11.
Wyprowadzili
ich bocznym wyjściem. Cały Stadion tonął w mroku pochmurnej nocy. Strażnicy na
koronie wału, bramie i wieżach oświetleniowych nie rozpalili lamp naftowych, za
to pilnie wsłuchiwali się ciszę panującą w parku i okolicznych uliczkach.
System potykaczy, obwieszonych puszkami, słoikami i metalowymi dzwonkami,
zawczasu ostrzegał przed niechcianymi gośćmi.
– Pańska
broń – mruknął Naczelny i skinął na podwładnego. Prosiak w mundurze podszedł
kilka kroków i podał Kowalowi kosę, maczetę i torbę z towarem.
– Szablę
oddajcie – warknął kosynier.
Towarzysz przełknął ciężko ślinę, ale nie pozbył się tym
guli złości, która nagle skoczyła mu do gardła.
–
Szablę? – wycharczał zduszonym szeptem. – A to niby czemu? Prezent to był,
panie Kowal. Wszyscy słyszeli. A kto daje i odbiera…
– Jako
gwarancję – przerwał mu w pół słowa. – Jak wrócę i amnestia będzie, to oddam.
Naczelny
wbił w niego palące spojrzenie. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. W końcu
Towarzysz odchylił połę płaszcza i rozpiął rapcie trzymające nagą klingę przy
pasie. Chwycił rękojeść i… ze świstem przystawił sztych do grdyki kosyniera.
– Gówno
dostaniesz, a nie moją szablę gnido! Tobie słuchać, a nie warunki stawiać! I lepiej
żebyś nie próbował czmychnąć – ostrzegł lodowatym głosem. – Ty wiesz, że władza
ludowa ma ręce długie, oj długie…
Kowal
spojrzał na niego z pogardą i mruknął:
– Ja
robotę zawsze kończę.
Po czym złapał
kosę, skinął głową Kocurowi i ruszył w drogę, ciągnąc Arię za rękę.
…
Do warsztatu
dotarli po trzech kwadransach. Musieli iść ostrożnie, kluczyć od domu do domu,
gdy tylko w polu widzenia pokazywały się sylwetki martwych.
Noc należała do umarłych. Sztywni
wychodzili ze swych dziennych leży i kryjówek. Na szczęście księżyc wyjrzał zza
chmur i oświetlał krajobraz na tyle, że można było ich zawczasu zobaczyć.
Przemknęli chyłkiem przez
sad. Kowal wydobył klucz, ukryty w dziupli rachitycznej jabłonki, po czym
skinął na Arię i ruszył do bramki palisady.
Dziewczyna była dobrym
kompanem. Widać było, że na taki spacer wyszła nie pierwszy i nie drugi raz.
Trzymała się tuż za plecami Kowala, powtarzała wszystkie jego ruchy i
bezbłędnie reagowała na każdy gest ręki, jakim oznajmiał kolejne manewry. A co
najważniejsze:
„Na całą drogę schowała ozór
za zębami” – pomyślał z zadowoleniem.
Gdy weszli na podwórze, nie
mogła jednak odmówić sobie cichego gwizdnięcia podziwu:
– Fiu-fiuu,
sam to postawiłeś? – Wskazała na niewielką, otwartą kuźnię, przycupniętą pod
daszkiem, przy tylnej ścianie warsztatu. – Czym ty się właściwie zajmujesz,
panie Heniu?
– Kozy kuję – mruknął
półgębkiem i ruszył przed siebie.
Gdy wyszli za róg, Aria
złapała rękojeść miecza. Kowal od razu zgromił ją wzrokiem:
– Ani mi się waż! – syknął,
po czym zwrócił się cichym głosem do sąsiada: – Panie Bolku, wieczór dobry.
Gościa mamy.
Trup odwrócił się powolutku,
przekrzywił głowę i ruszył do siatki powarkując groźnie.
– Sami swoi, se pan nie przeszkadza, my tylko na
chwilkę. – Próbował uspokoić kosynier. –
Idź, pokaż mu miecz. Lubi błyskotki. Tylko krzywdy mu nie zrób, jasne? –
mruknął zachęcająco do Arii, a sam zaczął majstrować przy linkach rozpostartych
na drzwiach warsztatu.
Dziewczyna podeszła do
ogrodzenia, ale zatrzymała się dobre dwa metry od siatki. Trup złapał druty i
potrząsnął nimi gniewnie. Charczał i warczał przy tym na tyle wymownie, że
dziewczyna niejako odruchowo wyciągnęła miecz z pochwy.
Pan Bolek od razu wbił wzrok
w klingę. Jego oblicze wygładziło się, a z gardła wydobył jęk podziwu i niemal
dziecięcej fascynacji.
Aria mimowolnie parsknęła
śmiechem. Ten truposz był zupełnie inny niż wszystkie, które do tej pory
widziała. To znaczy, na pewno rozszarpałby ją na strzępy, gdyby tylko miał po
temu okazję, ale było w nim coś…
„…ludzkiego?” – pomyślała
dziewczyna.
Zawinęła
mieczem powolnego młynka nad głową, pozwoliła by srebrna poświata księżyca zatańczyła
na krawędzi ostrza, po czym złożyła się do zastawy. Pan Bolek stał z
opuszczonymi rękoma, przekrzywioną głową i przyglądał się jej jak urzeczony.
Zasuszone, niemal bezwargie usta rozciągnął w czymś, co przy dużej dozie
wyobraźni, można było uznać za błogi uśmiech.
–
Trzymaj ptaszynko! – Z zamyślenia wyrwał ją ostry szept Kowala. Wcisnął jej w
rękę… szablę.
– Ale ja
przecież… – Próbowała zaprotestować. Broń na pierwszy rzut oka wyglądała, jakby
była niedokończona. Matowoszara klinga, ani śladu polerowania, poza wąziutkim
pasem przy samej krawędzi ostrza, prosty jelec bez kabłąka i szorstki,
nieszlifowany chwyt.
– …mam
już miecz – skończyła przenosząc na niego zdumione spojrzenie.
– Melepete masz, nie miecz. A to jest
kulturalna batorówka. Pincet razy lepsza niż to twoje gówienko na miękko.
– A to jest profesjonalna katana! Wykuta w
Kioto, z rudy Tamahagane. Ryszard własnoręcznie
przywiózł ją z Japonii, jeszcze przed apokalipsą i… – przerwała oburzona, bo
Kowala aż złożyło ze śmiechu. Spojrzał na nią i otarł łzę z kącika oka, wciąż
rechocząc.
– Taa, madafakane. To cepelia, cudna ptaszynko,
zwykły pic z gównolitu, pociągnięty
niklem. Długo tym się bijesz?
– No… –
zawahała się – …tak na serio, to drugi tydzień. Ryszard mi dał, jak tu
mieliśmy…
Kowal spojrzał
na nią wymownie.
– Bierz.
Jak mamy zrobić robotę, to trza mieć narzędzie.
Zabrał jej miecz, a w zamian wcisnął pochwę do szabli, a
na szyję zarzucił pasek niedużej, zielonej torby.
– A to
co? – spytała.
–
Chlebak.
– A po
co mi chlebak?
–
Chlebak cudna ptaszynko, jak sama
nazwa wskazuje, służy do noszenia granatów – odpowiedział ze szczerym uśmiechem
i zarzucił sobie taką samą torbę na ramię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz