środa, 17 marca 2021

Kowal. Szabla Marszałka cz. XIII

 


13.

            Podest techniczny kończył się metalowymi drzwiami, wmurowanymi w ceglaną ścianę budynku na wysokości trzeciego piętra. Kowal już miał sięgnąć do klamki. Zamarł jednak, nasłuchując dźwięków dochodzących z wewnątrz. Nagle złapał Arię za rękę i pociągnął na mur, przyciskając obok framugi.

Starych zawiasy zaskrzypiały, a ze środka wylała się słaba, żółtawa i ewidentnie elektryczna poświata. Ktoś wyszedł dwa kroki na podest. Aria i Kowal, ukryci za uchylonymi odrzwiami, wstrzymali oddechy. Mocny promień halogenowej latarki zatańczył w powietrzu i pomknął ku grupie truposzy, kłębiących się w dole, przy podstawie rurociągu.

            – Co tam? – zapytał szorstkim głosem ktoś z głębi pomieszczenia.        

            Ten przy drzwiach bez słowa wodził latarką po placu. Umarlaki po kolei zwracały ku niemu przegniłe twarze i z warczeniem zaczynały coraz bardziej interesować się źródłem mocnego światła.

            – No co tam, pytom się!? – powtórzył ten sam głos.

– Nie męczże ich, niech se łażą jeszcze. Zaroz i tak do pieca trza bydzie podłożyć – powiedział inny.

            – Musi kota, abo tego, no, zajca dorwały – odpowiedział ten przy drzwiach. – Cza sprawdzić. Może atak kto szykuje.

            – E tam, atak. Tak jak i wczoraj. Napuści się inhalację, to ich trupy zjedzo – zarechotał ktoś ze środka i dodał zniecierpliwiony: – Właźże wreszcie! Zimno wlata.   

            W końcu człowiek przy drzwiach zgasił latarkę i wszedł do środka. Zanim zatrzasnął drzwi, po podłodze zazgrzytały przesuwane krzesła, a zaraz po tym odezwały się przytłumione głosy. Słów nie dało się rozróżnić, ale w pomieszczeniu za drzwiami na pewno było kilka osób. 

            Kowal pokazał na migi „tędy nie wejdziemy” i skinął w kierunku metalowej drabinki, prowadzącej na dół. Dziewczyna energiczne pokręciła głową. Ewidentnie nie miała ochoty schodzić na plac. Pomiędzy trupy.

            Kosynier wzruszył ramionami i nie zważając na jej protesty raźno podreptał ku pordzewiałym szczebelkom. Drabina kończyła się zgodnie ze standardową procedurą przemysłowego BHP dla miejsc potencjalnie niebezpiecznych, czyli dobre dwa metry nad ziemią. To była zdecydowanie droga w jedną stronę.

            Kowal zatrzymał się na ostatnim szczebelku. Mała latareczka, która zajmowała sztywnych do tej pory, całkiem zgasła. Trupy zaczynały rozchodzić się na nowo po placu.

„Trza zagęścić ruchy” – pomyślał i zeskoczył lekko na ziemię. Aria, chcąc nie chcąc, poszła w jego ślady. Oboje zgodnie przypadli do podstawy ceglanej ściany elektrowni.

            Trupy ruszały się niemrawo, ale Kowal wiedział, że to tylko pozory. Jeśli usłyszą jeden nieostrożny dźwięk, lub zarejestrują ruch, rzucą się na nich w mgnieniu oka. Dlatego sunął powoli, krok za krokiem, bacząc by nie nastąpić na ukryty w trawie kawałek metalu, albo suchy patyk. Zarośla rosnące kępkami tu i tam, dawały nieco osłony, ale i tak…

            Zza rogu budynku dało się słychać głośny szczęk metalu. Po chwili dołączyło niemalże potępieńcze wycie zardzewiałych zawiasów.

              – Ktoś wyłazi głównymi wrotami – szepnął Kowal i pociągnął Arię do ziemi. Przypadli za rozłożystym krzakiem.

            Trupy od razu rzuciły się do źródła dźwięku. Z wyciem i warczeniem ruszyły sprintem, wymachując łapskami i kłapiąc zębiskami. Nagle całą połać placu zalało białe światło mocnych reflektorów. Ułamek sekundy później zza rogu wyjechał nieduży pojazd. Klockowata, kanciasta kabina, niskoburtowa skrzynia ładunkowa, z gęsto żebrowaną, wysoką klatką i migającym na żółto kogutem na dachu. Kowal zmrużył oczy próbując dojrzeć coś jeszcze, ale ostre światło zupełnie oślepiało przywykłe do mroku oczy. Po chwili dotarło do niego to, czego nie zarejestrował na początku. Pojazd poruszał się zupełnie bezgłośnie.

Drzwi na podeście otwarły się na oścież i na kładce technicznej rurociągu znowu zadudniły ciężkie kroki. W mroku zatańczyło światło latarki, które po chwili padło centrum placu. Kosynier dopiero teraz rozpoznał, że pojazd to jeden z małych, akumulatorowych wózków technicznych, które były w użyciu w fabryce przez kilkadziesiąt ostatnich lat.

Samochodzik zaczął kręcić niespieszne kółka na samym środku dawnego składu węgla. Sztywni biegali za nim całym peletonem, jęczeli w niebogłosy i czepiali się klatki. W świetle latarki, Kowal zobaczył, że w środku siedział jakiś człowiek w żółtym, ochronnym kombinezonie. Wyglądało, że zupełnie nie ruszała go krwiożercza zgraja na zewnątrz. Majstrował przy cylindrycznych pojemnikach, które leżały na dnie paki ładunkowej. Po chwili otwarł właz w dachu klatki i cisnął kilkulitrowy, metalowy zbiornik prosto w tłum sztywniaków. Z otwartego zaworu butli wytrysnął pióropusz jasnego dymu. Część umarlaków od razu skoczyła w stronę syczącej zabawki. Reszta, która nadal biegła za pojazdem, została uraczona kolejną butlą.

Jasny dym ścielił się tuż przy samej ziemi ciężkim oparem. Trupy miotały się w nim, wyrywając sobie zbiorniki z łapsk. Kowal zmrużył oczy, próbując zobaczyć coś w kalejdoskopie ostrych świateł reflektorów i żółtej karuzeli koguta. Po chwili mruknął zdziwiony:

Wykolibiają się.

Rzeczywiście, trupy stojące w najgęstszym dymie chwiały się na nogach i padały na ziemię zupełnie bezwładne. Z tymi biegnącymi dalej za pojazdem, człowiek w kombinezonie poradził sobie wystawiając dyszę ostatniej butli przez kraty i gazując na bieżąco. Sztywni zwalniali, robili dwa - trzy kroczki i padali na pysk.

„Jak po mojej łokowitce ” – pomyślał Kowal i parsknął pod nosem.

Niemal wszystkie trupy leżały pokotem. Te ostatnie, jeszcze trzymające się na nogach, wskazywał promieniem latarki człowiek na podeście technicznym. Załoga samochodu zakończyła pierwszy etap zadania. Zatrzymali pojazd na uboczu i najwyraźniej przystąpili do kolejnej fazy.

– Te, Fenol! Z lewy mosz onego! – wydarł się obserwator z podestu.

Kierowca w takim samym kombinezonie przeciwchemicznym, jak pasażer klatki, uniósł rękę w geście podziękowania. Podszedł do sztywniaka, który ledwie trzymał się na nogach i huknął go w łeb krótką pałką. Trup padł na beton jak worek kartofli. Człowiek zdzielił jeszcze raz, a potem to samo zrobił z kilkunastoma ciałami, leżącymi najbliżej pojazdu.

Drugi załogant tymczasem rozwinął łańcuchy, zakończone pokaźnymi hakami. Jeden koniec zapiął do wózka, a haki…

Aria skrzywiła się i odwróciła wzrok.

– Co on wyprawia? – szepnęła z obrzydzeniem.

Kowal nie miał problemu z patrzeniem na całą scenę, ale też musiał przyznać, że takie bezczeszczenie zwłok średnio mu się podobało.

Kierowca tymczasem ruszył na pomoc koledze i razem, metodycznie wbijali haki w nieruchome ciała leżące na ziemi. Poszło im szybko i sprawnie. Widać, że nie robili tego pierwszy raz.

Wskoczyli do kabiny i ruszyli z kopyta. Za pojazdem wlekli kilkanaście bezwładnych ciał. Upiorny kulig zawinął za budynek, a po chwili dało się słyszeć znajomy skrzek zawiasów bramy technicznej.

Kowal odczekał jeszcze, aż obserwator z podestu rurociągu wróci do środka, a plac znowu spowije mrok nocy.

– Eee, panie Heniu, bo nam się sztywni budzą. – Dziewczyna wskazała na rozrzucone ciała na placu, których nie zabrali ludzie z fabryki.

Kolejne sylwetki podnosiły się z ziemi do siadu prostego i cokolwiek niemrawo, ale coraz bardziej zdecydowanie zaczynały łapać pion.

– Ruchy! – szepnął Kowal i pociągnął dziewczynę do budynku napędu przenośnika taśmowego po drugiej stronie placu. Dobre sto metrów sprintu…

„…pomiędzy umarłymi wracającymi do życia!” – pomyślała nerwowo Aria i wyciągnęła mocniej nogi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz