środa, 17 marca 2021

Kowal. Szabla Marszałka cz.XI

 


11.

            Wyprowadzili ich bocznym wyjściem. Cały Stadion tonął w mroku pochmurnej nocy. Strażnicy na koronie wału, bramie i wieżach oświetleniowych nie rozpalili lamp naftowych, za to pilnie wsłuchiwali się ciszę panującą w parku i okolicznych uliczkach. System potykaczy, obwieszonych puszkami, słoikami i metalowymi dzwonkami, zawczasu ostrzegał przed niechcianymi gośćmi.

            – Pańska broń – mruknął Naczelny i skinął na podwładnego. Prosiak w mundurze podszedł kilka kroków i podał Kowalowi kosę, maczetę i torbę z towarem.

            – Szablę oddajcie – warknął kosynier.

Towarzysz przełknął ciężko ślinę, ale nie pozbył się tym guli złości, która nagle skoczyła mu do gardła.

            – Szablę? – wycharczał zduszonym szeptem. – A to niby czemu? Prezent to był, panie Kowal. Wszyscy słyszeli. A kto daje i odbiera…

            – Jako gwarancję – przerwał mu w pół słowa. – Jak wrócę i amnestia będzie, to oddam.

            Naczelny wbił w niego palące spojrzenie. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. W końcu Towarzysz odchylił połę płaszcza i rozpiął rapcie trzymające nagą klingę przy pasie. Chwycił rękojeść i… ze świstem przystawił sztych do grdyki kosyniera.

            – Gówno dostaniesz, a nie moją szablę gnido! Tobie słuchać, a nie warunki stawiać! I lepiej żebyś nie próbował czmychnąć – ostrzegł lodowatym głosem. – Ty wiesz, że władza ludowa ma ręce długie, oj długie… 

            Kowal spojrzał na niego z pogardą i mruknął:

            – Ja robotę zawsze kończę.

            Po czym złapał kosę, skinął głową Kocurowi i ruszył w drogę, ciągnąc Arię za rękę.

            Do warsztatu dotarli po trzech kwadransach. Musieli iść ostrożnie, kluczyć od domu do domu, gdy tylko w polu widzenia pokazywały się sylwetki martwych.

Noc należała do umarłych. Sztywni wychodzili ze swych dziennych leży i kryjówek. Na szczęście księżyc wyjrzał zza chmur i oświetlał krajobraz na tyle, że można było ich zawczasu zobaczyć.

Przemknęli chyłkiem przez sad. Kowal wydobył klucz, ukryty w dziupli rachitycznej jabłonki, po czym skinął na Arię i ruszył do bramki palisady.

Dziewczyna była dobrym kompanem. Widać było, że na taki spacer wyszła nie pierwszy i nie drugi raz. Trzymała się tuż za plecami Kowala, powtarzała wszystkie jego ruchy i bezbłędnie reagowała na każdy gest ręki, jakim oznajmiał kolejne manewry. A co najważniejsze:

„Na całą drogę schowała ozór za zębami” – pomyślał z zadowoleniem.

Gdy weszli na podwórze, nie mogła jednak odmówić sobie cichego gwizdnięcia podziwu:

  – Fiu-fiuu, sam to postawiłeś? – Wskazała na niewielką, otwartą kuźnię, przycupniętą pod daszkiem, przy tylnej ścianie warsztatu. – Czym ty się właściwie zajmujesz, panie Heniu?

– Kozy kuję – mruknął półgębkiem i ruszył przed siebie.

Gdy wyszli za róg, Aria złapała rękojeść miecza. Kowal od razu zgromił ją wzrokiem:

– Ani mi się waż! – syknął, po czym zwrócił się cichym głosem do sąsiada: – Panie Bolku, wieczór dobry. Gościa mamy.

Trup odwrócił się powolutku, przekrzywił głowę i ruszył do siatki powarkując groźnie.

– Sami swoi, se pan nie przeszkadza, my tylko na chwilkę. –  Próbował uspokoić kosynier. – Idź, pokaż mu miecz. Lubi błyskotki. Tylko krzywdy mu nie zrób, jasne? – mruknął zachęcająco do Arii, a sam zaczął majstrować przy linkach rozpostartych na drzwiach warsztatu.

Dziewczyna podeszła do ogrodzenia, ale zatrzymała się dobre dwa metry od siatki. Trup złapał druty i potrząsnął nimi gniewnie. Charczał i warczał przy tym na tyle wymownie, że dziewczyna niejako odruchowo wyciągnęła miecz z pochwy.

Pan Bolek od razu wbił wzrok w klingę. Jego oblicze wygładziło się, a z gardła wydobył jęk podziwu i niemal dziecięcej fascynacji.

Aria mimowolnie parsknęła śmiechem. Ten truposz był zupełnie inny niż wszystkie, które do tej pory widziała. To znaczy, na pewno rozszarpałby ją na strzępy, gdyby tylko miał po temu okazję, ale było w nim coś…

„…ludzkiego?” – pomyślała dziewczyna.

            Zawinęła mieczem powolnego młynka nad głową, pozwoliła by srebrna poświata księżyca zatańczyła na krawędzi ostrza, po czym złożyła się do zastawy. Pan Bolek stał z opuszczonymi rękoma, przekrzywioną głową i przyglądał się jej jak urzeczony. Zasuszone, niemal bezwargie usta rozciągnął w czymś, co przy dużej dozie wyobraźni, można było uznać za błogi uśmiech.

            – Trzymaj ptaszynko! – Z zamyślenia wyrwał ją ostry szept Kowala. Wcisnął jej w rękę… szablę.

            – Ale ja przecież… – Próbowała zaprotestować. Broń na pierwszy rzut oka wyglądała, jakby była niedokończona. Matowoszara klinga, ani śladu polerowania, poza wąziutkim pasem przy samej krawędzi ostrza, prosty jelec bez kabłąka i szorstki, nieszlifowany chwyt.

            – …mam już miecz – skończyła przenosząc na niego zdumione spojrzenie.  

            Melepete masz, nie miecz. A to jest kulturalna batorówka. Pincet razy lepsza niż to twoje gówienko na miękko.

            – A to jest profesjonalna katana! Wykuta w Kioto, z rudy Tamahagane. Ryszard własnoręcznie przywiózł ją z Japonii, jeszcze przed apokalipsą i… – przerwała oburzona, bo Kowala aż złożyło ze śmiechu. Spojrzał na nią i otarł łzę z kącika oka, wciąż rechocząc.

            – Taa, madafakane. To cepelia, cudna ptaszynko, zwykły pic z gównolitu, pociągnięty niklem. Długo tym się bijesz?

            – No… – zawahała się – …tak na serio, to drugi tydzień. Ryszard mi dał, jak tu mieliśmy…

            Kowal spojrzał na nią wymownie.

            – Bierz. Jak mamy zrobić robotę, to trza mieć narzędzie.

Zabrał jej miecz, a w zamian wcisnął pochwę do szabli, a na szyję zarzucił pasek niedużej, zielonej torby.

            – A to co? – spytała.

            – Chlebak.

            – A po co mi chlebak?

            – Chlebak cudna ptaszynko, jak sama nazwa wskazuje, służy do noszenia granatów – odpowiedział ze szczerym uśmiechem i zarzucił sobie taką samą torbę na ramię.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz