czwartek, 18 lutego 2021

Kowal. Szabla Marszałka cz.I

 


1.

Kowal podkręcił knot lampy naftowej i obejrzał klingę pod światło. Mruknął do siebie zadowolony. Naparł całym ciężarem na pedał korbowodu, wprawiając w ruch szwungszajbę i na powrót przyłożył stal do szlifierskiego kamienia. Warkocz iskierek zamigotał w półmroku warsztatu, a przez szum łożysk wybił się wysoki, czysty dźwięk obrabianego metalu.

Gdy skończył, przez zakratowane okno wpadły pierwsze, nieśmiałe promyki słońca. Wiosenny świt budził się do życia.

Obrócił rękojeść w dłoni i złapał refleksy światła na gładkich, metalicznych płaszczyznach. Z przyjemnością przeciągnął naoliwioną szmatką po błyszczącej powierzchni.

Głownia, szeroka u nasady i cokolwiek krzywa delikatnym brzuścem, z lekka stopniowo zwężała się ku zaostrzonemu końcowi. Szerokie, lecz płytkie zbrocze, wiodło od jelca aż po długie na dłoń pióro sztychu. Rękojeść z gładkim kabłąkiem, łukowato zgiętym przy połączeniu z kapturkiem, tworzyła kąt prosty z wąsami(1).

„Tak” – pomyślał dumny. „Wyszło doskonale”.

Nasunął na ostrze specjalnie wygiętą łubkę i zamocował rzemieniami. Całość zawinął w miękki, czerwony koc i gęsto obwiązał sznurkiem. Poświęcił tej szabli bite dwa tygodnie ciężkiej pracy i miał co do niej naprawdę dalekosiężne plany. Za nic nie chciał, żeby jakaś skaza, czy szczerba obróciła wniwecz cały trud.

Sięgnął do szafki nad stołem i sczerniałymi paluchami wyciągnął bibułkę z drewnianego pudełka. Przez chwilę kręcił się po warsztacie, klepał po kieszeniach fartucha i zaglądał w kąty.

– Gdzie ja posiałem…? – mamrotał pod nosem, ale zaraz cmoknął z irytacją. Odchylił połę brązowej, skórzanej kurtki wiszącej na gwoździu, tuż obok okna. Kapciuch wystawał z wewnętrznej kieszeni, czyli był dokładnie tam, gdzie go wsadził poprzedniego wieczora.

Zanim nasypał tytoniu na papierek, ostrożnie uchylił zaślepkę judasza w drzwiach wejściowych. Mocne, metalowe wrota były ostatnią barierą chroniącą cenne wnętrze warsztatu przed ponurą, złowrogą rzeczywistością. Kosztowały go sporo trudu. Musiał je przyciągnąć aż ze sklepu wielobranżowego, ale było warto. Tu był bezpieczny wśród swoich rupieci, narzędzi, śrubek. A tam…?

Przez dłuższą chwilę niespiesznie lustrował podwórko, rolując w palcach porcję suszu. Było już na tyle jasno, że można było się swobodnie rozeznać w sytuacji.

– Czysto – mruknął i zawinął skręta do końca, odpalił od lampy i wyszedł na zewnątrz.

Rześki chłód poranka to było dokładnie to, czego potrzebował po spędzeniu połowy nocy w zakurzonym warsztacie. Z lubością zaciągnął się dymem, wyprostował obolałe plecy i wypuścił gęstą chmurę prosto w błękitniejące niebo.

Zza węgła sąsiedniego domu wyjrzał trup. Najpierw ukazała się pomarszczona, ściągnięta grymasem twarz, o żółtych oczach bez tęczówek i ustach niemal pozbawionych warg. Martwy spojrzał prosto na Kowala i jęknął cicho. Oparł szponiastą dłoń na pokruszonych cegłach i przez chwilę kiwał się w przód i w tył, jakby nie mogąc zdecydować, czy ruszyć na człowieka, czy też na powrót wleźć do swojej rudery. W końcu zebrał się na odwagę i wyszedł na podwórko.

Nabierał prędkości, zafiksowany na czerwonym punkciku żarzącego się papierosa. Wykręcona, na poły przegniła lewa noga ściągała go z kursu, ale uporczywie halsował, ustawiając się bokiem na prawej. Człowiek na niego nie patrzył. Stał obrócony tyłem i wystawiał twarz na pierwsze promienie słońca, które przenikały przez korony jesionów rosnących przy drodze. Dopiero, gdy pod butem truposza zazgrzytały kawałki gruzu, zerknął przez ramię i… rozpromienił się w uśmiechu. 

– Dobry, panie Bolku! – zawołał przyjaźnie. – Jak tam zdrówko? 

Martwy zastopował przed samym ogrodzeniem. Przez chwilę kiwał się w przód i w tył, jakby szukając w zasuszonym mózgu właściwej odpowiedzi. Kowal podszedł kilka kroków do siatki odgradzającej ich posesje.

– No jak tam, panie sąsiedzie? – zapytał. – Wiosna pełną gębą, co nie?

Trup pana Bolka postąpił jeden kroczek naprzód. Czerwone światełko na końcu papierosa prawie znikło. Z gardła martwego dobył się cichy jęk zawodu.

– Idę dziś na targ. Szablę wyrychtowałem. – Kowal usiadł na ławce i z blaszanego kubka upił łyk ziołowej herbaty. – Nie będę pokazywać… bo już zapakowałem – dodał po chwili z zakłopotaniem.

Pan Bolek lubił oglądać błyszczące przedmioty. Kowal czasem specjalnie zbierał szklane paciorki, metalowe breloczki, kawałeczki potłuczonych, kolorowych butelek. Potem wieszał to wszystko na gałęzi orzecha zaraz nad ogrodzeniem, żeby zrobić martwemu przyjemność. Trup zawsze czekał na niego przy bramie na swoją posesję. Gdy Kowal pokazywał mu kolejny bibelocik, potrafił stać przez godzinę, kiwać się i kontemplować w zadumie każde nowe świecidełko.

Tak sobie żyli – żywy i martwy, już od lat. Jeden nie wadził drugiemu, a przy okazji zawsze nie nudzili się w swoim towarzystwie. Pan Bolek nie był agresywny, a przynajmniej nie tak, jak inni umarli. Tamci od razu rzucali się na wszystko co żywe, jakby sam widok, sama natura życia była dla nich nie do zniesienia. Musieli zniszczyć, rozerwać, skrwawić… zainfekować. Kowal miał na to swoją teorię.

– Z umarłymi jest, jak z ludźmi – mawiał. – Jak kto był porządny za życia, to i po śmierci nie zejdzie na psy.

Tak właśnie było. Pan Bolek zamieszkał tu po sąsiedzku jeszcze zanim Kowal przyszedł na świat. Razem ze świętej pamięci dziadkiem stawiał stodołę i szopę dla kur. Dziadek w rewanżu wyspawał mu ogrodzenie i solidną bramę z grubościennej cynkówki. Oczywiście za życia.

Tak kiedyś wyglądało życie na wsi – jeden drugiemu pomagał. Wszystko się zmieniło, zwłaszcza teraz, po apokalipsie. Ale nie to. Na sąsiada zawsze można było liczyć. Nawet na martwego.

Kowal dopił herbatę, chlusnął fusami na trawnik i kiwnął głową z uśmiechem. Pan Bolek stał w miejscu i tylko bujał się powolutku na ugiętych nogach w przód i w tył. Przez jakiś czas wodził oczami za sąsiadem, a z gardła dobył cichy ni to jęk, ni to szept – martwy i niewiele znaczący, jak on sam.

Żywy przygotowywał się do wymarszu. Teraz, po apokalipsie, każde wyjście z bezpiecznej zagrody wymagało daleko posuniętej ostrożności. Na Stadion było, ot - niecałe trzy kilometry. Wolnym krokiem - pół godzinki. Ale za solidnym ogrodzeniem, umocnionym deskami, belkami i drutem kolczastym czyhał okrutny, nieprzyjazny świat. Świat Martwych, a co gorsza, również i Żywych.

Kowal nie tracił czasu. Zapakował towar na handel do dużej, czarnej, sportowej torby, którą mógł przewiesić sobie przez ramię. W razie potrzeby mógł ją również szybko zrzucić, by uwolnić ręce do walki lub nogi do ucieczki. Zawsze był bardzo pragmatyczny. Może dzięki temu żył tak długo? Do pasa przytroczył krótką maczetę.

Multitul numer jeden, jak sam ją nazywał. Była to w istocie jedna z najpraktyczniejszych rzeczy, jakie posiadał. Szerokie na dłoń ostrze, zwężone w taliowaną klingę bliżej rękojeści, z powodzeniem mogło służyć to cięcia drobnych patyków na rozpałkę, karczowania zarośli, oprawiania zwierzyny, czy nawet do drobnych prac ciesielskich. Oprócz tego ostre jak brzytwa, służyło także i w brzytwy charakterze – za jego pomocą Kowal utrzymywał gęstą, brązową brodę w jako takim porządku.

W torbie wylądowały, bezpiecznie zawinięte w szmatki, świeżo obrobione noże, tasaki i siekierki.

„Zwłaszcza te toporki wyszły bardzo dobrze” – pomyślał Kowal.

Wykonane z pociętej na plasterki szyny kolejowej, z hartowanym obuchem, a żeleźcem na tyle miękkim, że można je było z łatwością naostrzyć nawet polnym kamieniem, przynosiły od dawna stały, solidny dochód.

 Jego wyroby cieszyły się już taką popularnością, że musiał je zacząć cechować, bo kilku co sprytniejszych handlarzy reklamowało swój towar jego przezwiskiem.

Skurwiszony! – warknął gniewnie na tyle głośno, że nawet pan Bolek jęknął pytająco zza ogrodzenia.

– A nic, nic! Przepraszam – zawołał do niego Kowal. – Tak tylko sobie gadam, bo mnie te złodzieje francowate wperdzieliły! Towar mi podrabiają wchujograjce i się potem muszę przed klientami tłumaczyć żem nie garbaty.

Zasunął torbę i usiadł ciężko na ławce.

– A klienta teraz zrazić łatwo, oj łatwo! Dobrze mówię panie Bolku?

Ale martwy już go nie słuchał. Patrzył jak urzeczony na młode listki orzecha, tańczące w podmuchach lekkiego, wiosennego wiatru. Kowal sapnął, klepnął się po kolanach i wstał energicznie.

– No nic, to ja pędzę.

Zamknął starannie drzwi na zamek, założył ciężką, metalową sztabę i zapiał kłódkę. Przejechał palcem po sznurkach i miedzianych drucikach. Wszystko było w porządku.

przypisy:

1 Swobodna parafraza za: Dziennik Rozkazów, 1921, R. 4, nr 14 poz.280. Ustalenie typu szabli dla oficerów i szeregowych wszystkich broni W.P. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz