2.
Kowal wyszedł z zagrody tylną bramą – od ogrodu. Frontowej nie używał już od dawien dawna. Szeroka, wiejska droga co i rusz doprowadzała do gospodarstwa różnego rodzaju elementy. Te nie do końca ożywione, z powodzeniem zatrzymywały naostrzone tyczki i zwoje drutu kolczastego, ale to w obawie przed całkiem żywymi zakuł zawiasy i zamki w bramie. Teraz metalowy płot przypominał jeżozwierza ze spiralą drutu na grzbiecie. Każdy, kto chciałby sforsować taka zaporę, musiałby się sporo natrudzić, a do tego narobić hałasu.
Od ogrodu jednak, gospodarz
wolał zachować bardziej tradycyjny anturaż.
Drewniany parkan, nieco może tylko wyższy niż dawniej, pomalowany naturalnym, bezbarwnym
lakierem, który podkreślał rysunek jesionowego drewna, pełnego słojów i ręcznie
zlicowanych sęków. Kowal był dumny ze swojego dzieła. Belki spasował tak
ciasno, że od zewnątrz tworzyły zupełnie gładką, idealnie równą taflę. Od
wewnątrz zaś, całość wzmacniała skomplikowana konstrukcja krzyżowych
zastrzałów, poprzeczek i stężyn.
Długi na przeszło pięćdziesiąt metrów płot był znacznie solidniejszy, niż
mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.
Kowal wszedł na niewielki
podest, tuż przy wąskiej bramce. Ostrożnie wyjrzał znad krawędzi i zlustrował
gęsty sad, rozciągający się szeroko przed zagrodą. Drzewa rosnące najbliżej już
dawno powycinał na opał oraz po to, by oczyścić sobie pole ewentualnego
ostrzału. Na wypadek ataku oczywiście.
Nie żeby za bardzo miał z
czego strzelać. Ostatnie próby wyprodukowania kuszy w warunkach rzemieślniczych
spełzły na niczym. Trudno było uzyskać wymaganą sprężystość, a i sam proces
obróbki małych elementów spustu, naciągu oraz bełtów był po prostu zbyt
skomplikowany dla prostych, ręcznych narzędzi.
Kowal próbował nauczyć się
strzelać z własnoręcznie wykonanego łuku. Dwa razy. Więcej nie. Po tym, jak za
pierwszym cięciwa mało nie ucięła mu kciuka, stwierdził, że lepiej nie używać
do tego celu metalowej linki. Za drugim razem nawet dał radę wystrzelić.
Śmiercionośny pocisk przeleciał dobre kilkanaście metrów i utkwił w ciele
umarłego, który akurat dreptał sobie po ogrodzie.
Trup oczywiście nie był
zachwycony takim obrotem sprawy i zdecydował się zaprotestować u źródła, to
jest u samego winowajcy. Kowal spokojnie wymierzył kolejny pocisk i także ten
bezbłędnie przeszył tułów interesanta. Kolejny takoż. I jeszcze jeden. I
jeszcze siedem.
W końcu domorosły łucznik
dał za wygraną. Trup wyglądał jak jeż, a on za nic w świecie nie mógł wcelować
w jego przegniłą głowę. Umarlak jęcząc i mamrocząc wnosił swoje protestacje,
kulawiąc coraz bliżej ku palisadzie. W końcu Kowal stracił cierpliwość do
durnowatego wynalazku i kulturalnie zakończył spór: zeskoczył na trawę i rozwalił
łeb truposza łopatą. Taki był finał przygody z łukami. Z procami było podobnie.
Szkoda gadać.
Kowal postawił na
sprawdzonego konia - kontakt bezpośredni. No, może nie całkiem bezpośredni.
Swoje życie, zdrowie i ogólny dobrostan powierzył multitulowi numer dwa. Wzorem sławetnych przodków, co to żywyly y bronyly zaopatrzył się w
postawioną na sztorc kosę. Jeżeli coś było na tyle dobre, że już za czasów
Kościuszki lało wrogów narodu, to i teraz nie mogło być złe.
Kosa stała się jego znakiem
rozpoznawczym. Długie na dobre dwa metry stylisko, zakończone wygiętym, ostrym
jak żyletka sztychem, od razu zjednywało mu sympatię. Ludzie przez jakiś czas nawet
próbowali go nazywać per Mały Kosynier,
ale mu się nie spodobało. Więc przestali. Nie mieli wyjścia. Bo Kowal, choć
człek z natury spokojny, to w gniew wpadał dość łatwo. Zwłaszcza, gdy kto
nieopatrznie zahaczył o drażliwy temat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz