zaryła
stopami w ziemię i znieruchomiała. Lejtnant nie miał odwagi zgasić silnika. Diesel
dudnił nierówno na biegu jałowym, tuż za grodzią przedziału bojowego.
Wentylator przestał odciągać dym ze spalonego oleju i tlącej się izolacji.
Duszący smród nie tłumił jednak zapachu śmierci, który powoli wypełniał kabinę maszyny
bojowej.
Dima zamknął oczy. Głowa opadła mu
bezwładnie na pierś. Nie potrafił uspokoić szczękających zębów. Rozwarł posklejane
brudem powieki i tłumiąc szloch spojrzał za siebie. Przez łzy wszystko
wyglądało normalnie, ale wiedział, że to nieprawda. Otarł twarz wierzchem
okopconej dłoni i… przez nitki siwego dymu zobaczył to, czego tak bardzo nie
chciał ujrzeć.
Komandir
siedział w fotelu na podwyższeniu wieżyczki działa. Ze swojego miejsca chłopak
widział tylko jego nogi. Buty, jak zawsze wyglancowane po same cholewki, oparte
na metalowych strzemionach obrotnicy, nogawki brunatnego munduru
czerwonoarmisty poznaczone pasmami krwi. Dimitr przełknął ślinę, wychylił się
przez oparcie siodełka i zmusił, by spojrzeć w górę, prosto w twarz dowódcy…
Ale twarzy nie było. Pośmiertny tik upiornie wzdrygnął bezgłowym trupem, a rewolwer
wysunął się z martwej dłoni i stuknął o podłogę.
Młodszy lejtnant zawył i nie mogąc
nawet na chwilę oderwać oczu od koszmarnego widoku, po omacku złapał uchwyt
pokrywy włazu nad głową. Jakimś cudem wypełzł na zewnątrz. Walczył o pierwszy haust
czystego powietrza, ale nie zdążył. Spazmatyczny skurcz skręcił żołądek, a żółć
chlusnęła przez nos i zaciśnięte usta. Dima objął odłamaną w połowie lufę
armaty i ślizgając się na wymiocinach wywindował na dach wieży mecha.
Przed nim rozpościerało się pasmo
ziemi niczyjej. Równina, przecięta wstęgą szerokiej rzeki, wyglądała jak
powierzchnia obcej planety. Na łagodnym stoku, przeoranym walcem nawały
artyleryjskiej, sterczały kikuty martwych drzew i gruzy umocnień wrogiej linii
obrony. Bunkry rozłupane niczym skorupki jajek, transzeje okopów i ziemianki wgniecione
w ziemię pięściami pocisków burzących, resztki namiotów i baraków w drugiej
linii. Wszystko to świadczyło, że „Rzeczpospolita Trojga Narodów zdychała, jak
wściekły pies”! Przecież tak pisano we frontowych gazetach.
Dima potoczył wzrokiem po zdobytych
dziś umocnieniach. Rankiem nie znaleźli tu ani jednego trupa, jednej kropli
krwi. Całonocna nawała ogniowa biła w pustkę. Gdy o świcie stanęli na brzegu
rzeki, ryknęli gromkie „Urra! Urra! Urra!”. „Tchórze uciekli! Wiwat
międzynarodowy proletariat!” – krążyło od oddziału do oddziału, od kompanii do
kompanii.
Ale
już wtedy wiedział, że coś jest nie tak. Oficerowie polityczni krzyczeli przez
megafony patriotyczne hasła. Pomiędzy żołnierzami krążyli komisarze ludowi i
zagrzewali do walki. Młodsi poborowi, którzy jeszcze nie widzieli boju na
własne oczy, podchwytywali okrzyki z entuzjazmem. Czerwone sztandary witały
każdą nową barkę desantową lądującą na brzegu i każdą kompanię, która
przeprawiła się mostami pontonowymi. Ale starzy frontowcy wiedzieli… wiedzieli,
że prawdziwa walka jeszcze się nie zaczęła.
Pierwszy pluton batalionu zwiadu
dostał rozkaz zabezpieczenia lewej flanki. Łodzie motorowe holowały platformy
desantowe z sześcioma dwunożnymi, jedenastotonowymi maszynami. Dwa bataliony
osłonowe piechoty dobiły do brzegu barkami i zdążyły zabezpieczyć przyczółek. Nikt
do nich nie strzelał, nikt nawet nie próbował ich zatrzymać.
Za zwiadowcami rwała fala w brązowych mundurach. Setka barek
wypełnionych żołnierzami, platformy desantowe dla mechów, wreszcie dwa mosty
pontonowe – jedyny sposób, by przetransportować najcięższe maszyny trzeciej
dywizji pancernej. Sześcionogie, ponad czterdziestotonowe kolosy KW-1 z
potężnymi działami kalibru siedemdziesiąt sześć milimetrów zajmowały całą
szerokość przeprawy.
Zwinne BM-7 wylądowały na piaszczystym brzegu bez żadnych
problemów. Pluton rozstawił się w szyk bojowy i pomknął w górę łagodnego stoku,
omijając łukiem linię pierwszych umocnień. Główne siły rozwinęły ławę natarcia
w chwilę później. Pułk nowiutkich mechów średnich M-34 ruszył z rykiem
silników. Za czworonożnymi maszynami zwartą linią szła piechota. Dima patrzył
wtedy na tę potęgę i nie mógł uwierzyć, że jest jej częścią. Promienie
wschodzącego słońca grały na nagich bagnetach.
– Na zachód, towarzysze! Po zwycięstwo! – zakrzyknęła
radiostacja głosem dowódcy pułku.
– Za Rodinu! – ryknęli
w odpowiedzi i ruszyli!
Dima patrzył teraz na niedobitki tej armii i nie mógł
uwierzyć, że wszystko potoczyło się tak szybko. Grupki pokrwawionych,
przerażonych żołnierzy uciekały w kierunku rzeki. Przedpole zaścielały ciała
tych, którym nie starczyło sił. Pojedyncze mechy wychodziły z lasu i próbowały
dotrzeć jak najbliżej przeprawy, zataczając się na rozerwanych siłownikach. Sztandary
już nie powiewały dumnie, tylko leżały w piachu, rozdeptywane setkami butów
czerwonoarmistów, pragnących dostać się na bezpieczny drugi brzeg. Jedna z
przeciążonych barek straciła stateczność i przy wtórze rozpaczliwych krzyków
wywróciła do góry dnem.
Gaznicow w pierwszej chwili nie zrozumiał, dlaczego ludzie wrzeszczą.
Barka szła na dno, a żołnierze na brzegu rzucili się do wody, chcąc pokonać
rzekę wpław. Dotarło to do niego dopiero, gdy usłyszał za sobą ryk silnika. Z
przerażeniem zobaczył, jak z lasu za nim wytoczył się jeden z ciężkich KW.
Maszyna szła tylko na przednich nogach. Pozostałe wlokła za sobą, jak ranny
kundel. Przechylony kadłub nie pozwalał naprowadzić armaty. A na pancerzu…
Dima zdusił w gardle skowyt strachu i wskoczył do otwartego
włazu dowódcy. Strącił trupa z siodełka, złapał uchwyt karabinu maszynowego,
zamontowanego na obrotnicy i szarpnął suwadło. Wdusił spust do oporu, a długa
lufa diektiariowa rzygnęła strumieniem pocisków smugowych w kierunku
dogorywającego KW-1. Iskry rykoszetów zatańczyły na pancerzu. Szare cienie odskoczyły
na boki, wymykając się morderczej nawale.
Karabin zająknął się niewypałem. Łomotanie kolby o ramię
nagle ustało. Lejtnant rozpaczliwie uderzył pięścią w talerz magazynka raz i
drugi, szarpnął suwadłem i wreszcie wybił z komory nieodstrzelony pocisk. Szare
sylwetki wyciągnęły się w długich skokach ku jego maszynie.
Po sekundzie trwającej wieczność, broń znowu zagrała
ogłuszającym staccato. Pierwszy stwór zarył w ziemię z rozłupanym łbem. Drugi,
trafiony w bark, zdołał uskoczyć między drzewa. Trzeci i czwarty zawróciły ku
wrakowi i w kilku susach skryły się za pancerzem.
Chłopak drżącymi rękami odepchnął karabin i gramoląc się po
trupie dowódcy zdołał wpełznąć do kabiny. Zatrzasnął właz na głucho i skoczył
ku siedzeniu kierowcy. Niemal zdusił silnik, ale zaraz wrzucił właściwy bieg i
zmusił BM do ostatniego wysiłku. Kulejący mech ruszył, ciężko utykając w
kierunku zbawczego brzegu. Dimitryj wiedział, że potwory nie ustąpią. Klął i
krzyczał, by zmusić rzężącą maszynę do szybszego biegu.
Lewa łapa broczyła olejem hydraulicznym z rozerwanych stabilizatorów.
Bezduszny wskaźnik w kabinie pokazywał, jak z każdym krokiem życiodajny płyn
wypływa z mechanizmu. Lejtnant naparł barkiem na dźwignię napędu i wolną ręką
huknął w szkiełko instrumentu. Zaskowyczał przez zaciśnięte szczęki:
– No szybciej, jeszcze trochę…
BM-7 pędził na pełnych obrotach po trawiastym zboczu. Mijał
ostatnich maruderów. Żołnierze machali, prosząc o pomoc, ale młodszy lejtnant
nie zważał na nich, gnany zwierzęcym strachem. Zrzucał drążki napędu i
rozłączał sprzęgła tylko po to, aby wykręcić przed lejami po pociskach i
większymi stertami gruzu.
Nagłe uderzenie zachwiało mechem. Maszyna, wybita z równowagi
w pół kroku, zaryła tępym pyskiem w piach szerokiej plaży. Dima poleciał na
masywną krawędź włazu. Zęby zadzwoniły od uderzenia, a oczy na moment zakryła
ciemność. Ostry ból rozszedł się u nasady nosa. Czołgowy hełmofon zamortyzował
uderzenie, ale zamroczony chłopak nie mógł się zorientować, gdzie dół, gdzie
góra.
Oprzytomniał od razu, gdy usłyszał wściekły ryk. Dookoła
odezwała się nieskładna palba z karabinów, która jednak zaraz ustąpiła
wrzaskowi przerażonych żołnierzy.
– Pomocy! Towarzysze, pomooocy! – darł się Dima, próbując
wydostać nogi spod tablicy rozdzielczej.
Ciężkie uderzenia zadudniły po pancerzu. Stalowa płyta dachu najpierw
ugięła się, a po chwili rozdarła jak karton. W wyrwie błysnęły długie pazury.
Lejtnant desperacko skoczył w kierunku ciała dowódcy.
Szmaciana, pokrwawiona lalka, która jeszcze przed chwilą była
jego komandirem, leżała wciśnięta w kąt przedziału bojowego maszyny. Dima
odepchnął się od burty i ześlizgnął po pokrwawionej i zalanej olejem podłodze.
Stalowa płyta wpadła z jękiem do środka, ale lejtnant już
kurczowo zaciskał dłonie na nagantcie dowódcy. Drżącym kciukiem odwiódł kurek i
od razu szarpnął za spust. Broń kopnęła podrzutem, uderzając go grzbietem lufy
w twarz, ale śmiercionośny pocisk pomknął w kierunku wyrwy w pancerzu.
Wściekły ryk oznajmił, że kula sięgnęła celu. Chłopak łkając
z przerażenia, odciągnął kurek i strzelił jeszcze raz. Rykoszet odbił się od
blachy i gwizdnął mu nad głową. Zanim ponownie odwiódł kurek, stwór zaatakował.
Wbił do środka łeb i ramiona. Długie łapska wyciągnął, by rozszarpać wszystko,
co stanie mu na drodze.
Dima zawył i wypalił w wielki, kosmaty psyk. Kula,
wystrzelona prawie z przyłożenia, uderzyła w czerwone ślepie. Stwór sapnął i
padł. Chłopak rozpaczliwie klikał pustym rewolwerem, próbując posłać w truchło
nieistniejące pociski. Wreszcie opanował się na tyle, by kopniakiem odsunąć od
siebie wilczy łeb i podnieść na czworaki.
– Poterczuk! Poterczuk!
– mamrotał jak w trasie miano bajkowego potwora, którym straszyła go
babcia.
Odepchnął się piętami od podłogi i zapadł w kącie, nakrywając
głowę rękami. Było mu już wszystko jedno. Chciał tylko, żeby to się skończyło i
żeby ten koniec był szybki i bezbolesny.
Nawet nie jęknął, gdy właz nad nim rozwarł się na całą
szerokość, a do wnętrza wpadło światło zachodzącego słońca.
– Towarzyszu, łapcie! Bystro! Bystro! – krzyknął ktoś z góry.
Chłopak podniósł głowę i zobaczył wyciągniętą ku sobie rękę.
Pochwycił ją bezwiednie, a ludzie w brunatnych mundurach wyciągnęli go z wraku.
Ktoś objął go ramieniem i prowadził ze sobą, inni krzyczeli i
raz po raz dawali ognia z długich karabinów w kierunku ściany lasu. Dimitri nie
mógł podnieść głowy. Wciąż oszołomiony próbował przebierać nogami i mamrotał
cicho pod nosem „poterczuk… poterczuk”. Ledwie zarejestrował, że brodzi w
wodzie. Czerwonej – od krwi. Ktoś pomógł mu wejść na pokład drewniej łodzi.
– Ty odwrót osłonił!
– ryknął mu do ucha wąsaty starszyna. – Mnogo ludzi uratował. Dla was medal, wy
gieroj!
Dima nie słuchał. Siedział oparty o burtę i patrzył na
oddalający się brzeg. Pomiędzy dymami płonących mechów, w czerwonym blasku
zachodzącego słońca, wyraźnie odcinały się wysokie, potężne sylwetki demonów.
Chłopak wzdrygnął się, zakrył uszy dłońmi i wtulił głowę między kolana.
Wilcze wycie poniosło się nad lasem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz