środa, 17 marca 2021

Kowal. Szabla Marszałka cz. XV

 


15.

            Po kilkuset metrach oraz paru zakrętach tunel rozwarł się szeroko i trójka dywersantów, po kolei, zeskoczyła na betonową posadzkę sporego pomieszczenia. W świetle słabiutkiego płomyka zapalniczki można było się rozeznać jedynie w najbliższym otoczeniu. Reszta podziemi Głównej Stacji Trafo tonęła w mroku.

            Pęki kabli i rur biegły we wszystkich kierunkach. Część niknęła po przeciwległej stronie pomieszczenia, w takim samym tunelu, jak ten z którego wyszli. Pozostałe wyginały się kolanami peszli i pozrywanych otulin ku stropowi. Na podłodze stały ciężkie szafy rozdzielni elektrycznych, opisane dawno wyblakłymi tabliczkami.

            Kowal sięgnął do swojego chlebaka i wyjął metalową puszkę zawiniętą w folię. Wyjął zwinięty w rulon plik notatek Kocura i powoli rozpakował uważając, by nie rozedrzeć wodoodpornego materiału.

            – Taaa… – mruknął pod nosem i przekartkował kilka stron. Sprawdził oznaczenia na pierwszej szafie. Ciężko było odczytać na wpół zatarty napis, ale po chwili pokręcił głową i ruszył ku następnej.

            – No, to będzie chyba tutaj… – powiedział sam do siebie i wyjął z torby dwa śrubokręty. Przez chwilkę majstrował przy zamku blaszanych drzwi. Blokada puściła i oczom całej trójki ukazała się tablica sterowników z migającymi na czerwono diodami.

Były kosynier, a obecnie elektryk przeleciał opuszkami palców po oznaczeniach, weryfikując je z tymi w notatkach. Przerzucił dwa pierwsze przełączniki, a potem jeszcze jeden. Lampa na suficie zabuczała i pomieszczenie zalało zimne światło.

– To… już? –  spytała Aria.

– Co „już”?

– No, robota. Tyle naszego? – uściśliła z nadzieją w głosie.

Kowal spojrzał na nią i uśmiechnął się pod wąsem.

– Tak.

Młodzi popatrzyli na siebie z triumfem…

– Tyle, że jest jeden problem.

…który zgasł, jak zdmuchnięty.

– Jak to tak zostawimy, to te gazowniki, co siedzą na EC-2 się zorientują, przyjdą tu i wyłączą. Musimy to utrzymać przez trzydzieści minut.  

            Schody wiodły na parter biurowca elektrowni. Świetlówki w kasetonach na suficie migały i buczały, próbując przetrawić pierwszą od niepamiętnych czasów dawkę prądu. Większość rozjarzała się na moment, po czym gasła zupełnie. Te nieliczne, które świeciły, zalewały wąski korytarz zimną, pulsującą poświatą.

            – No, to jaki jest plan? –  Marcel zatrzymał się przy wylocie klatki schodowej. Przywarł do odrapanej ściany z nożem w ręku i czujnie lustrował długi korytarz. Kowal popatrzył na niego i uśmiechnął się pod wąsem z pobłażaniem.

            – Plan jest prosty, Baleron. Trzeba tu zostać i upewnić się, że nikt nie zechce wyłączyć tej rozdzielni, przynajmniej przez następne dwadzieścia pięć minut.

            – A jak zechce? – zapytała Aria.

Najsamprzód użyjemy siły argumentów… – Kowal wyjął z chlebaka półlitrową butelkę z lekko zielonkawą zawartością – …a potem argumentów siły.

Przodownik Kocur pędził wzdłuż torów bocznicy, jakby go goniło sto diabłów. Kilka sekund wcześniej lampy trakcyjne rozbłysły mocnym światłem. Stare żarniki nie wytrzymywały przeciążenia i szklane klosze strzelały z hukiem, sypiąc jeden po drugim kaskadami iskier.

Ale gwardzista nie zważał na nic. Dopadł wreszcie budki nastawni. Szarpnął klamkę i wpadł do środka, prawie obalając na ziemię dwa razy większego od siebie strażnika.

– Przełączaj, kurrrwa! Na co czekasz!? – wydarł się tępemu wieprzowi prosto w twarz, ale nie dał mu nawet szansy na reakcję i sam pociągnął za hebel sterownika.

Świeżo naoliwione mechanizmy zabuczały i z chrzęstem przestawiły rozjazd na tor wiodący do odległej o niecałe trzysta metrów wschodniej bramy fabryki. Zdezorientowany, zaspany strażnik spojrzał na dowódcę.  

Ale Antoni Kocur - przodownik Gwardii - już wypadł przez drzwi i pędził z powrotem wzdłuż torowiska. Gdyby strażnik mógł za nim nadążyć, to może usłyszałby jak w biegu rechocze do siebie podekscytowany:

– Zrobił to! Ten sukinsyn to zrobił!

Zabytkowa lokomotywa stała na bocznicy, tuż przed rozjazdem. Towarzysz Naczelny osobiście pofatygował się, aby pożegnać doborowy oddział. Pół tuzina gwardzistów, a każdy jak jeden mąż wyprężony w postawie zasadniczej, stało karnie w dwuszeregu przed parowozem buchającym kłębami dymu.

Kocur wpadł na zbiórkę jako ostatni.

– O ja pierdole… – sapnął, wziął się pod boki i spojrzał na Naczelnego z uśmiechem. – …nie chcę mówić „a nie mówiłem…” – złapał drugi oddech – …ale Heniowi chyba się udało, nie?! – dokończył, ale zaraz zamilkł pod ostrym spojrzeniem Towarzysza.

– Jakie „udało”? – syknął tamten. – Jakiemu „Heniowi”? Czy wyście się na łby z kozią trąbą pozamieniali?

 Przodownik poczuł, że już za późno żeby się ugryźć w język, więc tylko zagryzł wargi. Naczelny tymczasem powiódł wzrokiem po nadal wyprężonych gwardzistach i ryknął:

– Wszyscy mordy w kubeł! Ani pary z gęby o żadnym Kowalu i przybłędach! To jest sukces wypracowany przez władzę ludową! Ofiarny trud, który przyniósł wreszcie wymierne efekty! Jasne?

– Taa-jest, Towa-rzsz Na-czeln!!! – krzyknęli gromkim chórem gwardziści, fachowo zjadając końcówki.

Towarzysz pochylił się do Kocura i syknął:

– A wy przodowniku, dopilnujecie żeby nie został nikt, kto by śmiał twierdzić inaczej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz