1.
Kowal podkręcił knot lampy naftowej i obejrzał klingę pod światło. Mruknął do siebie zadowolony. Naparł całym ciężarem na pedał korbowodu, wprawiając w ruch szwungszajbę i na powrót przyłożył stal do szlifierskiego kamienia. Warkocz iskierek zamigotał w półmroku warsztatu, a przez szum łożysk wybił się wysoki, czysty dźwięk obrabianego metalu.
Gdy skończył, przez
zakratowane okno wpadły pierwsze, nieśmiałe promyki słońca. Wiosenny świt
budził się do życia.
Obrócił rękojeść w dłoni i złapał
refleksy światła na gładkich, metalicznych płaszczyznach. Z przyjemnością
przeciągnął naoliwioną szmatką po błyszczącej powierzchni.
Głownia, szeroka u nasady i
cokolwiek krzywa delikatnym brzuścem, z lekka stopniowo zwężała się ku
zaostrzonemu końcowi. Szerokie, lecz płytkie zbrocze, wiodło od jelca aż po
długie na dłoń pióro sztychu. Rękojeść z gładkim kabłąkiem, łukowato zgiętym
przy połączeniu z kapturkiem, tworzyła kąt prosty z wąsami(1).
„Tak” – pomyślał dumny. „Wyszło
doskonale”.
Nasunął na ostrze specjalnie
wygiętą łubkę i zamocował rzemieniami. Całość zawinął w miękki, czerwony koc i
gęsto obwiązał sznurkiem. Poświęcił tej szabli bite dwa tygodnie ciężkiej pracy
i miał co do niej naprawdę dalekosiężne plany. Za nic nie chciał, żeby jakaś
skaza, czy szczerba obróciła wniwecz cały trud.
Sięgnął do szafki nad stołem
i sczerniałymi paluchami wyciągnął bibułkę z drewnianego pudełka. Przez chwilę
kręcił się po warsztacie, klepał po kieszeniach fartucha i zaglądał w kąty.
– Gdzie ja posiałem…? –
mamrotał pod nosem, ale zaraz cmoknął z irytacją. Odchylił połę brązowej,
skórzanej kurtki wiszącej na gwoździu, tuż obok okna. Kapciuch wystawał z
wewnętrznej kieszeni, czyli był dokładnie tam, gdzie go wsadził poprzedniego
wieczora.
Zanim nasypał tytoniu na papierek,
ostrożnie uchylił zaślepkę judasza w drzwiach wejściowych. Mocne, metalowe
wrota były ostatnią barierą chroniącą cenne wnętrze warsztatu przed ponurą,
złowrogą rzeczywistością. Kosztowały go sporo trudu. Musiał je przyciągnąć aż
ze sklepu wielobranżowego, ale było warto. Tu był bezpieczny wśród swoich
rupieci, narzędzi, śrubek. A tam…?
Przez dłuższą chwilę
niespiesznie lustrował podwórko, rolując w palcach porcję suszu. Było już na
tyle jasno, że można było się swobodnie rozeznać w sytuacji.
– Czysto – mruknął i zawinął
skręta do końca, odpalił od lampy i wyszedł na zewnątrz.
Rześki chłód poranka to było
dokładnie to, czego potrzebował po spędzeniu połowy nocy w zakurzonym
warsztacie. Z lubością zaciągnął się dymem, wyprostował obolałe plecy i wypuścił
gęstą chmurę prosto w błękitniejące niebo.
Zza węgła sąsiedniego domu
wyjrzał trup. Najpierw ukazała się pomarszczona, ściągnięta grymasem twarz, o
żółtych oczach bez tęczówek i ustach niemal pozbawionych warg. Martwy spojrzał
prosto na Kowala i jęknął cicho. Oparł szponiastą dłoń na pokruszonych cegłach
i przez chwilę kiwał się w przód i w tył, jakby nie mogąc zdecydować, czy
ruszyć na człowieka, czy też na powrót wleźć do swojej rudery. W końcu zebrał
się na odwagę i wyszedł na podwórko.
Nabierał prędkości,
zafiksowany na czerwonym punkciku żarzącego się papierosa. Wykręcona, na poły
przegniła lewa noga ściągała go z kursu, ale uporczywie halsował, ustawiając
się bokiem na prawej. Człowiek na niego nie patrzył. Stał obrócony tyłem i
wystawiał twarz na pierwsze promienie słońca, które przenikały przez korony
jesionów rosnących przy drodze. Dopiero, gdy pod butem truposza zazgrzytały
kawałki gruzu, zerknął przez ramię i… rozpromienił się w uśmiechu.
– Dobry, panie Bolku! –
zawołał przyjaźnie. – Jak tam zdrówko?
Martwy zastopował przed
samym ogrodzeniem. Przez chwilę kiwał się w przód i w tył, jakby szukając w
zasuszonym mózgu właściwej odpowiedzi. Kowal podszedł kilka kroków do siatki odgradzającej
ich posesje.
– No jak tam, panie sąsiedzie?
– zapytał. – Wiosna pełną gębą, co nie?
Trup pana Bolka postąpił
jeden kroczek naprzód. Czerwone światełko na końcu papierosa prawie znikło. Z
gardła martwego dobył się cichy jęk zawodu.
– Idę dziś na targ. Szablę wyrychtowałem. – Kowal usiadł na ławce i
z blaszanego kubka upił łyk ziołowej herbaty. – Nie będę pokazywać… bo już
zapakowałem – dodał po chwili z zakłopotaniem.
Pan Bolek lubił oglądać
błyszczące przedmioty. Kowal czasem specjalnie zbierał szklane paciorki,
metalowe breloczki, kawałeczki potłuczonych, kolorowych butelek. Potem wieszał
to wszystko na gałęzi orzecha zaraz nad ogrodzeniem, żeby zrobić martwemu
przyjemność. Trup zawsze czekał na niego przy bramie na swoją posesję. Gdy
Kowal pokazywał mu kolejny bibelocik, potrafił stać przez godzinę, kiwać się i
kontemplować w zadumie każde nowe świecidełko.
Tak sobie żyli – żywy i
martwy, już od lat. Jeden nie wadził drugiemu, a przy okazji zawsze nie nudzili
się w swoim towarzystwie. Pan Bolek nie był agresywny, a przynajmniej nie tak,
jak inni umarli. Tamci od razu rzucali się na wszystko co żywe, jakby sam
widok, sama natura życia była dla nich nie do zniesienia. Musieli zniszczyć,
rozerwać, skrwawić… zainfekować. Kowal miał na to swoją teorię.
– Z umarłymi jest, jak z
ludźmi – mawiał. – Jak kto był porządny za życia, to i po śmierci nie zejdzie
na psy.
Tak właśnie było. Pan Bolek
zamieszkał tu po sąsiedzku jeszcze zanim Kowal przyszedł na świat. Razem ze
świętej pamięci dziadkiem stawiał stodołę i szopę dla kur. Dziadek w rewanżu
wyspawał mu ogrodzenie i solidną bramę z grubościennej cynkówki. Oczywiście za życia.
Tak kiedyś wyglądało życie
na wsi – jeden drugiemu pomagał. Wszystko się zmieniło, zwłaszcza teraz, po
apokalipsie. Ale nie to. Na sąsiada zawsze można było liczyć. Nawet na
martwego.
Kowal dopił herbatę,
chlusnął fusami na trawnik i kiwnął głową z uśmiechem. Pan Bolek stał w miejscu
i tylko bujał się powolutku na ugiętych nogach w przód i w tył. Przez jakiś
czas wodził oczami za sąsiadem, a z gardła dobył cichy ni to jęk, ni to szept –
martwy i niewiele znaczący, jak on sam.
Żywy przygotowywał się do
wymarszu. Teraz, po apokalipsie, każde wyjście z bezpiecznej zagrody wymagało
daleko posuniętej ostrożności. Na Stadion było, ot - niecałe trzy kilometry.
Wolnym krokiem - pół godzinki. Ale za solidnym ogrodzeniem, umocnionym deskami,
belkami i drutem kolczastym czyhał okrutny, nieprzyjazny świat. Świat Martwych,
a co gorsza, również i Żywych.
Kowal nie tracił czasu.
Zapakował towar na handel do dużej, czarnej, sportowej torby, którą mógł
przewiesić sobie przez ramię. W razie potrzeby mógł ją również szybko zrzucić,
by uwolnić ręce do walki lub nogi do ucieczki. Zawsze był bardzo pragmatyczny.
Może dzięki temu żył tak długo? Do pasa przytroczył krótką maczetę.
Multitul
numer jeden, jak sam ją nazywał. Była to w istocie jedna
z najpraktyczniejszych rzeczy, jakie posiadał. Szerokie na dłoń ostrze, zwężone
w taliowaną klingę bliżej rękojeści, z powodzeniem mogło służyć to cięcia
drobnych patyków na rozpałkę, karczowania zarośli, oprawiania zwierzyny, czy
nawet do drobnych prac ciesielskich. Oprócz tego ostre jak brzytwa, służyło
także i w brzytwy charakterze – za jego pomocą Kowal utrzymywał gęstą, brązową
brodę w jako takim porządku.
W torbie wylądowały,
bezpiecznie zawinięte w szmatki, świeżo obrobione noże, tasaki i siekierki.
„Zwłaszcza te toporki wyszły bardzo dobrze” – pomyślał
Kowal.
Wykonane z pociętej na
plasterki szyny kolejowej, z hartowanym obuchem, a żeleźcem na tyle miękkim, że
można je było z łatwością naostrzyć nawet polnym kamieniem, przynosiły od dawna
stały, solidny dochód.
Jego wyroby cieszyły się już taką
popularnością, że musiał je zacząć cechować, bo kilku co sprytniejszych
handlarzy reklamowało swój towar jego przezwiskiem.
– Skurwiszony! – warknął gniewnie na tyle głośno, że nawet pan Bolek
jęknął pytająco zza ogrodzenia.
– A nic, nic! Przepraszam –
zawołał do niego Kowal. – Tak tylko sobie gadam, bo mnie te złodzieje
francowate wperdzieliły! Towar mi
podrabiają wchujograjce i się potem
muszę przed klientami tłumaczyć żem nie garbaty.
Zasunął torbę i usiadł ciężko na ławce.
– A klienta teraz zrazić
łatwo, oj łatwo! Dobrze mówię panie Bolku?
Ale martwy już go nie słuchał.
Patrzył jak urzeczony na młode listki orzecha, tańczące w podmuchach lekkiego,
wiosennego wiatru. Kowal sapnął, klepnął się po kolanach i wstał energicznie.
– No nic, to ja pędzę.
Zamknął starannie drzwi na
zamek, założył ciężką, metalową sztabę i zapiał kłódkę. Przejechał palcem po
sznurkach i miedzianych drucikach. Wszystko było w porządku.
przypisy:
1 Swobodna parafraza za:
Dziennik Rozkazów, 1921, R. 4, nr 14 poz.280. Ustalenie typu szabli dla
oficerów i szeregowych wszystkich broni W.P.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz